"Minister podziękował nam w TVP, a później wbił nóż w plecy". Diagności załamani decyzją rządu

Daria Różańska-Danisz
– Rozporządzenie ministra zostało tak naprawdę przepchnięte pod osłoną koronawirusa, natomiast kompletnie nie ma związku z tą pandemią. Akurat badania, których autoryzację umożliwiono zdalnie, nie wykrywają koronawirusa. Mimo że nie pracuję w wirusologii, to co drugi dzień mam koszmary. Nie boję się, że zachoruję, ale boję się zapaści w tym kraju – mówi nam Agnieszka Gierszon z Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Medycznych Laboratoriów Diagnostycznych.
Diagności laboratoryjni protestują przeciwko rozporządzeniu, na mocy którego umożliwiono zdalną autoryzację wyników badań laboratoryjnych. Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta
We wtorek Ministerstwo Zdrowia opublikowało w Dzienniku Ustaw rozporządzenie, na mocy którego diagności laboratoryjni będą przez trzy miesiące zdalnie autoryzować wyniki badań.

Nie było ono z nikim konsultowane. Środowisko diagnostów przed wprowadzeniem takich rozwiązań protestuje od dawna.

Piszecie, że minister Wam podziękował w "Wiadomościach", a później "wbił nóż w plecy". Proszę powiedzieć ministrowi Szumowskiemu, czym grozi brak diagnostów w miejscu pracy?





Z rozporządzenia wynika, że będziemy autoryzować wyniki badań nie tylko z laboratorium, w którym sami pracujemy, ale i z innych na terenie całego kraju.

Gdybyśmy mieli zdalnie autoryzować wyniki z laboratorium, w którym pracujemy, to byłoby nam zdecydowanie łatwiej. Znamy przecież personel, metody, odczynniki.

Ale teraz może być tak, że diagnosta z Lublina będzie autoryzował wyniki z laboratorium w Szczecinie, w którym nie zna wewnętrznych procedur, szpitala, pacjentów.

Taka autoryzacja to wzięcie odpowiedzialności za badanie, którego się nie nadzorowało?

Tak, diagnosta podpisując wynik badania odpowiada całym swoim majątkiem. Być może jest on niewielki, ponieważ nie zarabiamy dużo, ale odpowiedzialność jest ogromna.

Jeśli pacjent zdecyduje się kogoś pozwać, to jesteście na pierwszej linii frontu?

Gdyby to dotyczyło wyniku badań laboratoryjnych, to my jesteśmy na pierwszej linii, bo wzięliśmy odpowiedzialność za taki wynik: autoryzowaliśmy go, nie znając dokładnie specyfiki badań wykonywanych w danym szpitalu i nie wiedząc nic o stanie zdrowia pacjenta.

Ministerstwo tłumaczy: "Wprowadzona zmiana wychodzi naprzeciw potrzebom usprawnienia procesu diagnostyki i leczenia w zaistniałych okolicznościach, a mających charakter wyjątkowy". Ma to w ogóle związek z pandemią koronawirusa?

To rozporządzenie zostało tak naprawdę przepchnięte pod osłoną koronawirusa, natomiast kompletnie nie ma związku z tą pandemią. Akurat badania, których autoryzację umożliwiono, nie wykrywają koronawirusa.

Może odniosę się do przykładu Laboratorium Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego Państwowego Zakładu Higieny, które zostało zamknięte z powodu kwarantanny.

Tam badane były próbki, które pobierano od osób z podejrzeniem koronawirusa. Zrozumiałabym, gdyby jakieś laboratorium pod ich auspicjami wdrażało u siebie tę metodę, a pracownicy z PZH mieliby to zdalnie kontrolować.

Ktoś z PZH nadzorowałby na przykład przez kamerkę, jak pracownik tego laboratorium krok po kroku wykonuje badanie koronawirusa. Ale rozporządzenie ministra dotyczy zupełnie innej grupy badań.

Jakiej?

Nie chodzi o ułatwianie pracy w związku z pandemią, chodzi o rutynową diagnostykę, wykonywaną w całej Polsce metodami automatycznymi, czyli z definicji nie jest to diagnostyka koronawirusa.

Tu chodzi o standardowe badania: morfologia, enzymy, biochemia, które lekarz zleca w szpitalu.

I jeśli pacjent leży w szpitalu w Szczecinie i ma wysokie enzymy wątrobowe, to skąd ktoś z Lublina bez kontaktu z lekarzem prowadzącym i wglądu w dokumentację pacjenta, ma wiedzieć, że np. wspominana osoba jest alkoholikiem albo ma jakąś terminalną niewydolność wątroby?

Jeśli diagnosta w Lublinie zobaczy tylko wynik w systemie, to ani nie będzie mógł ocenić poprawności tego procesu, ani nie będzie miał żadnej informacji o pacjencie, wobec czego nie odróżni wyniku fałszywie dodatniego od prawdziwie dodatniego.

To specustawa przepchnięta za parawanem pandemii, która zupełnie nie dotyczy koronawirusa. To nas bulwersuje. I to bardzo zmienia standardy prawa, pominięto cały proces legislacyjny.

W co gra rząd?

Rząd chciał pod osłoną tej nadzwyczajnej sytuacji przepchnąć coś, czemu środowisko diagnostów od wielu lat się opiera. Możemy mieć podejrzenia, że zaszedł tu na przykład pewien lobbing.

