Pochłonęłam ten kryminał w jedną noc. Teraz rozmawiam z autorem, by poznać sekret jego książek

Alicja Cembrowska
Wszystko już było? Nie da się napisać kryminału innego, odświeżonego, trzymającego w napięciu? Wszystkim, którzy tak myślą, Marek Stelar mówi: "Potrzymajcie mi piwo" i proponuje swoją nową powieść. "Blizny" to historia z pozoru dosyć klasyczna – ot, znaleziono ciało, a zadaniem służb jest odkrycie, kim nieboszczyk był, jak umarł i czy na pewno nikt mu nie pomógł – ale zapewniam, że po kilku stronach nie będziecie mogli oderwać się od śledztwa komisarza Tomasza Rędzi. Bo po co nagle wracamy do wycieczki szkolnej, która odbyła się w 1994 roku? Porozmawiałam o tym z autorem, Markiem Stelarem.
Jaki kryminał na jesień? Co warto przeczytać? Bezapelacyjnie "Blizny" Marka Stelara materiały prasowe
"Czy można znaleźć choć jedną korzyść z pandemii koronawirusa? TAK! Marek Stelar nie próżnował podczas lockdownu i stworzył dzieło wyjątkowe" – to komentarz jednego z internautów. Napisałeś książkę w dwa miesiące. To dosyć szalone tempo. Czy ta historia "dojrzewała" w tobie, czy pojawiła się nagle?

Ciężko mówić o korzyściach wynikających z pandemii, ale przewrotnie, jeśli już się o to pokusimy, to tak: "Blizny" mogę nazwać swoją osobistą korzyścią. Pomysł tej historii pojawił się dość nagle, ale jeszcze jakiś czas przed lockdownem. Kiełkował w głowie pomiędzy pisaniem innych rzeczy, aż spontanicznie stwierdziłem, że zostawiam wszystko i siadam do powieści, która jeszcze wtedy miała tytuł "Zapomniany bohater".


W międzyczasie zdążyłem stworzyć tak szczegółowy konspekt, że pozostało tylko dopisywać i formatować. Historia nie jest wbrew pozorom bardzo skomplikowana, ale nie traktuję tego jako zarzut: po pierwsze dlatego, że ją napisałem, a po drugie: proste historie tylko pozornie są proste, bo ich drugie dno jest obszernym polem do pokazania tego wszystkiego, czego na pierwszy rzut oka nie widać.
To mniej więcej tak, jak blizny są ledwo widocznymi znakami dawnych, koszmarnych ran: ran, które zdążyły się zagoić i zostały tylko we wspomnieniach. Tempo zaś jest wynikiem sytuacji, w której znaleźliśmy się w tym czasie niemal wszyscy (poza pracownikami służby zdrowia itp.): było po prostu więcej czasu. I ja wykorzystałem go na napisanie "Blizn". Mam nadzieję, że wykorzystałem go dobrze.

Po komentarzach czytelników, ale i moim niedospaniu po całonocnej lekturze mogę bez wątpienia potwierdzić, że wykorzystałeś ten czas bardzo dobrze. Co cię inspiruje podczas pisania?

Świat. Ludzie. Zdarzenia. Wspomnienia, własne i innych. Lakoniczna informacja na pasku na kanale informacyjnym. Mroczny zaułek podczas powrotu do domu z pubu. Dziwny facet w samochodzie stojącym obok, na światłach albo bezdomny śpiący w pełnym słońcu na parkowym murku, jak dziś.

Inspiruje mnie niemal wszystko, co jest wokół mnie i to w przeróżnej formie. Nie muszę tego widzieć, równie dobrze mogę o tym słyszeć, czuć czy dotykać czegoś, co potem wykorzystam w swojej historii. Wydaje mi się, że mam ogromną potrzebę chłonięcia tego wszystkiego, a równocześnie chcę to jakoś przetwarzać po swojemu.

A efektem są...

