"Boimy się różnorodności". Ania Rusowicz o przepisie na tworzenie sztuki w kraju pełnym uprzedzeń

Michał Jośko
Najpierw cały kraj poznał ją jako wokalistkę zespołu Dezire, działającego na pograniczu R&B i soulu. Dziś wydaje płyty solowe (w międzyczasie działając pod szyldem elektroniczno-rockowo-psychodelicznego projektu niXes), którymi uszczęśliwia miłośników brzmień retro, osadzonych w starym, dobrym big beacie sprzed paru dekad. Właśnie ukazał się jej singiel "Przebudzenie", zaśpiewany z Natalią Przybysz – użyjmy go jako punktu wyjścia do rozmowy o tym, jak Polskę i Polaków widzi hippiska, której przyszło żyć w XXI wieku. Ostrzegam: nie będą to konstatacje zbyt wesołe.
Ania Rusowicz Fot. mat. prasowe
"Przebudzenie" to utopijna opowieść o świecie, w którym szanuje się naturę, nie ma wojen i konfliktów na tle religijnym. Choć, trzymając się tekstu piosenki, wyobrażenie sobie czegoś takiego nie powinno być trudne, ja mam z tym problem. Nie bądźmy naiwni: przecież natura ludzka jest taka, a nie inna…

Ależ taki scenariusz jest realny, raj na ziemi jak najbardziej jest możliwy. Pod jednym warunkiem: nasz gatunek musi zniknąć z powierzchni planety. Pandemię koronawirusa odczytuję jako swoisty pstryczek w nos, który dała nam natura – owszem, dziś wiemy, że ten wirus nie jest tak śmiercionośny, jak wmawiano nam jeszcze parę miesięcy temu, jednak może to zapowiedź czegoś znacznie większego?


My, Homo Sapiens, czyli gatunek z definicji myślący, próbujemy podporządkować sobie całą planetę; jesteśmy omnipotentni, nastawieni megalomańsko do wszystkiego, co nas otacza. Uwierzyliśmy, że potrafimy kontrolować absolutnie wszystko, przy okazji tracąc szacunek dla potęgi natury.

To naprawdę wielki błąd, bo w pewnym momencie owe siły uznają, że mają nas już dosyć. No a gdy tylko zechcą, "wymyślą" sposób na wytrzebienie wszystkich nas, przecież doskonale radzą sobie z rzeczami uciążliwymi. Tak więc sądzę, że nasz koniec może być już bliski. Scenariusz i przerażający, i sprawiedliwy.
Czy za jedną z głównych przyczyn naszego stosunku do natury można uznać religię chrześcijańską? Przecież Biblia nakazuje, abyśmy czynili sobie ziemię poddaną.

Użyłeś słowa-klucza. Religia? To pojęcie, którego nie łączę z duchowością. Choć w gruncie rzeczy zazdroszczę ludziom wielkiej wiary, sama wciąż jej poszukuję, zaliczając od czasu do czasu jakieś olśnienia, to zasadniczo wydaje mi się, że im więcej religijności, tym mniej duchowości. I na odwrót.

Wracając do twojego pytania – zwróć uwagę, że ten nakaz pochodzi ze Starego Testamentu, czyli księgi pełnej krwi, brutalności oraz pochwały dominacji; nad zwierzętami, roślinami, innymi ludźmi, dosłownie całą planetą.

Dlatego boli mnie to, że wielu naszych rodaków traktuje Biblię w sposób wybiórczy. Bardzo chętnie stosują się do zasad Starego Testamentu właśnie, natomiast wcielanie w życie nauk Jezusa – czyli kogoś, kogo można nazwać pierwszym hippisem – przychodzi im znacznie trudniej.

Wiesz, dlaczego dla Polaków nadstawianie drugiego policzka jest wyzwaniem trudniejszym, niż wcielanie w życie starotestamentowej zasady "oko za oko, ząb za ząb"?

Patrzę na to z socjologiczno-psychologicznego punktu widzenia i wydaje mi się, że chodzi o naszą niską samoocenę, wynikającą z doświadczeń życiowych, specyfiki kraju, w którym się wychowaliśmy.

Nasze społeczeństwo jest mocno zhomogenizowane, co sprawia, że wiele osób ma "sztywne" i "twarde" poglądy, uznając je za najlepszą obronę przed wszystkim, co inne. Zamknięcie to doskonała pożywka dla uprzedzeń, podsycania lęków, nacjonalizmu, homofobii – można tak wymieniać naprawdę długo.

