Dwa tygodnie zmieniły się w dwa miesiące. Z powodu epidemii utknął w Afganistanie

Aneta Olender
– Wtedy był już śmiech przez łzy. Żartowaliśmy, że może w grudniu uda nam się wydostać z Afganistanu. Nie byliśmy przygotowani na to, że będziemy tam tak długo – mówi fotograf Maciej Stanik. Kiedy na początku marca wsiadał do samolotu w Warszawie, nie spodziewał się, że do kraju wróci dużo później niż planował. W rozmowie z naTemat opowiada o staraniach, które on i jego współtowarzysze musieli podejmować, aby dostać się do Polski.
Maciej Stanik poleciał do Afganistanu zrealizować dwa tematy. Jeden z nich dotyczył uzależnienia od heroiny. Fot. archiwum prywtane
Ile miał trwać twój pobyt w Afganistanie?

Dokładnie dwa tygodnie i cztery dni.

A ile trwał?

Prawie dwa miesiące. Pięćdziesiąt siedem dni.

Po co tam pojechałeś?

Miałem realizować materiał dla redakcji naTemat, ale oprócz tego również materiały, które planowałem sprzedawać do innych mediów. Na początku plan był taki, że razem z reporterem Pawłem Pieniążkiem mieliśmy jechać nie do Afganistanu, tylko do Libii. Nie byliśmy jednak w stanie dość szybko przeskoczyć kwestii wizowych, więc razem z Agnieszką Pikulicką-Wilczewską zdecydowaliśmy się właśnie na Afganistan. Paweł i Agnieszka polecieli tam wcześniej, a ja dołączyłem do nich 9 marca.


Agnieszka była w tym kraju już dwa razy, Paweł był raz, a dla mnie była to pierwsza podróż do Afganistanu. Zaraz po przylocie mojej pracy było niewiele, bo nie od razu pracowaliśmy z fixerem. Tak naprawdę zanim zacząłem działać, minęło chyba z 6 dni, więc byłem już trochę spięty. Obawiałem się, że nie zdążę zrobić wszystkiego, bo miałem wyjechać z Kabulu 25 marca o świcie.

W zasadzie przyjechałem tam po dwa tematy. Pierwszy to problem uzależnienia od heroiny, a drugi dotyczył talibów. Przed planowym wyjazdem miałem zamknięty praktycznie tylko jeden. Po prostu w którymś momencie okazało się, że mamy za dużo zadań i planów.
Cmentarz Sakhi.Fot. Maciej Stanik
Kiedy wylatywałeś z Polski, to zupełnie nie przyszło ci do głowy, że może coś się wydarzyć w związku z epidemią? W marcu było już nieciekawie.

Kiedy leciałem do Afganistanu, to tam były może dwa, trzy przypadki zakażenia koronawirusem. Pomyślałem więc, że nic nie może się stać. W Turcji miałem przesiadkę w Stambule. Na lotnisku wprowadzono naprawdę bardzo rygorystyczne zasady bezpieczeństwa. Było tam tyle ludzi, że nawet nie przypuszczałem, że w którymś momencie może ono być zamknięte.

Ale w Polsce sytuacja wyglądała gorzej.

Wyjeżdżałem 9 marca i było może kilka przypadków zakażenia.

Jednak kilka dni później zamknięto już granice.

W Afganistanie pod koniec pierwszego tygodnia naszego pobytu zaczęło się mówić, że i tam koronawirus może być dużym zagrożeniem. Afgańczycy wracali z pracy w Iranie, a Iran już wtedy miał ogromne problemy.

Dużym miastem położnym blisko granicy z Iranem jest Herat. I właśnie w Heracie pojawiły się pierwsze przypadki zakażenia, a ich liczba cały czas wzrastała. Tydzień po przylocie polecieliśmy tam, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja w lokalnym szpitalu. W tym mieście realizowałem też temat o uzależnionych.

