Nauczycielka, która zdjęła krzyż ze ściany: "Obnażono, do jakiego okrucieństwa są zdolni katolicy"

Aneta Olender
– Prokuratorowi generalnemu chodzi przede wszystkim o to, by w archiwach polskiego sądownictwa nie istniał wyrok potwierdzający, że większość katolicka dyskryminowała osobę bezwyznaniową – mówi Grażyna Juszczyk z Krapkowic. Nauczycielka stoczyła batalię z dyrekcją szkoły, bo w 2013 roku zdjęła ze ściany krzyż. Czuła się dyskryminowana. Odetchnęła po tym, jak sąd przyznał jej rację. Teraz jednak o sprawie przypomniał sobie Zbigniew Ziobro. Prokurator generalny złożył tzw. skargę nadzwyczajną od wyroku.
Emerytowana nauczycielka Grażyna Juszczyk starała się udowodnić przed sądem, że była dyskryminowana w pracy. Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Gazeta
Myślała pani, że ta historia to już przeszłość?

Byłam pewna, że jest zakończona. Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, bo nie przypuszczałam, że ta sprawa zasługuje na takie zainteresowanie służb państwowych. Nie uważam, że wyrok w mojej sprawie mógłby naruszać jakikolwiek porządek społeczny. Proszę mi powiedzieć, kogo może skrzywdzić to, że mój pracodawca mnie przeprosił za to, że mnie dyskryminował?

Tak naprawdę moja sprawa skończyła się na przeprosinach w mediach lokalnych, bo w tych mediach byłam obrażana przez pracodawcę i pracowników. Dostałam też symboliczne zadośćuczynienie.


A jednak jest to sprawa, którą zainteresował się minister Ziobro.

Ta sytuacja wygląda tak, jakby z armaty do komara strzelano. Absolutnie nie zasługuję na taką uwagę służb państwowych. Ich zdaniem już sąd pierwszej instancji nieprawidłowo zakwalifikował tę sprawę, że nie doszło do dyskryminacji.

Jeżeli jednak trzy niezawisłe sądy, Sąd Okręgowy w Opolu, Sąd Apelacyjny we Wrocławiu i Sąd Najwyższy, orzekły to samo? Nie wiem, czego tu można się dopatrywać, nie wiem, co było nie tak.

Myślę, że prokuratorowi generalnemu chodzi przede wszystkim o to, by w archiwach polskiego sądownictwa nie istniał wyrok potwierdzający, że większość katolicka dyskryminowała osobę bezwyznaniową.

Ta sprawa już od dawna nie jest sporem między mną a moim pracodawcą. To jest spór między mną a państwem. Jest to dla mnie bardzo przykre, że prześladuje mnie organ państwa tylko z tego powodu, że nie wyznaję religii większości.

Dowiedziała się pani o tym z mediów?

Pierwsze o tej sprawie, o tym, że prokurator generalny złożył skargę nadzwyczajną, napisały media rządowe, portal Polskiego Radia i TVP Info. Po pierwsze zaskoczyło mnie to, bo oczywiście tę skargę nadzwyczajną można składać w sprawach 20 lat wstecz, ale jeśli sprawa była rozpatrywana przez Sąd Najwyższy, to taką skargę można składać najwyżej do roku od orzeczenia SN. Rok od orzeczenia w mojej sprawie minął 7 listopada 2019. Nie wiem jednak, z jaką datą ona wpłynęła.

Gdy wszystko ułożyło się po myśli Zbigniewa Ziobry, jakie przyniosłoby to konsekwencje pani?

On się domaga, żeby ten wyrok skasować w całości, żeby go unieważnić. Nie wiem, jakie są tego skutki prawne, nie wiem jak mam zwrócić przeprosiny i czy będę musiała oddać pieniądze.

Jest pani zła czy raczej się boi?

Mam ogromne poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. Z powodów tylko i wyłącznie światopoglądowych prokuratura włącza się do walki ze mną. Rozumiem, że jeśli prokuratura włącza się w sprawę cywilną, to staje po stronie krzywdzonego. Ja byłam w tej sprawie krzywdzona i było to udowodnione ponad wszelką wątpliwość.