Efektem są powieści. Paradoksalnie, przy całym moim zachwycie pięknem tego świata i możliwościami ludzkiego umysłu, wszystkie one traktują o złu, jakim jest zbrodnia zabójstwa. To chyba coś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa dla kogoś miotającego się między owym zachwytem a pełną świadomością potwornego i nieakceptowalnego zła, które panuje na tym cholernie dziwnym świecie...

Czy po tych obserwacjach, złapaniu inspiracji, gdy siadasz do pisania, od razu wiesz "wszystko", czy dopiero z czasem, w trakcie pracy, pojawiają się wątki, intrygi, konkretne rozwiązania?

Siadając do pisania powieści mam zarys fabuły, ale przede wszystkim mam już gotowy początek i koniec. Wszystko to, co wydarzy się pomiędzy nimi, jest jeszcze nieostre, podlega rozbudowie. Niektóre wydarzenia, postaci drugoplanowe, miejsca akcji inspirowane są zarówno realnymi, które zobaczyłem i spotkałem w trakcie pisania danej historii, a czasem nawet i nierealnymi, zobaczonymi w kinie, telewizji.

Wspominałem już, że po drodze mi z popkulturą, prawda?

Teraz już tak.

Więc tak, po drodze mi, ale nie pozwalam, by to wszystko zburzyło generalny plan konstrukcji fabuły: na przykład zmieniło zakończenie. Mimo wszystko wynik pozostaje ten sam, zmieniam tylko nieco przebieg samej gry.

W "Bliznach" pojawia się sporo smaczków dotyczących śledztwa – skąd czerpiesz wiedzę? Wspomniałeś o popkulturze, więc podejrzewam, że czytasz i oglądasz wiele podobnych tekstów kultury, ale może dokształcasz się również specjalistycznie?

Tak, łączę jedno i drugie. Popkultura co prawda mocno wypaczyła realia pracy dochodzeniowej, niemniej jednak jest pełna sprawdzonych chwytów, z których korzysta chyba każdy twórca. To jak ewolucja stylu w sztuce czy architekturze, że sięgnę do własnego ogródka: każdy następny jest wynikiem poprzedniego, nawet jeśli jego założenia stoją w kontrze do tamtego. Nie stworzono by go, gdyby nie dorobek poprzedników. Nie ma sensu zamykać się na cokolwiek, co może dać nam pojęcie o opisywanym przez nas w książkach świecie. Poza tym dziś wiele rzeczy jest dostępnych za pomocą paru kliknięć i nie mówię tu nawet o Google'u. Sporo aktów prawnych i dokumentów wewnętrznych różnych służb i organów ścigania publikowanych jest na stronach internetowych, zresztą jak najbardziej legalnie i zgodnie z obowiązujący prawem. To jest bezcenna skarbnica wiedzy o ich działaniu.

A smaczki i to wszystko, czego nie ma w tej skarbnicy? To z kolei rozmowy z ludźmi, którzy wiedzą, o czym mówią z racji zawodu. Z oczywistych względów przede wszystkim policjanci i prokuratorzy, później lekarze i przedstawiciele wielu innych, często zaskakujących profesji, jak na przykład strażacy, tramwajarze czy spece od gazów technicznych. Niosą nieocenioną pomoc i będę im za to wdzięczny do końca, kiedy by nie nastąpił.

Marek Stelar na potrzeby powieści nawiązał kontakt z naczelnikiem i wicenaczelnikiem wydziału kryminalnego KMP w Szczecinie, panią z sądu wieczystoksięgowego, panią z sekretariatu prokuratury rejonowej Szczecin–Niebuszewo i oficerem komendy miejskiej PSP w Szczecinie, a także... Tomaszem Rędzią, który stał się głównym bohaterem "Blizn".

Wiele osób, jak podkreśla autor "nie ma w jego świadomości nazwisk": to pracownicy urzędów, organów administracji i tym podobnych, którzy wykazali sporo dobrej woli i cierpliwości, chcąc porozmawiać chwilę przez telefon w trakcie pracy.

Czy strzelanina na polanie była inspirowana jakimś konkretnym wydarzeniem? Czy jest to całkowita fikcja?