Bo w ogóle jest tak, że boimy się różnorodności, a przecież to prosta droga braku tolerancji w absolutnie każdej sferze. Do niedawna miałam poczucie, że widzę zmiany na lepsze; miałam jakąś naiwną nadzieję, że nareszcie stajemy się ludźmi otwartymi, obywatelami Europy, świata, bądź wręcz całego kosmosu. Jednak później wszystko przystopowało i obawiam się, że w najbliższym czasie nie możemy liczyć na dalszą poprawę tego stanu rzeczy.

Chodzi ci o najbliższe pięć lat? Przecież rozmawiamy świeżo po drugiej turze wyborów prezydenckich…

Nie. Rzeczy, o których mówię, tkwią w Polakach naprawdę głęboko. Nie należę do osób, które za wszystko obwiniają polityków, uznając, że to oni psują naród. Przecież znów jest na odwrót: to, że za ster trafiają takie osoby, wynika z mentalności narodu, w którym skłonność do nietolerancji tkwi z dziada pradziada.

Nie chodzi mi tutaj wyłącznie o rzeczy łatwe do zauważenia, takie jak np. prześladowanie ludzi ze środowiska LGBT, bądź też osób czarnoskórych. Przecież do tego wszystkiego dochodzą ataki na każdego, kto choć odrobinę wychyla się z szeregu, w zasadzie każdy powód jest dobry.

Nie inaczej jest ze stosunkiem do artystów, czyli środowiska, które z założenia jakoś tam wymyka się spod kontroli, myśli inaczej, niż większość społeczeństwa. Gdy zaczynamy mówić rzeczy niewygodne dla owej większości, zakrzykuje się nas. Bo przecież jesteśmy jakimiś wariatami, odklejeńcami. Tak więc nic dziwnego, że czuję się nieakceptowana.
Ania RusowiczFot. mat. prasowe
Chodzi wyłącznie o jakieś tam przeświadczenie, czy naprawdę odczułaś to na własnej skórze?

Oczywiście, że odczułam. Pierwszy przykład z brzegu: gdy tylko postanawiałam zabrać głos w sprawie sytuacji kobiet w tym kraju, z miejsca uciszano mnie na zasadzie: "milcz, nie powinnaś się wypowiadać, bo jesteś piosenkarką. Zajmij się lepiej śpiewaniem, zamiast wymądrzać się w kwestiach społecznych, bo od tego są inni".

Do takich osób nie dociera argument, że przecież w pierwszej kolejności jestem kobietą, dopiero później piosenkarką, dlaczego więc nie mogę zabierać głosu w sprawie mojej płci, mojego ciała? Cóż, statystyczny Polak uważa, że artysta ma siedzieć w świecie sztuki i nie wtrącać się w "poważne" sprawy.

Sprawa druga: portale plotkarskie, czyli miejsca, w których pielęgnuje się przerażające wręcz podsycanie nienawiści kierowanej pod naszym adresem. Niezależnie od tego, czy jesteś popowym celebrytą, czy też poważnym artystą, który chce trzymać się z dala od blichtru, wpadasz do tego samego worka: jesteś tzw. ryjem.

Wszystko to jest naszpikowane nienawiścią i brakiem szacunku do naszej grupy zawodowej. Zawsze jesteś traktowany jak ktoś, kto wychodzi na scenę, żeby sobie po niej poskakać. Przecież nie robisz niczego pożytecznego, sztuka nie jest towarem pierwszej potrzeby, lecz fanaberią, bez której ten kraj może się obejść.

Efekt? Dziś Polscy artyści boją się społeczeństwa, co doskonale uwidoczniło się w ostatnim czasie – gdy rozpoczęto odmrażanie branży koncertowej, zaczęliśmy wychodzić na scenę na zasadzie: "przepraszamy, rodacy, że ośmieliliśmy się to zrobić", zamiast powiedzieć głośno: "cholera, przecież my też chcemy znów zarabiać"!

Wszystko po to, aby jeszcze bardziej nie rozjuszyć ludzi, którzy podchodzą do nas z niechęcią bądź wręcz nienawiścią. To wynik trwającego całe lata wmawiania społeczeństwu, że artysta to jedynie szkodnik, który prowadzi lekkie, zepsute życie, opływając we wszelakie luksusy. Cóż, takie mamy czasy…

Jak często zdarza ci się wkurzać na los, który sprawił, że urodziłaś się w złym czasie i miejscu?