Nawet strona pozwana przyznała, że doszło do niewłaściwych zachowań. Ich linia obrony była jednak taka, że ja sobie na to zasłużyłam, że to była moja wina, bo powinnam była przewidzieć, jakie emocje zostaną uruchomione w większości katolickiej, kiedy zdejmę krzyż. Zrobiłam to świadomie i sprowokowałam.

Nie zamierzałam robić z tego wielkiej sprawy. Zdjęłam krzyż i liczyłam na to, że nikt tego nie zauważy. I rzeczywiście tak było. Dopiero po miesiącu na jego brak zwrócił uwagę ksiądz. Szkoła, w której pracowałam, nie była obwieszona krzyżami, dlatego miałam podstawy aby przypuszczać, że zostanie to niezauważone. Wcześniej tego krzyża tam nie było.

Nie były to ostentacyjne gesty, walka?

Nie. Krzyż pojawił się, bo miał przyjechać biskup. To nie było tak, że podniosłam rękę na jakąś tradycję w tej szkole i rozpoczęłam spektakularną walkę. Nie. Nie poszłam z tym do dyrektorki, nie napisałam żadnego wniosku. Uważałam, że ta sprawa nie zasługuje na takie "halo".

W innych salach krzyże też nie wisiały, więc nie mogłam przypuszczać, że nauczyciele nagle rozwiną w sobie taką gorliwość religijną, że taka histeria się rozpęta. Histeria nakręcona przez dyrektorkę, która z kolei była stymulowana przez proboszcza. To wszystko było takie niecne, niemoralne, takie wstrętne. Odbyło się to w szkole i robili to ludzie, którzy wychowują dzieci, młodzież.

Czyli nie chodziło o to, że nie potrafiła się pani dogadać z kimś, kto myśli inaczej niż pani, w tej sytuacji mam na myśli wierzących?

Nie miałam z tym najmniejszego problemu. W gronie ludzi, z którymi pracowałam, czułam się naprawdę bardzo lubiana. Ceniłam sobie rozmowy z księdzem, katechetka była moją bardzo dobrą koleżanką. Nikogo, nigdy nie wykluczałam. Nie ukrywałam swoich poglądów, więc dyskutowaliśmy, spieraliśmy się i było wszystko w porządku.

Aż do?

Aż do rady pedagogicznej, na której wszystko się rozpętało. Dyrektorka pytała, jak śmiałam zdjąć ten krzyż, a właściwe "ośmieliłam się", że to była wręcz kradzież, wszyscy byli strasznie oburzeni. Usłyszałam, że jeśli krzyż mi się nie podoba, to i tak nie należy o tym wspominać, bo to jest tak wspaniały symbol.

Przekaz był taki, że wszystkie osoby, które nie szanują krzyża – bo to mi przypisywano – są to osoby wątpliwe moralnie. Jeden z nauczycieli powiedział, że to wstyd, że ktoś taki wychowuje młodzież, że jestem taka nietolerancyjna. Histeria na pokaz przed dyrektorką i proboszczem. Taki rodzaj nagonki, że tylko się rozpłakać i wyjść, ale się nie dałam, nie pozwoliłam się zaszczuć. Byłam wtedy nauczycielem z 30-letnim stażem, z jakimś dorobkiem zawodowym.

Mówiłam, że po tym jak krzyż zawisł, czułam się wykluczona z tej przestrzeni. Nie można przecież zaznaczać miejsca tylko dla katolików. Tak to odbierałam i odbieram. Nie jestem katoliczką i mam prawo do tego, żeby nikt nie napastował mnie symbolami religijnymi w pracy.

Jedna z koleżanek skomentowała to później: "Nie wiem, jak to wytrzymałaś". Kiedy zapytałam, dlaczego w takim razie się nie odezwała, odpowiedziała, że nie miała odwagi. Odzywali się tylko poplecznicy dyrektorki.

Jak długo ciągnęła się ta sprawa?