W Polsce był już lockdown, dostawałem więc pytania z kraju: "Jak się stamtąd wydostaniesz?". Odpowiadałem, że lotu mi jeszcze nie odwołali. Problem koronawirusa w Afganistanie nadal była na poziomie kilkunastu przypadków.

W Heracie spotkaliśmy się z naszym tłumaczem, który załatwił nam hotel. W hotelu nikogo nie było, przypuszczam, że byliśmy jedynymi gośćmi. Pracę zaczęliśmy od szpitala, nie weszliśmy oczywiście na oddział zakaźny. W Afganistanie cały czas zapewniano, że powinni sobie poradzić z epidemią. Nikt nie wspominał o żadnym zamknięciu, żadnej izolacji.

Loty międzynarodowe nadal były, ale do czasu... 21 marca dostałem SMS-a od Turkish Airlines, że mój lot z Kabulu do Polski jest przełożony. Poproszono mnie, żebym natychmiast się z nimi skontaktował. Następny samolot miałem mieć 29 marca. Taki prezent dostałem na urodziny...

Wtedy byłeś jeszcze spokojny?

Tak, byłem spokojny. Pomyślałem: Ok, wrócę trochę później. Zacząłem też normalnie funkcjonować i pracować. Z Heratu polecieliśmy do Kabulu. Nadal nie było informacji, że coś w Afganistanie może się radykalnie zmienić.

Później okazało się, że oni wykonywali mało testów i to po prostu mogło być mylące. W między czasie w wiosce, która była pod kontrolą ISIS, razem z Agnieszką zrobiliśmy materiał dla Al Jazeery. Któregoś dnia wstaliśmy rano i dostaliśmy informację o zamachu w dzielnicy sikhów. Przyznało się do tego ISKP [Państwo Islamskie Chorasan]. Pojechaliśmy to udokumentować, a po południu mieliśmy spotkanie z byłym bojownikiem ISKP w więzieniu NDS-u (Narodowe Siły Obronne i Bezpieczeństwa).

Wróciliśmy do mieszkania wieczorem i dostałem kolejną informację od Turkish Airlines. Kolejny lot także był odwołany, choć miał być za cztery dni. Wtedy już trochę zbladłem, ale pomyślałem, że pewnie coś z Turcji jeszcze będzie, więc własnym sumptem uda mi się ogarnąć powrót. To był plan B, a plan C zakładał, że na pewno będą jeszcze jakieś loty wojskowe, czy to Czechów, czy Polaków.

23 marca dostałem też informacje, że w Polsce wydłużono lockdown, ale wtedy zastanawialiśmy się już nad tym, jak dostać się do Niemiec, bo stamtąd można było wynająć auto. Wciąż myślałem, że jakoś się uda. Uspokajali mnie też moi współtowarzysze, mówili, że coś wymyślimy, bo mamy jeszcze trochę czasu.

Chwilę później przyszła wiadomość od kuzyna, który mieszka w Turcji, że lotnisko w Stambule jest zamknięte. Zadzwoniłem od razu do tureckich linii lotniczych, poinformowali mnie, że najbliższy lot najwcześniej może się odbyć 17 kwietnia.

Wiedzieliśmy już o tym, że raczej musimy liczyć albo na ewakuację NGO-sów, albo pomoc żołnierzy, albo wsparcie państw europejskich, bo Polska nie ma swojej ambasady w Afganistanie. Afganistan jest obsługiwany przez Ambasadę RP w New Delhi.
Fot. Maciej Stanik
Było już nieciekawie?

Zaczęło się robić nieprzyjemnie, ale wizę miałem do 10 kwietnia, Paweł i Agnieszka do 8, więc uspokajaliśmy się, że damy radę. Dalej pracowaliśmy i w pewnym momencie był lockdown Kabulu.