To coś, o czym myślę nieustannie. Czuję się osobą wolną, obywatelką świata, która dusi się wyłącznie dlatego, że pewna komórka jajowa połączyła się z plemnikiem w takim, a nie innym punkcie naszej planety. Doprowadziło to do sytuacji, w której los narzucił mi konieczność mówienia i myślenia po polsku.

A ja naprawdę chcę trzymać się z dala od jakichkolwiek obciążeń kulturowych, bo uważam, że nie możemy określać samych siebie, bazując na jakichś liniach nakreślonych na mapie. Gdyby ktoś kazał mi walczyć za Polskę, nie zrobiłabym tego, gdyż po prostu brzydzę się wojny i agresji.

Urodziłam się tutaj, przez co automatycznie narzucono mi narodowość, religię i kulturę, jednak nie oznacza to, że muszę ich bronić. To nie był mój wybór, lecz kwestia przypadku. Przecież gdybym przyszła na świat w innym punkcie tej planety, narzuconoby mi coś zupełnie co innego.

Jestem obywatelką świata i kosmosu, która nie rozumie, dlaczego miałaby przelewać krew w imię jakichś sztucznych podziałów, tworzonych na zasadzie: "dobre jest to, co w Słubicach, ale kawałek dalej, we Frankfurcie, czai się już zło".

Mogłabym żyć w każdym zakątku świata; oczywiście im bardziej kochałby wolność, tym lepiej. Kiedyś pewna wróżka powiedziała mi, że na starość będę mieszkała w ciepłych krajach, że emeryturę spędzę pod palmami. Nawet jeżeli ta wizja się nie spełni, cieszę się nią i będę się niej trzymać.
Trzymajmy kciuki za to, aby nie chodziło tutaj o Polskę, w której z powodu globalnego ocieplenia za jakiś czas mogą rosnąć palmy… Porozmawiajmy lepiej o niewłaściwym czasie, czyli marzeniu o tym, aby żyć w czasach, w których komunikowalibyśmy się nie przy pomocy Skype'a, lecz ebonitowego telefonu z tarczą.

A wiesz, że mam taki (śmiech)!? O tak, bardzo często myślę o tym, jak pięknie byłoby żyć w latach 60. albo 70. ubiegłego wieku, gdy ludzie dostali jakiegoś niesamowitego "poweru", doznali oświecenia. Era Wodnika, ruch hippisowski… Na artystów spłynęło coś wspaniałego, moim zdaniem były to najpiękniejsze czasy dla sztuki.

Wiadomo, gdybym mogła wybierać, chciałabym urodzić się i wychowywać w ówczesnej Ameryce, ale wbrew pozorom nawet komunistyczna polska była miejscem naprawdę intrygującym. Przecież w PRL-u sztuka była czymś bardzo szanowanym i pożądanym, natomiast artyści byli grupą, która mogła liznąć "wielkiego świata".

No i ów świat interesował się ich dokonaniami znacznie bardziej, niż w przypadku współczesnych twórców znad Wisły. Przecież dziś rodzimy rynek muzyczny jest zamknięty, nikt nie zaprasza Polaków na wielkie imprezy muzyczne.

Parę dekad temu sytuacja wyglądała inaczej. Idealnym przykładem może być moja matka (Ada Rusowicz, gwiazda bigbitu, wokalistka zespołu Niebiesko-Czarni – przyp. red.), która w roku 1968 brała udział w odbywającym się na Malcie festiwalu, podczas którego konkurowała z Davidem Bowie'em. On zajął miejsce drugie, ona trzecie…

Innym razem mierzyła się w konkursie wokalnym z samą Marleną Dietrich. Wyobrażasz sobie, że dziś jakaś Polka mogłaby występować jak równa z równą, na tej samej scenie, z Beyoncé? Owszem, czasy, o których mówimy, były dla artystów ciężkie, ponieważ system mocno kontrolował ich twórczość. Ale z drugiej strony ludzie tę twórczość naprawdę szanowali, interesowali się nią.

Cóż, dziś mają do dyspozycji znacznie więcej rozrywek, a sama muzyka tworzona jest w ilościach wręcz hurtowych – liczy się szybki przerób…

Dokładnie tak. Dziś możesz wybić się, nawet będąc średniakiem albo wręcz beztalenciem. Natomiast jeżeli zrobiłeś karierę przed kilkudziesięciu laty, to było coś! Ludzie wiedzieli, że po prostu musisz być naprawdę utalentowaną osobą. Pewnie, nie zawsze słyszało się wyłącznie głosy zachwytu. Pamiętam recenzję jednego z koncertów Czesława Niemena, w której artysta został zjechany totalnie, dziennikarz nie zostawił na nim suchej nitki.