Najpewniej opinia publiczna zrozumie to tak, że my się burzymy przeciwko szybszej diagnostyce koronawirusa.

Dokładnie takie są komentarze: "ruszcie się do pracy w tej wyjątkowej sytuacji, a nie wymyślacie".

Rząd dobrze wiedział, że od lat trwają boje o zdalną autoryzację, na co nie zgadzali się eksperci, izba, konsultant krajowy i związki zawodowe.

Czyli krótko mówiąc rząd wykorzystał sytuację pandemii do tego, żeby przepchnąć rozporządzenie, o którym mówili od dawna?

Dokładnie tak. Najpierw dziękowali "bohaterom na pierwszej linii walki z koronawirusem", a później wbili 16 tys. diagnostów w całej Polsce nóż w plecy i kazali autoryzować wyniki nie wiadomo jak i przez kogo wykonanych badań.

Rozumiem, że to powinno polegać na zaufaniu społecznym i dbałości o procedury, ale jednak łatwiej wziąć odpowiedzialność za coś, co się widzi, za kogoś, z kim się pracuje.

Jak zdalnie zinterpretować wynik?

Nie wiemy, ponieważ tego wspominane rozporządzenie nie określa. Nikt nie wie, jak to ma wyglądać.

Co się stanie, jeśli diagnosta odmówi zdalnej autoryzacji?

Jest obawa, że dyrektor szpitala może uznać to za odmowę wykonywania pracy. W rozporządzeniu też tego nie określono.

Najbardziej bulwersujące jest to, że być może to pozostanie na zawsze. Wprowadzono to bez konsultacji, ponieważ wiedzieli co przyniosłyby konsultacje.

Myślicie o strajku?

Na pewno nie w tym momencie. To byłoby naganne. Sami też jesteśmy pacjentami. Nikt nie wie, co by się wydarzyło, gdybyśmy odeszli od tych badań. Jednak na pewno ten temat będzie podnoszony, jak to wszystko się skończy.

Laboratorium Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego-Państwowego Zakładu Higieny zawiesza działalność, bo u jednej z pracowniczek wykryto koronawirusa. Wprawdzie Wy nie badacie koronawirusa, ale czy obawiacie zakażenia?

Każdy materiał, z którym pracujemy, jest potencjalnie zakaźny: krew, wymazy, mocz, kał itp.

Nigdy nie wiemy czego nosicielem jest pacjent. Stosujemy wszelkiego rodzaju środki ostrożności: odkażanie rąk, maseczki, rękawiczki, fartuchy. Natomiast przy epidemii koronawirusa jest to o tyle niebezpieczne dla pracowników każdego innego typu laboratorium, że ten wirus przenosi się drogą kropelkową.

Otwierając jakąkolwiek probówkę, wystarczy mikrokropla, która uniesie się w powietrze, dotknie naszego nosa, ust, i już jest możliwość zakażenia się.

Macie teraz większy stres?

Tak, zresztą nie tylko o siebie. Każdy z nas ma w domu rodzinę, starsze osoby. To duży problem, a bardzo mało rządzących o tym myśli.

Mimo że nie pracuję w wirusologii, to co drugi dzień mam koszmary. Nie boję się, że zachoruję, ale boję się zapaści w tym kraju. Pomijając całą aktualną sytuację, mam też wizję, że rozporządzenie o zdalnej autoryzacji wyników będzie działało już zawsze.

Myśli pani, że po trzech miesiącach wszystko nie wróci do normy?

Sądzę, że te trzy miesiące to tylko pic na wodę, a zdalne autoryzowanie badań pozostanie. Chcemy pracować odpowiedzialnie, a nie – jak sądzi wielu – migać się od pracy. Chcemy mieć realną kontrolę nad całym procesem, a nie podejrzeć sobie wynik przez Skype.

I później się stresować...

No właśnie. A jak pacjent umrze za tydzień, a po miesiącu przyjdzie do nas pismo z prokuratury z zaproszeniem pani z Lublina do Szczecina, żeby zeznała w sądzie, co zdalnie autoryzowała.

Szpitale alarmują, że brakuje masek, kombinezonów. Wam także?

Brakuje nam tego samego, co lekarzom i pielęgniarkom: fartuchów jednorazowych, maseczek, środków do odkażania. Brakuje nam też zrozumienia z góry – nie otrzymaliśmy nawet wytycznych od Ministerstwa Zdrowia i GIS-u, a wytyczne krajowych konsultantów z dziedziny mikrobiologii i diagnostyki laboratoryjnej są w wielu szpitalach ignorowane.

W związku z pandemią koronawirusa powstają procedury dla lekarzy, pielęgniarek, izb przyjęć, a nas znowu się zostawia na koniec. To totalne lekceważenie z góry. Wykorzystuje się za to ten moment, żeby nam "dowalić".

Będzie pani zdalnie autoryzować wyniki?

Jestem ostatnią osobą, która się za to weźmie.

I co wtedy?

Nie wiem.

Liczy się pani z taką ewentualnością, że dyrekcja może panią zwolnić?

Myślę, że tak. Jest szansa, że dyrektor szpitala powie: tak jest taniej, szybciej, jeśli ty tego nie zrobisz, to znajdę sobie dziesięciu innych na twoje miejsce. Prawo tego nie precyzuje, więc pracodawcy będą to interpretować na swoją korzyść.