Nagle wszystkie sklepy zostały zamknięte, wstrzymano usługi. Podobnie zresztą jak w Polsce. Jeśli chcieliśmy pracować, to musieliśmy robić materiały o koronawirusie. Wtedy kończyłem materiał o uzależnionych, który był trudny do zrealizowania.

Musiałem wchodzić w takie miejsca, gdzie fixer nie wchodził już ze mną, bo było to niebezpieczne. Ali znalazł przywódce uzależnionych i dzięki temu mogłem z tym mogłem z nim wejść pod most. Tam policja znalazła zwłoki mężczyzny, który umarł i przez tydzień jego ciało leżało niezauważone.

Nie bałeś się zakażenia?

Nie, raczej nie. Starałem się odpowiednio zabezpieczać. Zresztą nie covid był tam najgorszy, straszne były inne choroby...

Jak wyglądały kolejne próby zorganizowania powrotu do Polski?

W niedzielę 29 marca wysłaliśmy pisma do Ambasady Niemiec. Poinformowaliśmy, że utknęliśmy i poprosiliśmy o pomoc. Chcieliśmy aby w przypadku ewakuacji obywateli Niemiec, jako że jesteśmy obywatelami UE, nas też podjęli. Wcześniej pisaliśmy też do polskiej ambasady i do MON-u.

Były jakieś odpowiedzi?

Z Ambasady Polski w New Delhi odpowiedzi były takie, że nie są w stanie nic powiedzieć. Zasugerowali, że najszybciej mogą nas zabrać Niemcy. Z MON-em, a raczej polską armią, był taki problem, że choć były jakieś transporty z bazy Bagram, to Amerykanie nie chcieli nas wpuścić do bazy bez kwarantanny.

Polacy chcieli nas ewakuować, ale Amerykanie nie zgadzali się na to ze względu na koronawirusa. Sądziliśmy, że nic z tego nie wyjdzie. Szukaliśmy innych opcji, dlatego poszliśmy do unijnej ambasady.

Musieliśmy czekać przed bramą, bo ambasador miał jakieś spotkanie, ale wyszli po nas jego ochroniarze, co ciekawe, jeden z nich mówił po polsku. Pamiętam, że wyszedł do nas też medyk, który zmierzył nam temperaturę, dał nam rękawiczki, maski i dopiero wtedy weszliśmy na taki punkt kontrolny.

Tam spotkaliśmy się z ambasadorem, który powiedział, że zrobi wszystko co w jego mocy, żeby nam pomóc. Kiedy wróciliśmy do mieszkania, to od razu dostaliśmy mail od niego, że już zaczął szukać jakichś rozwiązań.

A Niemcy?

Niemcy cały czas nie wiedzieli ile mają obywateli, wpisali nas na listę i poprosili o skany paszportów. Mimo sytuacji w jakiej się znaleźliśmy, cały czas próbowaliśmy normalnie pracować, choć było ciężko.

Kabul był już zamknięty, ulice opustoszały w mig, pozamykane były drogi. Mieliśmy problemy z przemieszczaniem się. Na każdym punkcie kontrolnym trzeba było okazywać legitymację prasową, dzięki temu jeszcze nas przepuszczali.
Fot. Maciej Stanik
Wydłużający się pobyt oznaczał też więcej kosztów. Robiło się ciasno, jeśli chodzi o budżet?

Wynajęliśmy pokój od dwóch lokalnych fotografów. Oni zrozumieli naszą sytuację. Mieliśmy opłacone mieszkanie do 9 kwietnia, a później pobierali opłatę w wysokości 25 dolarów za dzień.

Za drugi miesiąc zapłaciliśmy 650 dolarów. Rzeczywiście zaczęliśmy się trochę martwić o pieniądze, ale też cały czas realizowaliśmy materiały, więc była też świadomość, że zarabiamy. Budżet w moim przypadku zwiększył się 1,5 raza.

Kończyły wam się też wizy...