To było bardzo rozciągnięte w czasie. We wrześniu 2013 roku zdjęłam krzyż, w październiku rozpętała się burza, która trwała tygodniami. Złożyłam skargę na dyrektorkę do burmistrza za to, co ona robi ze mną, za to szczucie. Nauczyciele napisali do gazety, że "jednej się nie podoba krzyż, ale ona notorycznie łamie normy". Dostałam też niesprawiedliwe upomnienie, o którym zresztą dowiedziałam się od koleżanek. Później dyrekcja musiała je wycofać, ale o tym już nikogo nie poinformowano.

Dopiero w lutym złożyłam pozew do sądu. Naprawdę nie chciałam rozgłosu. Kiedy składałam skargę do burmistrza, powiedziałam, że zgadzam się, żeby on mediował i że jeżeli to spowoduje, że dyrektorka przeprosi mnie w obecności wszystkich nauczycieli, to tę skargę wycofam. Niestety dyrektorka nie chciała podjąć żadnym rozmów ze mną.

W sierpniu 2014 roku dostałam odpowiedź na pozew, a proces tak naprawdę rozpoczął się w lutym 2015 roku. We wrześniu 2016 był wyrok pierwszej instancji w Sądzie Okręgowym, a w styczniu 2017 zapadł wyrok w Sądzie Apelacyjnym. Wtedy nikt już nie odwoływał się od niego do Sądu Najwyższego. Strona pozwana zapewniała mnie, że nie zwracała się o pomoc do prokuratury.

Natomiast już na etapie apelacji do sprawy, nieoczekiwanie dla wszystkich, włączyła się prokuratura regionalna z Wrocławia. Po wykonaniu prawomocnego wyroku prokuratura zaskarżyła ten wyrok do SN. Dyrekcja nie miała z tym absolutnie nic wspólnego. Dlatego właśnie jest to wojna Państwa ze mną.

Kosztowało i kosztuje to panią pewnie mnóstwo nerwów.

Cały czas byłam na lekach. Dopiero niedawno wycofałam się z takich, które musiałam brać na stałe. Miałam problemy z sercem i z ciśnieniem. Myślałam, że to wiek, ale od prawie roku niczego nie biorę, więc ewidentnie chodziło o tę sprawę.

Bardzo zranili mnie nauczycieli, moi koledzy i moje koleżanki. Dali się zmanipulować. Zawiodłam się na człowieku na duże "C". Pierwszy raz w życiu czegoś takiego doświadczyłam. Zobaczyłam, jak zachowuje się człowiek w grupie, który nie chce się wyłamać, który jest w jakiś sposób zastraszany.

Ciągle jestem pełna żalu. Nie było takiego momentu, że zostanę przeproszona na radzie pedagogicznej. Kilka osób przeprosiło mnie w indywidualnych rozmowach.

Jakie teraz kroki pani podejmie?

Prawniczka mówiła mi, że mamy 2 tygodnie, żeby się do tego odnieść. Na pewno nie będzie taki proces. Sąd rozpatrzy cały przebieg tej sprawy i myślę, że zrobi to zaocznie. Reputacji szkoły to już nie uratuje. Po tym, jak ten wyrok zapadł w sądzie pierwszej, drugiej instancji, w SN, to ludzie, którzy się tym interesowali wiedzieli, że musiałam mieć rację.

Uważam, że to, co w tej chwili robi Ziobro, jest krzywdzeniem tej szkoły. Ponownym psuciem jej wizerunku. Nic dobrego nie robi dla nikogo, ani dla szkoły, ani dla Kościoła. Zostało obnażone, do jakiego okrucieństwa są zdolni katolicy w imię obrony krzyża.

Jeśli skasowaliby ten wyrok, to trzeba by złożyć skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Nie czuję wielkiego lęku, że ewentualnie będę musiała oddać pieniądze, przeprosin im nie zwrócę, bo nie wiem jak się zwraca przeprosiny. Po prostu czuję się źle w takim państwie, w którym prokuratura występuje przeciwko szaremu obywatelowi.