Jednak była to krytyka konstruktywna, dokonana przez człowieka osłuchanego, używającego wyłącznie argumentów merytorycznych. Dziś? Żyjemy w świecie hejtu, którym szafuje się na prawo i lewo ot tak, bez specjalnej przyczyny i uzasadnienia.

To po prostu znak czasów: dziennikarzem, podobnie jak wokalistą, może dziś zostać każdy, większe kompetencje w danej dziedzinie nie są już wymagane…

Racja, tak właśnie jest. Przyczyną tych zmian jest postęp technologiczny – im więcej wynalazków mamy do dyspozycji, tym większa bylejakość rządzi naszym światem. Toniemy w morzu nowości, o wszystkim zapominamy w parę sekund, bo już potrzebujemy nowych bodźców. No i mamy coraz większe problemy z ocenianiem, co jest dobre, a co złe.

Wiesz, rozmawiałam niedawno z Grubsonem, który opowiedział, że w szkole, do której posyła swoje dzieci, wprowadza się nowe zajęcia: naukę wysupływania prawdy z Sieci. Pomyśl, jak wielkim morzem fake newsów musi być internet, skoro trzeba im poświęcić osobny przedmiot! Oto właśnie nasza współczesność…
Powiedz proszę, jak z nią walczysz – naprawdę radykalnie, czy wystarczy strategia dystansowania się od pewnych rzeczy?

Był moment, w którym czułam, że muszę być nieustannie online. Podobnie jak wiele innych osób nakręcałam się, że muszę spędzać naprawdę dużo czasu na Instagramie i Facebooku; uwierzyłam, że jeżeli nie odpiszę komuś na wiadomość po sekundzie, nastąpi jakiś dramat. Stałam się niewolnikiem internetu, człowiekiem przygnębionym i poirytowanym, ponieważ z tego powodu brakowało mi czasu na życie prawdziwe.

Ale przeszłam pewną ewolucję i w pewnym momencie powiedziałam sobie: "koniec z tym. Znajdę złoty środek, przecież należę do pokolenia pamiętającego świat bez internetu". No i udało się – kiedyś czułam, że internet mnie ogranicza, natomiast dziś potrafię traktować go wyłącznie jako narzędzie przydatne do promocji muzyki. Dodajmy: traktuję go w sposób bezduszny, czyli tak, jak na to zasługuje.

Na szczęście jest grupa odbiorców, którzy rozumieją taką postawę. Nie oczekują ode mnie ciągłego brylowania w Sieci, ale szanują to, że nikomu się nie narzucam. Nigdy nie starałam się wciskać się między wódkę a zakąskę po to, aby moja sztuka stała się bardziej, nazwijmy to tak, komercyjna. Nie potrzebuję wielkich pieniędzy, lajków i zasięgów.

Siedzę w swojej niszy, do której docierają ci, którzy dotrzeć powinni. Widzisz, szołbiznes i media kreują dziś zapotrzebowanie na danych wykonawców, mówią słuchaczom, kto jest modny, a kto nie. W efekcie ludzie kierują się jakimś zbiorowym gustem muzycznym. Koncert? Nie kupujesz biletu, kierując się tym, czy artysta naprawdę ci się podoba. Robisz to wyłącznie wtedy, gdy możesz liczyć na to, że fotka wykonana podczas tego występu zrobi furorę na Instagramie. Smutne.

Jak wygląda człowiek, którego widzisz pod swoją sceną, albo inaczej: jak wygląda "hippis 2.0"? Czy musi mieć długie włosy z wplecionymi w nie kwiatami, uprawiać wolną miłość i odurzać się marihuaną oraz LSD?

Nie, rzeczy, o których mówisz, nigdy nie były widywane w naszym kraju masowo. To raczej obrazki ze Stanów Zjednoczonych sprzed kilkadziesiąt lat, które należą do kategorii "to se ne wrati". Współczesny hippis nie musi brać narkotyków i uprawiać wolnej miłości; to po prostu ktoś, kto chce myśleć inaczej niż większość społeczeństwa, stoi okoniem do globalizacji, a trzewiach czuje organicznie, że coś z tym naszym światem jest nie tak. Do tego ucieka w stronę natury i naprawdę kocha bliźnich – tyle wystarczy. To właśnie jest mój słuchacz.