Gotowość szkół do pandemii to farsa. "Nawet w czerwonych strefach sanepid zabrania pracy zdalnej"

Daria Różańska
– Rodzice najbardziej skarżą się na to, że jest grupa osób, która nie zgadza się np. na dezynfekcję rąk czy pomiar temperatury u ich dzieci i noszenie maseczek. I szkoły nie mają żadnych narzędzi, by ich do tego zmusić – mówi nam o funkcjonowaniu szkół w dobie pandemii Dorota Łoboda, przewodnicząca Komisji Edukacji w Radzie m.st. Warszawy, prezeska Fundacji "Rodzice Mają Głos".
O absurdach szkoły w czasie pandemii koronawirusa odpowiada Dorota Łoboda. Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Gazeta
Pierwszego września 4,5 mln dzieci w całej Polsce wróciło do szkół po wakacyjnej przerwie i miesiącach nauki zdalnej. W marcu – mimo znacznie mniejszej liczby zakażeń koronawirusem – premier zdecydował o zamknięciu wszystkich placówek oświatowych.

Po kilku dniach wiele szkół musiało wrócić do systemu pracy zdalnej. Według danych MEN na piątek 4 września były to 54 placówki. 22 szkoły uczyły się w trybie hybrydowym.
Nauczyciele i uczniowie już alarmują o wielu absurdach, do jakich dochodzi w szkołach. Rozmawiamy o tym z Dorotą Łobodą, przewodniczącą Komisji Edukacji w Radzie m.st. Warszawy, prezeską Fundacji "Rodzice Mają Głos".


Czy możemy powtórzyć za ministrem Dariuszem Piontkowskim, że to był bezpieczny powrót do szkół?

Dorota Łoboda: – Na razie – właściwie po trzech dniach szkoły – nie wiemy, czy jest w nich bezpiecznie. I trudno jest prognozować, jak będzie się rozwijała sytuacja z epidemią i na ile szkoły staną się "rozsadnikiem" koronawirusa.

Na ten moment możemy jednak powiedzieć, że na pewno powrót do szkoły jest bardzo chaotyczny, co wpływa na poczucie bezpieczeństwa i dzieci, i nauczycieli, i dyrekcji, która jest pozostawiona sama sobie.

Nie minął jeszcze tydzień, a już wiele szkół – również warszawskich – przeszło na naukę zdalną. Stan na piątek: 48,5 tys. pracuje stacjonarnie, 54 zdalnie, 22 – w trybie hybrydowym. To zaskakująco dużo czy mało?

Tak naprawdę jest to sytuacja po trzech dniach pracy. Sanepid często odmawia przejścia na tryb zdalny czy hybrydowy. Zdecydowanie więcej szkół występowało o możliwość pracy w tych trybach i dostawały odmowną decyzję.

Statystyki są więc niewiarygodne, ponieważ nie odzwierciedlają skali zapotrzebowania na nauczanie zdalne czy hybrydowe. Tutaj widzimy tylko te miejsca, w których sanepid się ugiął i pozwolił na taką formę nauki.

Na Twitterze przytacza pani taki przykład: "Jedna z klas w całości i część uczniów z trzech kolejnych klas plus wszyscy nauczyciele ich uczący – na kwarantannie. Dyrekcja występuje o zgodę na nauczanie zdalne. Decyzja Sanepidu – negatywna".

To sytuacja ze szkoły mojej córki. Dyrekcja tej placówki prosiła o pracę zdalną przez tydzień.

Przez cały weekend śledziliśmy, w jak wielkim chaosie to wszystko jest organizowane. Szkoła długo czekała na decyzję nie mogąc nic zaplanować. W niedzielę po południu sanepid wysłał negatywną decyzję i późnym wieczorem dostaliśmy informację o zastępstwach na poniedziałek. Ta liczy sobie 40 pozycji.

I to pokazuje, że w tym momencie ta szkoła nie jest w stanie normalnie pracować, wszyscy zajęci są gaszeniem pożaru i próbą zapewnienia jakichś lekcji uczniom, którzy są w szkole. Nauczyciele, którzy są w domu, nie mogą prowadzić edukacji zdalnej dla uczniów, którzy są w tym czasie w szkole.

Dlaczego tak trudno jest uzyskać dyrektorom zgodę na nauczanie zdalne lub hybrydowe? Dlaczego sanepid im odmawia?

Ponieważ sanepid ocenia tylko skalę rozprzestrzeniania się koronawirusa, natomiast zupełnie nie ocenia możliwości pracy szkoły, kiedy kilkunastu nauczycieli wysyła na kwarantannę.

Jedną rzeczą jest to, czy realne jest, że od jednego ucznia zakazi się bardzo wiele osób. Natomiast druga sprawa: jeśli sanepid decyduje o wysłaniu na kwarantannę wielu nauczycieli, to ta szkoła nie może normalnie pracować.

