Co PiS robi z publicznymi pieniędzmi? Bierze dla siebie, kupuje głosy, wyrzuca w błoto

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Do polityki nie idzie się dla pieniędzy - rzekł dwa lata temu Jarosław Kaczyński i, jak niemalże wszystkie wypowiedzi prezesa PiS, także tę należało odczytać odwrotnie. Podobnie jak frazę Andrzeja Dudy o „dojnej Ojczyźnie”, bo po kilku latach jasno widać, że na rynku w Otwocku prezydent przypisywał poprzednikom intencje własnego obozu politycznego, a nawet swej rodziny.
Karolina Lewicka pisze o tym, co PiS robi z publicznymi pieniędzmi Fot. Albert Zawada / AG
Wszak – dziwnym trafem – sytuacja finansowa ojca prezydenta poprawiła się dopiero za dobrej zmiany, co Duda senior wprost przyznał w „Gazecie Krakowskiej”: „To, że teraz mam dochody, to jest błysk spadającego meteorytu. Wcześniej przez lata żyliśmy na granicy ubóstwa”. Na szczęście teraz dosztukuje kilkadziesiąt tysięcy rocznie w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, co nieco skapnie także z pensji radnego, bo powinowaci polityków PiS z automatu trafiają na listy wyborcze.

Czytaj także: Szumowski zarządza efektownym majątkiem. "Fakt" pokazał, jaką rezydencję sprezentował żonie


Zjednoczona Prawica od pięciu lat spektakularnie dorabia się na państwowym, bez miary i bez wstydu. Choćby taki wicewojewoda pomorski, który – zachwycony różnymi częściami ciała Izabeli Pek – obiecywał kobiecie zatrudnienie w Lotosie. Bo – jak wiemy - Spółki Skarbu Państwa po to właśnie powstały, by w nich instalować panie, o których względy się zabiega. Oraz wszystkich innych krewnych i znajomych królika, bo pieniądz jest duży i łatwy, a kompetencji aż tak bardzo nie potrzeba. Zawsze można zostać „doradcą”, „głównym specjalistą” lub po prostu dyrektorem.

Casus Łukasza Szumowskiego, który na styku publicznego z prywatnym robi milionowe biznesy z żoną i bratem, jest zapewne kroplą w morzu podobnych cwaniaków, którzy doją Ojczyznę, korzystając ze sprzyjającej koniunktury politycznej. I jeszcze europosłowie, którzy Unii nie znoszą i o których aktywności w Brukseli nic nie słychać, ale dorodną pensję w euro pobierają - za zasługi krajowe i wyłącznie na rzecz partii. I jeszcze transfer pieniędzy do firm, założonych przez byłych działaczy PiS, a którym państwowe molochy różne rzeczy „zlecają” i płacą za usługę, jak za zboże.

Dlaczego Polaków to zbytnio nie wzrusza? Bo od lat trwają w przekonaniu, że wszyscy politycy to złodzieje. Tak jak w anegdocie, opisanej przez Antoniego Słonimskiego: kiedy poeta powiedział swemu golibrodzie, że nie żyje słynny polityk Aristide Briand, fryzjer westchnął głęboko i - choć o tym wielokrotnym premierze Francji usłyszał po raz pierwszy w życiu – podsumował dosadnie: „Nakradł się, nakradł i umarł”. Czyli wszyscy politycy chcą się dorwać do koryta i nachapać, ale przy tych z PiS-u naród może się pożywić okruchami z pańskiego stołu. Kradną, ale dzielą się towarem. A właściwie żywą gotówką w postaci 500 plus czy trzynastej emerytury. Inni – myślą Polacy – też kradli, a nam nic na konto nie wpływało. A zatem tamci gorsi, a ci jednak trochę lepsi.

PiS zbudował modelowy system klientelistyczny, w który jednak – i to jest ta kluczowa zmiana – włączył także dużą część społeczeństwa. Oczywiście, trzon tego systemu tworzą działacze Zjednoczonej Prawicy, którzy na maksymalną skalę korzystają z zasobów państwa dla osobistych korzyści i kumulowania własnego kapitału finansowego. Ale państwowym, czyli niczyim (tak myśli zarówno władza, jak i społeczeństwo) kupuje się też lojalność wyborców, przymykanie przez nich oczu na dorabianie się przez ludzi władzy milionów w państwowych koncernach czy obsadzanie wszystkich możliwych posad „swoimi”. Tak zatyka się im usta, by nie były pełne oburzenia.