Z wizami było tak, że mieliśmy kontakt do kogoś z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie udaliśmy się w poniedziałek przed świętami. Spędziliśmy tam pół dnia, żeby dostać pismo przedłużające wizy.

Z tym pismem następnego dnia mieliśmy pojechać do urzędu paszportowego i już mieć wizę. Jednak tam powiedzieli, że brakuje nam jakiejś pieczątki z ministerstwa. Więc kolejnego dnia znowu pojechaliśmy do ministerstwa. Mimo zamkniętych dróg dojechaliśmy tam na 8.

Paweł poszedł po pieczątkę i czekał trzy godziny na mężczyznę, który mu ją wbije. Urząd paszportowy był czynny do 11, wiec musieliśmy dostać się do niego bardo szybko. Kiedy się to udało, okazało się, że nie było panów, którzy zajmują się tymi kwestiami.

Paweł poruszył jakieś swoje kontakty i następnego dnia mieli na nas czekać. Musieliśmy zapłacić za wizy po 50 dolarów i przedłużono nam je o miesiąc. Starania trwały 3 dni.
Fot. Maciej Stanik
Mieliście wizy, ale nadal nie wiedzieliście, co z powrotem?

Odezwał się do nas człowiek z polskiej armii, z dowództwa Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Istniała szansa, że uda się nas zabrać lotem wojskowym, ale wcześniej mielibyśmy mieć kwarantannę w bazie Bagram. Trwały rozmowy z Amerykanami, którzy sprawują pieczę nad bazą. Byliśmy pełni nadziei.... Jednak wieczorem był kolejny telefon, że jednak to się nie uda. Zapytaliśmy, czy jeśli zrobimy testy na koronawirusa, to coś pomoże. Okazało się, że nic nam to nie da.

W tym samym czasie odezwali się Niemcy. Usłyszeliśmy, że próbują coś robić, że zbierają informacje, ale w sumie to w maju ruszą loty komercyjne. Można więc powiedzieć, że nas spławili.

Zacząłem szukać połączeń, przeglądać loty komercyjne, które zresztą znikały z tygodnia na tydzień. Na początku były połączenia ze Stambułu do Berlina, więc myśleliśmy, że uda się kupić bilet po normalnych cenach. Jeszcze w marcu liczyliśmy też na LOT do domu, bo on gdzieś widniał i był stosunkowo tani, ale nie mogliśmy się wydostać się z Kabulu.

Dalej też realizowaliście tematy, czy zajęliście się tylko szukaniem rozwiązania?

Cały czas działaliśmy, aż w końcu ktoś z NDS-u do nas zadzwonił i zapytał, czy chcielibyśmy pojechać na linię frontu do Badachszanu. To też jedna z głównych dróg przemytu narkotyków. Trochę to odciągnęło naszą uwagę od tego, w jakiej sytuacji jesteśmy. 17 kwietnia z innymi dziennikarzami i pracownikami NDS-u polecieliśmy tam lotem rejsowym.
Afgańska armia na froncie w Badachszanie.Fot. Maciej Stanik
Loty wewnętrzne były możliwe?

Tak, na lotnisku stosowano oczywiście wszystkie zasady bezpieczeństwa. W Badachszanie były wtedy chyba dwa przypadki koronawirusa, więc nikt się za bardzo nie przejmował, że można się zakazić.

Cały następny dzień po przylocie spędziliśmy w opancerzonych autach, eskortowani przez policję. I tu znowu ciekawostka, dowódca policji szkolił się w Bydgoszczy i w Warszawie. Usłyszeliśmy, że tam, gdzie byliśmy, powstaje nowy kalifat. Tam też zaczynali ofensywę przeciwko talibom. Była to jednak wycieczka propagandowa.

Zjedliśmy obiad z dowódcami w bazie wojskowej. W drodze powrotnej odwiedziliśmy ludzi, którzy uciekli z terenów pod rządami talibów i ISKP. I nagle pojawiła się też opcja powrotu do Polski.

Jaka?