Dlatego właśnie dyrekcja występuje o nauczanie zdalne, ponieważ na miejsce nauczycieli, którzy przebywają w domu, trzeba znaleźć zastępstwa. A przecież nie ma kompletu nauczycieli, którzy zastąpią tych skierowanych przez sanepid na kwarantannę. Gdyby sanepid wyraził zgodę na przejście na tydzień na nauczanie zdalne bądź hybrydowe, lekcje odbywałyby się, a podstawa programowa byłaby realizowana.

Aby uniknąć paraliżu w szkołach, powinno się bardzo szybko testować nauczycieli. Sanepid powinien kierować ich na testy i jeśli się zdrowi, to wracają do szkoły i pracują normalnie. Natomiast, jeśli nie wykonuje się im testów i są kierowani na kwarantannę, to dezorganizuje się pracę całej szkoły.

Decyzyjność dyrektora jest żadna, wszystko w rękach sanepidu.

Nie ma co panikować, że nagle wszyscy musimy przejść na naukę zdalną, bo na razie nie ma takiej potrzeby. Natomiast rzeczywiście dyrektorzy powinni mieć możliwość planowania pracy szkoły. Na razie są całkowicie uzależnieni od tego, co im powie sanepid.

Rozwiązania, które zaproponował MEN, nie sprawdzają się. Teoretycznie resort mówi, że to dyrektor decyduje i ocenia, czy jego szkoła przy takiej absencji nauczycieli jest w stanie normalnie funkcjonować. Jeśli uzna, że nie, to występuje do sanepidu z prośbą o przejście na tryb zdalny. I sanepid odmawia.

Nawet w czerwonej strefie sanepid odmawia szkołom przejścia na tryb zdalny.

Tak, słynny przykład Zakopanego, gdzie i władze samorządowe, i dyrekcje szkół wnioskowały o przejście na tryb zdalny do czasu, aż sytuacja epidemiczna w tym regionie się unormuje i dostały odmowę.

Więc te trzy możliwości, którymi chwali się minister Piontkowski, są fikcyjne. Faktycznie decyduje o tym urzędnik w sanepidzie, który nie zna realiów, w jakich pracuje szkoła. Nie da się prowadzić normalnej pracy szkoły, kiedy sanepid wysyła na kwarantannę kilkanaście osób z kadry.

Poza tym pamiętajmy, że jeśli dzieci idą na nauczanie zdalne, to całe ich rodziny nie są na zamknięte w domu. A w momencie, kiedy kwarantanna będzie się rozszerzać, oznacza, to że każda z tych osób może dostać w dowolnym momencie telefon od sanepidu, że przez 10 dni nie mogą wyjść z mieszkania.

I wtedy "siada" nie tylko szkoła, ale i cała gospodarka.

Dokładnie. Przejście na tryb zdalny jest o tyle bezpieczne, że nie zamyka nikogo w domu. Ci nauczyciele i uczniowie funkcjonują normalnie, natomiast jeżeli ten wirus dalej będzie się w szkole rozprzestrzeniał, to kolejne rodziny zostają zamknięte w domach na 10 dni. Jeśli nie będzie się testowało nauczycieli, żeby wykluczać możliwości zakażenia, to będzie domino.

Jest sporo absurdów w szkołach w czasie pandemii. Na co najbardziej skarżą się rodzice?

Rodzice najbardziej skarżą się na to, że jest grupa osób, która nie zgadza się np. na dezynfekcję rąk czy pomiar temperatury i noszenie maseczek. I szkoły nie mają żadnych narzędzi, by ich do tego zmusić.

Dlaczego?

Bo ministerstwo nie zaleciło noszenia maseczek w przestrzeniach wspólnych. To nie jest rozporządzenie ministra i wytyczna GIS, a wytyczne samorządów, dyrektorów szkół. I z tym rodzice dyskutują, bo nie jest to obowiązujące prawo.

I dyrektor z rodzicem, który jest koronasceptykiem, nie może nic zrobić?

Absolutnie nic. Nie ma żadnych narzędzi, żeby zaradzić tej sytuacji. I na to bardzo skarżą się rodzice. Są osoby, które kwestionują te wytyczne i nie zgadzają się nie tylko na pomiar temperatury, ale i nawet na to, żeby w razie stwierdzenia objawów, temperatury, ich dziecko zostało odizolowane od kolegów.

Ministerstwo mogłoby dać dyrektorom narzędzia, podnosząc te wytyczne do rangi rozporządzenia. Wtedy dyrekcja miałaby środki i narzędzia, by to egzekwować.

Widziałam też, że MEN zaleca, by dzieci do szkół przychodziły spacerem lub przyjeżdżały rowerem.

No właśnie, a takie rozwiązanie nie jest możliwe do zrealizowania w dużych miastach. Pomijam tu szkoły podstawowe, bo w większości są one blisko domów, natomiast jeśli mówimy o tych ponadpodstawowych, to młodzież podróżuje przez całe miasto. I nie ma możliwości, by dojeżdżała do szkoły hulajnogą lub rowerem.

Poza tym te dzieci bardzo często mają ciężkie plecaki. I nie jest tak, że łatwo się jedzie hulajnogą albo rowerem z kilkukilogramowym bagażem na plecach.