Strzelanina jest fikcją. Nie inspirowałem się żadnym konkretnym zdarzeniem tego typu, o którym mi wiadomo i które miało miejsce czy to za granicą, czy na naszym podwórku. Co prawda odbycie długotrwałego przeszkolenia wojskowego dwadzieścia lat temu wystarczyło mi, by wiedzieć, że nie jest to sytuacja aż tak nierealna, jakby się mogło wydawać.

Problem z bronią palną polega na tym, że najbardziej zawodnym jej elementem nie jest jakaś mechaniczna część, a posługujący się nią człowiek, czego przykład przedstawiłem w "Bliznach".

Ale już wycieczka klasowa "III B" fikcją do końca nie jest...

Tak, część dotycząca wycieczki klasowej w roku dziewięćdziesiątym czwartym, na której nie był główny bohater, komisarz Rędzia, to efekt, mocno przetworzony, oczywiście, zapożyczenia moich własnych wspomnień: byłem wtedy w wieku bohaterów, nasza klasa pojechała na wycieczkę do Złocieńca. Ja nie pojechałem.

Wycieczka ta, jako niezbyt atrakcyjna, przeszła w klasowym życiu niemal bez echa. Nigdy nie wracaliśmy do niej podczas rozmów z moimi kolegami, ale ja potem latami zastanawiałem się, co oni tam robili. Co w ogóle można robić w maju w Złocieńcu? Ta myśl nurtowała mnie, wracając raz na jakiś czas, choć równocześnie zaskakująco często, biorąc pod uwagę kompletną nieistotność zagadnienia wobec realnych problemów życiowych.

A jednak. I tak o tym myślałem, myślałem, marnując czas, aż wymyśliłem. I sam nie wiem, jak to o mnie świadczy. Za to teraz, patrząc na okładkę "Blizn" leżących obok, jestem pewien jednego: czas poświęcony na zastanawianie się nad tym nie był jednak stracony...

Sam tytuł nie odnosi się chyba jedynie do tych fizycznych blizn na ciele...

Zgadza się, wbrew okładce, która ma tylko przyciągnąć wzrok, blizny, o które chodzi w tej historii, nie są widoczne na czyimś ciele. To blizny duszy, zakrywające niezagojone wciąż rany w psychice. To konsekwencje zdarzeń i uczynków, które ponoszą również ci, którzy w tamtych wydarzeniach nie uczestniczyli.

Twierdzenie, że przeszłości nie da się zmienić to truizm, slogan zbywany machnięciem ręki, bez zastanowienia się, co to stwierdzenie ze sobą niesie. Mnie jednak zależało na tym, żeby czytelnikowi uzmysłowić, jaka jest różnica między mówieniem tego pustego banału a odczuciem tego naprawdę, przynajmniej na kartach książki.

Chciałem, żeby zobaczyli, jaka pustka pojawia się w duszy człowieka, który zmuszony jest spojrzeć wstecz, w swoją przeszłość i uświadamia sobie ten koszmar: że niczego już nie zmieni. Że coś strasznego się stało i jest już za późno, ile czasu by od tamtej chwili nie upłynęło: pół sekundy czy dwadzieścia pięć lat. I to dotyczy chyba wszystkich bohaterów mojej powieści. Dotyczy także każdego z nas, w prawdziwym życiu.

Czytelnicy podkreślają, że podobnie, jak inne twoje książki "Blizny" długo trzymają w napięciu i sprawiają, że nie można się doczekać, co będzie dalej. Masz jakąś strategię, żeby zatrzymać uwagę czytelnika, ale jednocześnie nie dać za szybko zbyt wielu informacji?

Precyzyjne rozplanowanie fabuły może w tym pomóc, ale ja chyba nie jestem zbyt precyzyjny... Znam oczywiście podstawowe zasady pisania, choć, prawdę mówiąc, nigdy się ich nie uczyłem: to przyszło samo, po prostu zastosowałem w praktyce to, co dostrzegałem w czytanych przez siebie powieściach.

