Zbiegi okoliczności i przeprowadzki. Co jeszcze niezwykłego napędza Melę Koteluk?

Karolina Pałys
Wielu bardzo mocno stara się, aby móc żyć jej życiem. Jeśli należycie do szeroko pojętego grona aspirujących artystów muzyków, może lepiej nie czytajcie tego wywiadu. Mela Koteluk właściwie nie musiała się specjalnie starać, aby zostać piosenkarką. Można nawet powiedzieć, że robiła całkiem sporo, aby nią nie zostać.
Mela Koteluk nie chciała zostać piosenkarką, Dzisiaj to scena jest tym, co ją napędza. Fot. materiały prasowe
Zacznijmy od banalnego, ale dość istotnego pytania: jak zostałaś piosenkarką?

No właśnie, moim zdaniem to wynik abstrakcyjnego splotu okoliczności. Odkąd sięgam pamięcią, od zawsze intuicyjnie szukałam drogi wyrażenia siebie: przez całą podstawówkę pisałam pamiętniki, wiersze, które potem próbowałam sama sobie śpiewać, wymyślając melodie.

Okazało się, że w ten sposób lepiej komunikuję się ze światem i wyrażam emocje. Zresztą do dziś mam tak, że łatwiej mi pewne rzeczy zaśpiewać, niż powiedzieć. Potem przyszedł taki moment, że zaśpiewałam publicznie i dalej rzeczy działy się same.

Po prostu weszłaś na scenę i zaśpiewałaś?

To był czysty przypadek. Ktoś powiedział mi o warsztatach muzycznych w Nowogardzie, które prowadzili Ela Zapendowska i reżyser Andrzej Głowacki. Zgłosiłam się do udziału i tak się zaczęło: chciałam wymyślać piosenki, uruchamiać swoją wyobraźnię.

Wcześniej w ogóle nie śpiewałaś? Nie miałaś żadnych doświadczeń na scenie?

Tylko w szkole. Byłam dość nieśmiałym dzieckiem, tym bardziej było dla mnie dużym wyzwaniem występować dla publiczności, ale miałam też w sobie taki mechanizm, że chciałam się z tym zmierzyć i sięgać po swoją odwagę. To przełamywanie dodawało mi skrzydeł i kształtowało charakter.

Miałaś oparcie w jakimś instrumencie?

Uczyłam się grać na pianinie, ale to ewidentnie nie była moja ścieżka powołania, męczyło mnie to. Jako dziecko maniakalnie słuchałam muzyki, byłam pochłonięta różnorodnością i bogactwem lat 90-tych. Bez przerwy oglądałam MTV i VH1, wciągały mnie inne światy.

Czego słuchała nastoletnia Mela?

Queen, Eurythmics, Joy Divison, R.E.M., można by długo wymieniać. W naszym domu było dużo muzyki, ale nikt nie gra na żadnym instrumencie i nikt też nie wpadł nigdy na to, że mogłabym być muzykiem.

Mam takie wspomnienie z przedszkola, że z koleżanką Moniką bawiłyśmy się w domek: ona była Michaelem Jacksonem, a ja byłam Princem.

Pamiętasz moment, w którym świadomie stwierdziłaś: będę zajmować się muzyką?


Nie do końca. Pamiętam, że po tych warsztatach w Nowogardzie pojawiła się we mnie ogromna chęć, aby przeprowadzić się do Warszawy. Byłam wtedy w pierwszej klasie liceum w Zielonej Górze.

Zakomunikowałam to więc moim rodzicom czym, jak można się spodziewać, wprawiłam ich w nie lada zdumienie. Oni jednak poszli za mną, wiedzieli, że jestem odpowiedzialna, ufali mi i zgodzili się na taki eksperyment. Tak więc mając 17 lat, zamieszkałam na warszawskim Powiślu z 12 lat starszą logopedką oraz ze studentką etnologii.

Zaczęłam brać indywidualne lekcje muzyczne i poszłam do liceum o profilu muzycznym. Śpiewałam w szkolnym chórze Tutti Cantamus. Do dzisiaj zdarza mi się współpracować z instrumentalistami, których poznałam w licealnej ławce.