Kolejny absurd: MEN zaleca, aby dzieci w miarę możliwości nie przynosiły do szkół rzeczy z domów. Ale jaka jest różnica, czy taki uczeń przyniesie jedną zabawkę, jeśli wszystkie pozostałe rzeczy, jak piórnik, zeszyty, książkę, też zabiera z domu?

Znajomi rodzice skarżą się też na wietrzenie sal. Tzn. opowiadają, że kończy się to chorobami, bo dzieci siedzą w krótkich rękawkach.

To pewnie będzie się zdarzało. W szkole u mojej córki 1 września uczniowie zostali uprzedzeni, że mają się ciepło ubierać, bo okna będą przez cały czas otwarte. We wrześniu to żaden kłopot, ale w listopadzie będzie gorzej.

Rozumiem, że szukamy rozwiązań, które będą minimalizować ryzyko zakażenia, natomiast uważam, że ministerstwo przespało wakacje... Bo mycie rąk, wietrzenie sal lekcyjnych jako recepty, by nie zakazić się koronawirusem, są raczej słabe.

Kina, teatry czy organizatorzy innych imprez mają bardziej rygorystyczne wytyczne. Słyszymy też teraz, że wesela mają być zmniejszone do 50 osób, a w szkołach jest po tysiąc osób i nie ma żadnych wytycznych.

Co doskwiera nauczycielom? Słyszałam, że ci starsi drżą o swoje zdrowie.

Odzywają się do mnie nauczyciele z grupy ryzyka i dyrektorzy, którzy ich zatrudniają.

Są tu dwa rodzaje problemów. Z jednej strony nauczyciele się boją, idą na zwolnienia albo przeczekują wrzesień, narzekają na liczbę zastępstw. Z drugiej strony są też obawy dyrektorów, którzy wiedzą, że mają nauczycieli z grupy ryzyka i zachęcają, by poszli na zwolnienie, a ci w poczuciu odpowiedzialności pozostają w tych szkołach i pracują.

Rozmawiałam z dyrektorką, która powiedziała mi, że jest w niesamowitym stresie, bo czuje się odpowiedzialna za to, że coś się takiemu nauczycielowi może stać. Choć nikt tu przecież nie jest winien.


Co nas czeka za parę miesięcy, kiedy sezon grypowy będzie w pełni?


Spodziewam się narastającego chaosu. Jeżeli rząd nie zdecyduje się na testowanie nauczycieli, którzy będą mieli objawy grypy, koronawirusa, to oni nie będą mogli pracować. Będą kierowani na kwarantannę, często pewnie ze zwykłym przeziębieniem. I szkołom grozi paraliż.

Mieliśmy całe wakacje, by dobrze przygotować się do pracy zdalnej. Znaleźć dzieci, które miały kiepski dostęp do takiej formy nauki. Czy MEN wykonało taki ruch?

Nic się nie wydarzyło. Otwieramy szkoły i udajemy, że wszystko jest normalnie. A ten czas został zmarnowany. Jeśli samorząd się o to nie zatroszczył, to szkoły nie są przygotowane do pracy zdalnej, bo nie dostały pieniędzy na sprzęt. Nauczyciele nie zostali przeszkoleni, nie odnaleziono dzieci, które "wypadły" z systemu.

Nie dano szkołom, samorządom dodatkowych narzędzi, by takich uczniów szukać. Właściwie to jesteśmy w tym samym punkcie, w którym byliśmy przed wakacjami.

"Dzieci znikające z systemu", to uczniowie, którzy podczas pracy zdalnej nie logowali się do systemu?

Tak, to dzieci, z którymi nie było kontaktu, nie logowały się do systemu, ich rodzice nie odpowiadali na komunikaty w dzienniku elektronicznym, nie odbierali telefonów.

Czy ministerstwo zrobiło coś, żeby te dzieci "odnaleźć"?

Nie, minister powiedział, że najprawdopodobniej są to dzieci, które nigdy nie garnęły się do nauki. I MEN nie będzie ich szukać, to zadanie dyrekcji. I w pewnym sensie tak jest, ale minister powinien znać skalę. Po drugie, MEN powinno dać dyrektorom narzędzia, by skutecznie tych dzieci szukać.

Były szkoły, w których dyrekcja nie mogła skontaktować się z uczniem i jego rodziną. Proszono więc policję o pomoc, ale funkcjonariusze odmawiali. Mówili, że nie są od tego, żeby szukać dzieci. Dyrektor też nie ma takich uprawnień.

Ministerstwo nie zrobiło przez ten czas nic. Bo infografiki, że należy myć ręce, są żałosne.

Czyli jesteśmy w punkcie wyjścia?

Tak, niestety tak. I będzie miało to wpływ na całe rodziny. Powinniśmy otwierać szkoły, bo dzieci tego potrzebują. Ale powinno to być przemyślane, z odpowiednimi procedurami. Bo zaraz może się okazać, że bez żadnego planu te szkoły będziemy zamykać. Nikt takiego zamknięcia nie wytrzyma: ani dzieci, ani rodzice. System po prostu runie.