Pewne prawidłowości, zwroty akcji i tak dalej, przeanalizowałem to i teraz robię dokładnie to, co poprzednicy. Jestem ogniwem ewolucji, choć zapewne nie wyznaczam nowego stylu; jeśli już, uprawiam eklektyzm. Też lubiłem być zaskakiwany, oszukiwany, zwodzony na manowce, lubiłem domyślać się prawdy, jak się potem okazywało nieprawdziwej, a jedynie podsuniętej przez autora dla zmylenia tropu.
Od początku stosowałem te same triki, nie mając jeszcze pojęcia, że nazywają się lewymi sankami, cliffhangerami czy twistami. Ale przede wszystkim kieruje mną uczciwość wobec czytelnika. Chcę dać mu solidną i porządną historię, którą zapamięta. Wszystko, co jest między okładkami, ma prowadzić właśnie do tego.

Kryminały mają szalenie długą historię, a od kilku lat niezmiennie cieszą się jeszcze intensywniejszym zainteresowaniem czytelników i widzów. W takiej sytuacji trudno dać fanom coś innego, świeżego. Czym się kierujesz, może masz jakieś złote zasady, które muszą być spełnione, by historia była ekscytująca i nieoczywista?

Zacznę z tej strony: obsesyjnie wręcz staram się trzymać realiów. Problem w tym, że realia przeważnie nie są ani ekscytujące, ani nieoczywiste – wspomniałem choćby o wypaczonych przez kulturę masową realiach służby policyjnej, które w związku z tym przestały być realiami. Nie wyobrażam sobie ostrego skrętu w fikcję napompowaną nieśmiertelnymi stróżami prawa, bez problemu przeżywającymi utratę pięciu litrów krwi z powodu odniesienia dwudziestu ran postrzałowych.

To tylko przykład, oczywiście, dosyć radykalny, ale chodziło mi o kierunek. Nie mój
kierunek, dodam, choć nie mam nic przeciwko tym, którzy nim w swoich historiach podążają, mając swoich zagorzałych fanów.

Drugi problem tkwi w tym, że dziś naprawdę trudno dać odbiorcom coś świeżego. Przecież niemal wszystko już było! Wobec tego albo staramy się jednak stworzyć coś nieoczywistego i nowego, co siłą rzeczy rzadko wychodzi, albo sprawnie żonglujemy tym, co jest powszechnie dostępne: dorobkiem popkultury, ale w tym dobrym znaczeniu.

Dzięki temu tworzymy jednak jakąś nową jakość i tylko od nas zależy, w jak atrakcyjny sposób to zrobimy. Czy porwiemy tym ludzi, czy raczej ich znudzimy? Nie ukrywajmy,
literatura kryminalna, mam na myśli tę odmianę, która uprawiam między innymi ja, to literatura stricte rozrywkowa. Przemycamy w niej pewne ważne prawdy, ważne
dla nas, choć nie tylko dla nas, dotykamy poważnych problemów, ale to tylko sygnały: twarde fakty zostawiamy dla literatury... właśnie faktu.

A moje sposoby na to, żeby czytelnika zaciekawić? Prostota fabuły. Jej zbyt skomplikowana konstrukcja może zniechęcić, choć oczywiście nie wszystkich, ale mówimy o moim sposobie. Na osłodę dodaję trochę emocji i psychologii, choć też bez przesady: prostota pozostaje aktualna również w tym aspekcie.

Mało eksploatowane tematy i tereny – na przykład mój ukochany Szczecin. Plastyczny język, który pozostawi czytelnikowi nieco mniejsze pole do wyobrażenia sobie stworzonego przeze mnie świata na swój sposób. Ale też bez przesady, niwelującej zamierzony efekt. Zawsze staram się znaleźć ten mityczny jak kwiat paproci złoty środek.

I na koniec powiem, że złoty środek to podstawowa złota zasada przy pisaniu. Do takiego wniosku doszedłem po kilku latach pisania i dziewięciu wydanych jak do tej pory powieściach. Nawet jeśli go jeszcze nie znalazłem, to mam nadzieję, że przynajmniej krążę gdzieś w jego pobliżu.

Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem FILIA

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl