Renata Gabryjelska: ikona lat 90., która rzuciła aktorstwo i wyreżyserowała film podbijający Stany

Michał Jośko
W roku 1993 zdobyła tytuł I. wicemiss Polonia, aby szturmem wziąć ekrany duże ("Girl Guide") oraz telewizyjne ("Złotopolscy") i... w początkach obecnego tysiąclecia uciec sprzed kamer. Efekt? Kariera reżyserska, włączając w to debiut fabularny (z udziałem m. in. Joanny Kulig), obsypany nagrodami na festiwalach filmowych za Oceanem. Pani Renato, porozmawiajmy o kobietach w świecie filmu, zdobywaniu Himalajów oraz niekształtnych czarnych swetrach i obcisłych czerwonych sukienkach.
Renata Gabryjelska na planie "Safe Inside" Fot. archiwum własne
Rozmawiamy przy pomocy Skype'a, tak więc nie wiem, jaki zapach panią otacza. Może to lawenda?

Może... Na plakacie "Safe Inside", mojego reżyserskiego debiutu fabularnego, główna bohaterka nieprzypadkowo idzie przez pole lawendy. Zapach tej rośliny kojarzy mi się ze spokojem, wyciszeniem, refleksją i oczyszczeniem duchowym. A więc idealnie pasuje do kobiety spełnionej, wyzwolonej z lęków.

Zaraz, zaraz, mówimy tutaj o filmowej Anie, czy o pani?

Tworząc swój pierwszy film fabularny, chciałam pokazać coś, co jest bliskie moim emocjom. Dlatego w koncept "Safe Inside" – który stał się bazą dla scenariusza Błażeja Dzikowskiego – włożyłam całą siebie. Sposób postrzegania świata, przemyślenia, serce.


Przy debiucie chciałam otworzyć się i skomunikować w sposób wybitnie szczery z widzem, który mnie jeszcze nie zna. Bez kompromisów. To jedyna metoda na to, aby mógł mi zaufać. Biorąc pod uwagę reakcje na mój film w USA – film zdobył tam 7 nagród i 13 nominacji – ta sztuka chyba się udała.
Plakat z debiutu fabularnegoFot. archiwum własne
Postanowiła pani nakręcić film po angielsku i zacząć od widza amerykańskiego, na polską premierę musimy jeszcze poczekać... Najtrudniej być prorokiem we własnym kraju?

Z jednej strony dużo prościej byłoby stworzyć całość po polsku, a promocję filmu rozpocząć tutaj, nad Wisłą. Jednak z drugiej mam świadomość pewnego faktu: w naszym kraju thriller to gatunek niszowy, który niezbyt dobrze sprzedaje się w kinach.

To, że wybrałam język angielski i to, że bohaterami są Amerykanie, było świadomym posunięciem, efektem myślenia o szerszej dystrybucji – nie tylko w kinach, lecz także przy pomocy ogólnoświatowych serwisów streamingowych. W ten sposób jest szansa na to, że film zwróci się inwestorom.

Na żadnym etapie nie pojawiła się pokusa w stylu: a może pójść na łatwiznę i nakręcić komedię romantyczną?

Nie, ponieważ w świecie thrillerów czuję się znacznie lepiej, niż w komedii. Chcę tworzyć kino gatunkowe, które czuję i dzięki któremu – jak mi się wydaje – mogę mieć więcej do przekazania innym. Oczywiście, powiedzmy sobie uczciwie, nie chodzi mi o tworzenie sztuki dla sztuki.

Przecież film jest czymś, co ma także zarabiać. Nie chcę tworzyć kina niszowego i marzy mi się trafianie do szerszej widowni. W tym wszystkim chcę jednak łączyć dwa aspekty: wartości artystyczne i mądre treści z potencjałem komercyjnym.

A formuła thrillera jest moim zdaniem pod tym względem idealna. Myśląc szerzej o dystrybucji – nie ograniczając się wyłącznie do rynku polskiego – taką decyzję podjęłam.
Fot. Tomasz Englert
Rozwoju kariery za Oceanem na pewno ułatwiać nie będzie pani...

... płeć? Rodzima kinematografia jest mocno sfeminizowana, od wielu lat działa w niej naprawdę wiele zdolnych reżyserek, które nie mają problemów z rozwijaniem skrzydeł.

W Polsce nie odczuwa się dyskryminacji kobiet w świecie filmu. W Stanach realia wyglądają zupełnie inaczej, a główną przyczyną tego stanu rzeczy są wielkie pieniądze.

Chodzi o następujące mechanizmy: w zdominowanej przez mężczyzn branży zdecydowanie bardziej ufa się reżyserom-mężczyznom. Jest im znacznie łatwiej pozyskiwać niebotyczne wręcz kwoty na realizację filmów.

Umówmy się, koszt stworzenia jednej amerykańskiej produkcji – a nie mówię tutaj nawet o jakimś hollywoodzkim blockbusterze, tylko średniej klasy thrillerze z rozpoznawalną obsadą – to pieniądze porównywalne z rocznym budżetem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Cóż, sytuacja wygląda tak, a nie inaczej. Pamiętam doskonale moment wyjścia na scenę podczas San Diego International Film Festival, kiedy odbierałam nagrodę za najlepszy thriller. Stanęłam wśród kilkunastu osób i zorientowałam się, że... jestem jedyną kobietą, która otrzymuje nagrodę za reżyserię. Byłam tym naprawdę zaskoczona.

Wierzę, że podobne sytuacje będą zdarzały się coraz rzadziej. Od niedawna ta branża przechodzi wielkie zmiany, do czego przyczynił się w znacznym stopniu ruch Mee Too. Zaczęto coraz głośniej mówić o kobietach, coraz mocniej wspiera się nie tylko aktorki, lecz także reżyserki oraz producentki filmowe. Jeżeli chodzi o naszą rolę w tym świecie, to przyszłość widzę w jasnych barwach.
Fot. archiwum własne
Skoro o przyszłości mowa: proszę powiedzieć, czy nasze mózgi będą w coraz większym stopniu kontrolowane przez innych? Zatracimy zdolność myślenia w sposób samodzielny?

O, to dla mnie szalenie interesujące tematy. Już w "Safe Inside" zadaję pytania dotyczące tego, jak wpływają na nas otoczenie i media, zastanawiam się, kto tak naprawdę steruje naszymi mózgami. To kwestie, które chciałabym eksplorować również w przyszłych filmach.

Żyjemy w czasach zarówno przerażających, jak i szalenie ciekawych – rozwój robotyki i sztucznej inteligencji, fake newsy, koncepty Francisa Fukuyamy, Yuvala Noaha Harariego...

Pamięta pan aferę związaną z firmą Cambridge Analytica? Okazuje się, że używając kradzionych danych i serwisów społecznościowych, można manipulować wynikami wyborów prezydenckich w USA albo Brexitem.

Mam wrażenie, że funkcjonując w świecie półprawd i mając tego świadomość, powinniśmy głęboko zastanowić się nad tym, kto tak naprawdę zarządza naszymi umysłami. Zwłaszcza chociażby w kontekście obecnego kryzysu.

Już teraz wiadomo, że wkrótce pojawi się dużo ludzi zbędnych, którzy nie będą mieli pracy, nie będą wiedzieli, jak sobie poradzić, co ze sobą zrobić. Właśnie ci ludzie będą szczególnie podatni na manipulację.

Jedni zostaną finansowo zmarginalizowani, a inni przejmą kontrolę nad gospodarką, używając nie tylko tradycyjnych metod kontroli znanych dotychczas, ale włączając w to cały system nowoczesnej technologii.

Pojawią się w związku z tym pytania: czy demokracja w obecnej formule przetrwa? Ile z naszej wolności jesteśmy w stanie oddać w zamian za bezpieczeństwo? Dla mnie to niesamowicie interesujące pole do dywagacji artystycznych, budowania konceptów filmowych.

Jestem na etapie zastanawiania się, gdzie postawić kolejny krok, mam na biurku parę świetnych scenariuszy. Naprawdę różnych: obok rzeczy anglojęzycznych jest np. duża produkcja historyczna po polsku oraz pewien projekt serialu; thrillera, który dzieje się w przyszłości, w roku 2050 albo 2060.

Bardzo intryguje mnie to, jak będzie wówczas wyglądał świat i w jakiej kondycji będzie ludzkość. Czy zachowamy jakąkolwiek zdolność samodzielnego myślenia?
Fot. archiwum własne
Rozumiem, że wciąż mówimy tutaj o zadawaniu przez panią pytań, a nie hochsztaplerskich sztuczkach z gatunku "powiem wam, jak wygląda sensacyjna prawda"?

Tak. Choć naprawdę mocno zagłębiam się w powyższe tematy, mam świadomość, że wszystkich wątpliwości najzwyczajniej w świecie nie da się rozwiać w sposób jednoznaczny, stuprocentowo pewny. Prawda ukryta jest zbyt głęboko. Dlatego mogę jedynie zadawać pytania, zapraszając widza do wspólnych przemyśleń.

Dlaczego robię to przy pomocy fabuły, a nie dokumentu? Paradoks polega na tym, iż żyjemy w czasach, w których mamy do czynienia z tyloma fake newsami, że to właśnie fikcja może być jedyną prawdą. Jednak, co bardzo istotne, ową fikcję tworzę w oparciu o rzetelną dokumentację.

To coś, co wyniosłam ze studiów w Wydziale Reżyserii Warszawskiej Szkoły Filmowej i Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy, a następnie praktykowałam w swoich dokumentach.

Zawsze poświęcam mnóstwo czasu na zdobywanie odpowiedniej wiedzy, sprawdzanie faktów i wczuwanie się w dany temat przy użyciu wszystkich zmysłów. To ciężka praca, ale wyłącznie w ten sposób można tworzyć coś zaskakującego, wyjątkowego.

Naprawdę można jeszcze stworzyć nową jakość? Wydawało mi się, że dzisiejsza sztuka jest recyklingem tego, co już było. Mniej lub bardziej oryginalnym, ale wciąż recyklingiem...

Oczywiście, mam tego świadomość. W kinie było już wszystko, nie ma tematów, których ktoś nie poruszył. Tak więc pozostaje jedynie szukanie nowej formy i spojrzenie na temat z oryginalnej perspektywy.

Skupiam się właśnie na czymś takim i tutaj powracamy do wątku odpowiedniej dokumentacji, wgryzania się w świat, który chcemy pokazać. Jeżeli robię historię na przykład o szpitalu, jadę tam i staram się spędzić w nim tyle czasu, dopóki dobrze nie zrozumiem istoty tematu. Rozmawiam z lekarzami, obserwuję uważnie personel i pacjentów, staram się zapamiętać sytuacje, obrazy, zapachy.

Tworząc dokument o bezdomnym Janku pucybucie czy o starości, zbliżałam się do moich bohaterów, całymi dniami żyłam tak jak oni, łapiąc odpowiednią perspektywę.

Dzięki czemuś takiemu mogę stawać się częścią danego świata i przelać na papier pewne emocje, oczywiście przefiltrowane przez nową perspektywę, kontekst i moją wrażliwość.

Jeszcze później, na próbach czy już na planie filmowym, mogę podzielić się tym z aktorami. To działa jak flashbacki, które wracają i nagle dają pomysł na konkretną reakcję aktora lub inscenizację sceny.

Przesuwając się po osi czasu wstecz, docieramy do momentu, w którym postanowiła pani stanąć za kamerą, zamiast spoglądać w jej obiektyw. W wywiadach wspominała pani karierę aktorską jako coś fajnego, choć padały i stwierdzenia dotyczące bycia szołbiznesową marionetką...

Cóż, każdy medal ma dwie strony. Lata 90. były dla mnie czasem eksploracji życia, zachwytu światem i zachłyśnięcia się ludźmi. Wie pan, przed bardzo młodą dziewczyną z Olsztyna otworzył się naprawdę fascynujący świat. Jednak nie wszystko było w nim idealne.

Gdy w roku 1997 zaczęłam grać w "Złotopolskich", rozpętało się istne szaleństwo. Pamiętam, że w pewnym momencie ten serial oglądało jakieś siedem milionów telewidzów, tak więc popularność stała się wręcz przytłaczająca. W większości przypadków mówimy tutaj o sytuacjach miłych; pozdrowieniach, uśmiechach i uściskach na ulicy. Ludzie traktowali mnie jak osobę naprawdę bliską.

Swoją drogą zdarzały się i sytuacje dziwne, kiedy fikcja mieszała się z rzeczywistością, tak więc bywało, że pani sprzedawczyni w sklepie krzyczała na mnie, wściekła za to, co zrobiła serialowa Ewa Kowalska. W pewnym momencie przetoczyła się wielka fala hejtu, czyli coś, z czym musi liczyć się każda znana osoba.

Dla mnie było to zbyt trudne. Przeżyłam to mocno, bo nie jestem osobą ze skórą nosorożca. Miałam z tym problem. Postanowiłam to zmienić i podjęłam decyzję o studiowaniu reżyserii. Okazało się, że po drugiej stronie kamery jest mi znacznie lepiej.

Dodatkową motywacją było to, co zauważyłam po emisji "Nibylandii", mojego pierwszego krótkiego dokumentu, poświęconego kobiecie, która po stracie córki całą swoją energię włożyła w stworzenie schroniska dla zwierząt.

Gdy okazało się, że tworząc filmy, mogę wymiernie pomagać innym, poczułam niesamowitą energię. Był to moment, w którym uświadomiłam sobie, że w ten sposób mogę dać innym znacznie więcej, niż zapewniając rozrywkę jako aktorka.
Fot. archiwum własne
Na początku była uroda, czyli tytuł I. wicemiss Polonia, zdobyty w roku 1993 i kariera w modelingu. Jak ciężkie było udowadnianie światu, że oprócz atrakcyjnego ciała ma pani również piękny umysł?

Do tego pytania nie powinien trafić czas przeszły, ponieważ – proszę uwierzyć – owo udowadnianie wciąż trwa. W ogóle cała moja kariera reżyserska jest nieustanną walką ze stereotypami.

To coś bardzo głęboko zakorzenionego w mojej podświadomości, tak więc na bohaterów swoich filmów zawsze wybierałam osoby wciskane do pewnych szufladek.

Wracając do przeszłości: przez wiele lat pewne rzeczy uwierały mnie mocno, były naprawdę bolesne. Pamiętam, że gdy zaczęłam studiować reżyserię, całkowicie zmieniłam styl ubierania. Wie pan: czarne, rozciągnięte swetry, luźne spodnie, wielkie trapery...

Desperacko chciałam, żeby ludzie ze świata sztuki nie postrzegali mnie jedynie przez pryzmat modelki; aby zaczęli mnie słuchać i traktować poważnie, zamiast jedynie patrzeć na moją cielesność.
"Lata czarnych swetrów"Fot. Ania Włoch
Teraz to pani użyła czasu przeszłego.

Tak, ponieważ dotarłam do punktu, w którym nie chcę być ograniczana przez innych. Początkiem naprawdę rewolucyjnych zmian była pewna decyzja sprzed trzech lat.

Zrealizowałam swoje wielkie marzenie: poleciałam w Himalaje i wdrapałam się na Mount Everest Base Camp. Weszłam na wysokość niemal sześciu tysięcy metrów. Ta wyprawa wiele mnie nauczyła. Przede wszystkim pokory i doceniania tego co mam. Dała też siłę.

Bardzo długo odkładałam to przedsięwzięcie. Ze strachu, ponieważ mam arytmię. Lecz wreszcie – oczywiście po konsultacjach lekarskich i przejściu rozmaitych badań – zrobiłam to i... poczułam wiatr w żaglach. Teraz już wiem, że mogę pokonać swoje ograniczenia.

Dotyczy to również kwestii zawodowych, bo powiedzmy sobie szczerze: tworzenie filmów to praca niełatwa; wymaga determinacji i wytrwałości, czasami wylania mnóstwa łez.

Nie chodzi wyłącznie o zagadnienia logistyczne, lecz także wzięcie na siebie olbrzymiej odpowiedzialności. Bo owszem, na planie pracują dziesiątki osób, jednak ciężar odpowiedzialności za sukces albo porażkę zawsze spoczywa na barkach reżysera.
Z producentką Magdą JaworskąFot. archiwum własne
A jak ma się do tego wszystkiego cielesność?

No właśnie, to kolejna z rzeczy, na którą zaczęłam patrzeć z zupełnie innej perspektywy. Uznałam, że przecież nie mogę toczyć w nieskończoność walki z ciałem. Dotarłam do punktu, w którym chcę w sposób świadomy łączyć sferę intelektualną z fizycznością. Dlaczego nie miałabym eksponować każdej z nich?

Gdy w San Diego pojawiłam się na premierze "Safe Inside", miałam na sobie czerwoną, obcisłą sukienkę i wysokie, dziesięciocentymetrowe szpilki. Pomimo tego dziennikarze nie pytali mnie już o to, co mam w torebce, jakie marki ubrań lubię albo jakie stosuję diety – zadawali merytoryczne pytania związane z moim filmem.

Stając na czerwonym dywanie, już się nie obawiałam, czułam się doceniona, bo wykonałam kawał dobrej roboty. Podniosłam czoło, wyprostowałam się dumnie i wypięłam pierś.

Zamierzam biec przez życie w seksownej czerwonej sukience, robiąc zarazem rzeczy, które są naprawdę wartościowe. Nie chcę już zakładać tych niekształtnych czarnych swetrów i ciężkich butów...