W tamtym czasie nie miałam specjalnego parcia na śpiewanie, ale cały czas pisałam piosenki - sama dla siebie i wiersze. Do tych ostatnich strach wracać [śmiech].

Jakoś tak się złożyło, że w tamtym czasie miałam bardzo dużo znajomych z Krakowa, więc będąc w klasie maturalnej, postanowiłam, że się tam przeprowadzę.

Rodzice pewnie byli zachwyceni?

Tak, byli w siódmym niebie [śmiech]. Nauka przychodziła mi jednak z dużą łatwością, więc nie miałam problemu ze zdaniem matury.

W tym Krakowie spędziłem trzy miesiące, po czym zadzwoniłam z płaczem do taty, żeby po mnie przyjechał. Nie odnalazłam się tam, ale lubię wpadać do tego miasta na chwilę.

A tydzień później byłam w autokarze „Bermuda” do Londynu...

Niespecjalnie potrafiłaś zagrzać miejsca.

Miałam tam być dwa tygodnie, zostałam trzy i pół roku. Pracowałam jako kelnerka. Zaczęłam zarabiać pieniądze — niemałe, jak na ten czas, więc intensywnie wręcz trybie chodziłam na koncerty.

Paradoksalnie, to był dla mnie bardzo twórczy, bardzo rozwojowy czas — mimo że sama wtedy nie śpiewałam, poznawałam siebie w różnych okolicznościach życiowych.

Twojej artystycznej duszy nie uwierała praca od 8 do 5?

Wręcz przeciwnie, bardzo podobał mi się taki porządek. Byłam wirtuozem flooru [śmiech]. To był świetny czas, świetni ludzie dookoła mnie. W pewnym momencie stanęłam jednak przed wyborem: czy zapuścić tam korzenie — starać się o rezydenturę, kupować mieszkanie i tak dalej, czy wrócić do Polski.

Zdecydowałaś, że wracasz do Warszawy?

Tak. Ta decyzja zbiegła się z potrzebą, aby założyć zespół.

Ot tak?

Tak po prostu. Wynajęłam więc mieszkanie na Dolnym Mokotowie i zaczęłam zbierać zespół.

Mam bardzo dużo szczęścia w życiu. Wydaje mi się, że wiele rzeczy dzieje się bez mojego udziału. Z zespołem też tak było: znalazłam odpowiednich ludzi, z którymi nadawałam na tych samych falach.

Wymyślaliśmy materiał, a międzyczasie, aby się utrzymać, śpiewałam w Pubie Lolek na Polach Mokotowskich. To był bardzo ciekawy czas, choć dosyć ciężki: jednego wieczoru graliśmy trzy sety po 45 minut. To mi dało tężyznę fizyczną i tylko podkręcało chęć stworzenia własnego repertuaru.

Zresztą, zrezygnowałam z tych grań dopiero pół roku po wydaniu pierwszej płyty, nie mogłam już tych dwóch kwestii łączyć - w tym czasie zaczęła się tworzyć nasza publiczność, zaczęliśmy grać koncerty biletowane, nasze własne.
Fot. materiały prasowe
Jak doszło do wydania płyty? Kto was odkrył?

Wydaliśmy singla: “Spadochron”, który zdeterminował nasz pierwszy album. Z jego promocją pomógł nam Piotrek Miecznikowski — ówczesny menadżer Gaby Kulki, który rozesłał tego naszego singla do dziennikarzy.

Jakiś czas później, kiedy siedziałam ze znajomymi na barce nad Wisła, dostałam SMS-a, że nasza piosenka znalazła się w propozycjach do Listy Przebojów Trójki.

Ludziom zadziałali oddolnie, zaczęli sobie podawać tę naszą piosenkę w internecie, powstało zainteresowanie wokół niej. Płytę nagraliśmy w dwa dni, a parę miesięcy później ruszyliśmy w trasę.

Czy życie w trasie było zgodne z twoimi oczekiwaniami, czy jednak czymś cię zaskoczyło?