W relacji klient-patron kluczowa jest lojalność. Patron używa swoich wpływów i będących w jego posiadaniu lub zasięgu zasobów do protekcji i wynagradzania swych klientów, ale pod warunkiem, że ci są mu wierni i oddani. Że zawsze może na nich liczyć. Prezes zawsze dbał, by ci, którzy na rzecz jego partii robili różne świństwa, nie pozostali bez nagrody, np. Stanisław Piotrowicz, symbol zamachu władzy na wymiar sprawiedliwości, dziś sędzia Trybunału Konstytucyjnego. W relacji masowej, czyli władza-wyborcy, działa to identycznie. Nie bez przyczyny bowiem trzynasta emerytura trafiła na konta emerytów tuż przed wyborami do PE, a wyprawka szkolna była wypłacana na kilka tygodni przez wyborami samorządowymi. Od razu ma zadziałać reguła wdzięczności – władza nam dała, a my się władzy powinniśmy zrewanżować przy urnie.

Czytaj także: Ile zarabia Jarosław Kaczyński? Oto zarobki i majątek prezesa PiS

Przy tym wszystkim PiS wytrwale pielęgnuje wizerunek partii ludowej – skromnej, na synekury niełapczywej, co się z wielką troską nad zwykłym człowiekiem i jego potrzebami pochyla. „Praca, pokora, umiar” - jak nam to definiowała premier Beata Szydło, a dawno temu tę strategię polityczną opisał w „Szelmostwach Lisa Witalisa” Jan Brzechwa: „Dla was w chlewach tuczę wieprze, byście mieli życie lepsze. Jestem waszym dobrodziejem, a sam nie śpię, a sam nie jem, tylko myślę dniem i nocą, jak zwierzętom przyjść z pomocą”. Część Polaków wciąż PiS tak właśnie postrzega, a majątki Morawieckiego i Szumowskiego stają się dla ich oka niewidoczne - i to nie tylko dlatego, że zostały przepisane na małżonki.

Ważną rolę w tej narracji odgrywa postać samego Jarosława Kaczyńskiego, który od lat uchodzi za ascetę, o ograniczonych do minimum potrzebach własnych.W polityce bardziej niż fakty liczy się percepcja, stąd utrwalony w masowej wyobraźni wizerunek prezesa PiS, w sfatygowanych butach i znoszonym garniturze, który w luksusowych restauracjach na pewno nie jada, na Malediwach wakacji nie spędza – jest przenoszony na całą formację. Dawno temu ta filozofia została wyłuszczona w „Alfabecie braci Kaczyńskich” przez Lecha Kaczyńskiego: politycy nie są wynajmowani przez społeczeństwo do pracy, lecz wybierani i stąd wynika ich misja. A za pełnienie misji publicznej nie należą się kokosy, tylko „przyzwoita, ale umiarkowana opłata”.

Tyle, że Jarosław Kaczyński nie pędzi swego żywota za poselską pensję. Od wielu lat żyje za publiczne pieniądze – te, które obywatele przeznaczają na działalność partii politycznych. To PiS utrzymuje prezesa: od całodobowej ochrony po codzienne obiady, które słynna pani Basia przynosi prezesowi z pobliskiego baru. A pieniędzmi – dużymi pieniędzmi – też nigdy nie gardził. Były mu potrzebne nie po to, by sobie kupić kosztowny zegarek, ale by utrzymać partię i władzę. To widzimy dziś, kiedy wszelkie publiczne środki idą albo na konta obozu władzy, albo na kiełbasę wyborczą. Lub – i to jest jeszcze jeden, bardzo istotny, wątek finansowy – w błoto.

Bo ta władza, bardziej niż każda inna, głupio i bezsensownie, za to na wielką skalę, marnotrawi publiczny grosz. Najświeższym przykładem jest, oczywiście, tych niemalże 70 mln złotych wydanych na wybory, które się nie odbyły. Druku kart wyborczych, które pójdą na przemiał, nie sfinansuje jednak ze swojej kieszeni Jacek Sasin. Kto zatem zapłaci? „Pan płaci, pani płaci, my płacimy. Społeczeństwo”. Oczyma wyobraźni już widzę te miliony, które zostaną utopione w Baranowie, albo – dosłownie – w wodach „kanału żeglugowego” na Mierzei Wiślanej.

Wniosek jest jeden – po każdych populistycznych rządach przybywa paru milionerów, ale społeczeństwo kończy na żebrach. Obecnie nic nie wskazuje na to, by w naszym przypadku miało być inaczej.

Czytaj także: Czy pandemia nauczy nas, że rozdawnictwo nie popłaca? "Zabranie 500 plus nie wchodzi w grę"