Dostaliśmy informacje, że jest lot organizowany przez ONZ do Doha, do Kataru. Zaznaczono, że możemy tam dotrzeć tylko pod warunkiem, że błyskawicznie kupimy bilet do Europy, czyli w ciągu doby opuścimy tamto lotnisku. Była opcja Doha-Frankfurt, ten lot kosztował 1500 dolarów.

Cała ta akcja aktualna była może godzinę, po czym dowiedzieliśmy się, że lot jest tylko dla dyplomatów, więc nie mogą nas na niego wpisać. Poinformowano nas jednak, że w czwartek 23 kwietnia jest następny. Więc znowu pojawiła się nadzieja, że wrócimy do domu i że będę mógł zjeść żurek, ale i to połączenie anulowano.

Wtedy był już śmiech przez łzy. Żartowaliśmy, że może w grudniu uda się nam wydostać z Afganistanu. Nie byliśmy przygotowani na to, że będziemy tam tak długo.

Okazało się jednak, że w naszej sprawie cały czas intensywne działania podejmują polscy żołnierze. Pojawiła się szansa, że załapiemy się na lot 4 maja. Nie wiedzieliśmy skąd, czy z Kabulu, czy z Bagram. Jeszcze to ustalali. Codziennie ktoś do nas dzwonił i informował nas, co się dzieje, więc byliśmy już spokojniejsi.

Odliczaliśmy dni do odlotu, ale braliśmy pod uwagę i to, że może on zostać odwołany. Na wszelki wypadek szukałem jeszcze innych lotów, ale nawet jeśli jakieś się pojawiały, to za chwilę znikały. Byliśmy zdani tylko na żołnierzy. Miały z nami wracać jeszcze trzy osoby, pracownicy organizacji pozarządowych.

W czwartek 30 kwietnia dostaliśmy informację, że przyjadą po nas o 1:30 z niedzieli na poniedziałek. Mieliśmy się spotkać w tym biurze, w którym wynajmowaliśmy pokój. Oczywiście byliśmy podekscytowani, ale nadal z tyłu głowy – po tylu anulowanych opcjach – mieliśmy myśl, że coś może się nie udać.
Kabul.Fot. Maciej Stanik
Ale się udało...

Kiedy się pojawili, to zapakowaliśmy nasze rzeczy w trybie ekspresowym. Dojechaliśmy na lotnisko wojskowe. Samochody zatrzymały przed szlabanem. Za nim czekali już na nas polscy żołnierze, którzy dokonali naszej weryfikacji, sprawdzili też nasze bagaże.

Musieliśmy ubrać białe kombinezony, maseczki, rękawiczki. Spotkaliśmy się z dowódcą, który zrobił nam pewnego rodzaju odprawę. Dowiedzieliśmy się też, że do tej bazy wpuścił nas turecki generał. Była druga w nocy, a lot mieliśmy o 5:30.

Zawieźli nas pickup'ami pod wojskową CASĄ. Na pokładzie zapewnili nam prowiant, dostaliśmy też polskie racje żywnościowe. Nigdy nie byłem fanem produktu o nazwie mielonka, ale wtedy zjadłem to z wielką przyjemnością.

W samolocie sprawdzili nam temperaturę, zdezynfekowali ponownie ręce, każdy siedział osobno. Potem był pierwszy przystanek, lądowanie, tankowanie i zabranie reszty Polaków na pokład. To byli ratownicy medyczni z Mazar-i Szarif na północy Afganistanu.

Następnie mieliśmy 6-godzinny lot do Tbilisi, tam kolejne tankowanie. Po kolejnych 6 godzinach trafiliśmy do Polski, do Wrocławia. Nie wróciłem jednak do Warszawy. Zatrzymałem się w Krakowie i jestem na kwarantannie.

Czytaj także: W Afganistanie ćpanie nie ma w sobie nic z rozrywki. Heroina: zapomniana wojna Afganistanu