Rzeczywistość jest wspaniała — zawsze, ze swoimi blaskami i cieniami. Bardzo lubię wyjeżdżać. Jestem typem adrenalinowca, który potrzebuje dużych emocji, a wskoczenie w busa i jeżdżenie po Polsce to wyzwalacz ogromnej energii. Potem, w domu, odbijam to sobie: gotuję, sprzątam, czytam książki, buduję swoją stacjonarną codzienność i zwyczajnie to wygląda. Bardzo to lubię.

Ważniejsze są dla ciebie reakcje publiczności na koncertach, czy reakcje krytyków na materiał?

W żaden sposób mnie one nie determinują. Myślę jednak, że dla mnie najbardziej komfortową sytuacją byłoby stworzyć materiał i wyjechać z nim w trasę. Nic tak nie formuje materiału, jak spotkanie z publicznością: ani studio, ani salka prób nie nadaje formy całości.

Na scenie lepiej czuję, czego jeszcze potrzebuje dana piosenka. Parę razy tak było, że na scenie zaczęły mi przychodzić do głowy nowe słowa piosenek. Tylko że wtedy płyta jest już nagrana i nie mogę nic zmienić.
Fot. materiały prasowe
W spokojniejszych okresach, kiedy nie koncertujesz, masz jeszcze chęć, aby wskoczyć w samochód i samodzielnie podróżować?

Pracuję w mieście, to ono nadaje tempo temu, co robię, napędza mnie. Kiedy jednak muszę się skalibrować po spotkaniach z ludźmi, odpocząć po koncertach, uciekam sobie poza miasto, w naturę. Tam się wyciszam i kalibruję.

W Polsce mamy wspaniałe miejsca: Kaszuby, Mazury — szczególnie zimą. Bałtyk jest wybitnie pięknym morzem, najlepiej poza sezonem.

A z Warszawy gdzie uciekasz, jeśli nie masz dużo czasu?

Jeśli muszę uciec szybko — na pół dnia, czy nawet na trzy godziny, to uciekam nad Bug. Z Saskiej Kępy, gdzie mieszkam, to tylko 40 minut drogi. Mam tam już własne, wydeptane ścieżki przez las.
Fot. materiały prasowe
Jesteś już na tym etapie, że trochę cię męczy to, co robisz: ciągłe tworzenie, koncertowanie?

Wręcz przeciwnie, dopiero teraz robię to świadomie i jest to prawdziwa frajda. Miałam w sobie taki instynkt samozachowawczy, żeby po pięciu intensywnych latach pracy zrobić sobie rok przerwy i to są ważne rzeczy - aby czasami potrafić złapać perspektywę na nowo i zwyczajnie odpocząć, stworzyć nowe zasoby.

Nie bałaś się, że nie będzie ci się chciało wrócić?

Nie. Potrzebowałam zmienić tryb funkcjonowania, zacząć żyć innymi rzeczami. Potrzebowałam wzbogacić doświadczenia i wyhamować.

Co robiłaś w trakcie tej przerwy?

Nic.

Zupełnie?

No… postanowiłam wyprowadzić się z warszawy [śmiech]

A to nowość! Gdzie tym razem?

Odkryłam firmę, która udostępnia magazyny. Wynajęłam tam miejsce i upchałam wszystkie swoje rzeczy. Zostawiłam tylko walizkę na pięciotygodniowy wyjazd do Indonezji. Koniec końców, spędziłam na tej walizce kolejne pół roku.

Wyprowadziłam się na koniec marca, a skończyło się tak, że wprowadziłam się — ponownie do Warszawy — na początku października.

Teraz pracujesz nad materiałem na kolejną płytę?

Wciąż gramy “Migawkę” [poprzedni album — red.] w miejscach, w których nie udało się z nią dotrzeć i zapraszam na koncerty. A równolegle tak, na spokojnie zaczęliśmy już pracować nad nowym albumem.

Co napędzi nową płytę? Jakie motywy będą przewodzić?

Pierwszą piosenkę, która powstała na ten album, zarejestrowałam na dyktafonie 31 maja zeszłego roku w mieszkaniu mojego basisty. To jest bardzo dynamiczny kawałek. Kiedy o nim myślę, to widzę nas, cały zespół, idących szybkim tempem po mieście. W świetnych płaszczach.

Patronem cyklu artykułów „Co Ciebie napędza” jest Skoda.

Advertisement