Covid-shaming, czyli tak wygląda życie po kwarantannie. "Koleżanki rozmawiają z nią z 20 metrów"
– W weekend mieliśmy jechać na domek do kolegi, jednak zadzwonił on w piątek i powiedział, że jest mu niezręcznie, ale jeśli my przyjedziemy, to nie przyjedzie żona jego znajomego, bo się boi, że się zarazi – mówi w rozmowie z naTemat Marta, która zgodziła się opowiedzieć, jak reagują na nią osoby, które wiedzą, że ona i jej parter mieli koronawirusa.
"W ciągu godziny od opublikowania artykułów o spotkaniu, internauci odkryli tożsamość kobiety. W niecały dzień jej konto na Instagramie zyskało 10 000 nowych obserwujących, ale wielu z nich ją atakowało" – tak o covid-shamingu na łamach amerykańskiego magazynu "The New Yorker" napisał D. T. Max.
Choć pacjentka trafiła do szpitala, wiele osób twierdziło, że widuje ją na mieście. Sugerowano nawet, że imprezowała i zarażała przypadkowych przechodniów. Wietnamski przypadek to jednak nieodosobniona opowieść. Historii publicznego zawstydzania tych, którzy zakazili się SARS-CoV-2, nie trzeba szukać daleko.
Znajomi nas unikali
Marta i Damian zachorowali na Covid-19. O tym, że potwierdzono u nich koronawirusa, wiedziało niewiele osób, ale nawet w tym gronie znalazło się kilka takich, które nadal wolą zachowywać dystans, mimo iż nasi bohaterowie są już ozdrowieńcami.– Ludzie rzeczywiście nas trochę unikali, nawet niektórzy znajomi. Być może po części dlatego, że Damian ostatecznie nie miał negatywnego testu, ale zostaliśmy zwolnieni z kwarantanny, bo o od pozytywnego wyniku minęło 10 dni – wyjaśnia Marta.
Rozmówczyni naTemat opowiada, że jak tylko mogli już wychodzić z domu, chcieli zorganizować spotkanie w wąskim gronie, z tymi, którzy im pomagali w czasie, gdy przebywali na kwarantannie. Nie wszyscy zareagowali na tę propozycję z entuzjazmem.
– To miało być spotkanie na świeżym powietrzu. Przygotowaliśmy dużo jedzenia, jakieś niespodzianki, ale przyszło naprawdę mało osób. Okazało się, że jeden kolega boi się, że się zakazi, bo mieszka z mamą, a ona ma jechać do sanatorium. W weekend mieliśmy jechać na domek do innego kolegi, jednak zadzwonił on w piątek i powiedział, że jest mu niezręcznie, ale jeśli my przyjedziemy, to nie przyjedzie żona jego znajomego, bo też się boi – mówi Marta.
Marta i Damian oczywiście zrezygnowali z tych planów, bo na nic zdały się ich tłumaczenia, że mężczyzna nie ma już objawów i nie zaraża, że jeśli już, to bardziej powinna bać się innych, jeszcze nie zdiagnozowanych osób.
Czytaj także: Immunolog wskazał 4 główne źródła zakażeń. Wiadomo, kto i gdzie łapie COVID-19
Wolę siedzieć cicho
– Chorowałam na covid-19 w kwietniu. Mieszkałam sama, a o mojej chorobie wiedzieli wtedy rodzice, brat i siostra oraz dwie przyjaciółki. Później musiałam powiedzieć szefowi. Nie mówiłam nikomu, jeśli nie było to konieczne, nie chciałam siać paniki, a przede wszystkim od siebie odstraszać – przyznaje Iwona.Kobieta zaznacza, że miała wrażenie, że jeśli powie, że miała koronawirusa, ludzie zaczną traktować ją jak trędowatą. Zastanawiała się też – choć oczywiście nie wychodziła z mieszkania – jak na tę informację zareagowaliby sąsiedzi.
– W głowie miałam obraz, że wywożą mnie na taczkach, mimo że im przecież nie zagrażałam. Teraz, kilka miesięcy po tym, nadal nie mówię o tym publicznie. Wiedzą o tym przyjaciele, kilka osób w pracy. Nie piszę postów, w których uświadamiam ludzi, jakie są objawy, nie głoszę wszem i wobec, że dałam radę i przeżyłam. Dlaczego? Wstydzę się i chcę uniknąć reakcji, które mogą być różne. Ludzie się boją i mają do tego brawo – zaznacza nasza rozmówczyni.
Iwona woli uniknąć sytuacji, w której ktoś mógłby jej zarzucić, że była nieuważna, nieostrożna, że to wszystko jej wina. Nie chce też, żeby ktoś oskarżył ją o to, że mogła kogoś zarazić. – Wolę siedzieć cicho, bo chcę uniknąć covid-shamingu – podsumowuje.
Kazali jej stać pod płotem
– Moja mama jest załamana, bo jest ozdrowieńcem, nie zaraża – zaczyna swoją opowieść Ania. Choć właściwie opowieść ta dotyczy jej mamy. Kobieta zachorowała na Covid-19 i trafiła do szpitala. W jej przypadku przebieg choroby był bardzo poważny. Na szczęście jest już w domu, ale to wbrew pozorom nie oznacza ulgi. Teraz musi radzić sobie z kolejnymi przeciwnościami.– Koleżanki rozmawiają z nią z odległości 20 metrów. Mówią jej, że nie powinna nigdzie wychodzić. Ona sama popada w delikatną psychozę. Mówi, że za dwa tygodnie wraca do pracy i cały czas chce chodzić w maseczce – mówi Ania.
Nie najlepiej wyglądają też kontakty z lekarzami. Mama Ani ma problemy z biodrem, dlatego musi dostawać zastrzyki. – Była wczoraj na zastrzyku w przychodni. W systemie widnieje jako ozdrowieniec, ale nigdzie nie ma informacji, że już nie jest chora, więc kazali jej stać pod płotem... Daleko, daleko, zanim wszystkiego się nie dowiedzą – opowiada wzburzona rozmówczyni.
Pielęgniarki zasugerowały, żeby "załatwiła sobie" wpis sanepidu, że nie zaraża. Kobieta podjęła taką próbę, ale w sanepidzie z kolei usłyszała, że powinna zadzwonić do szpitala, w którym była, żeby tam to "odklikali".
– Mama zadzwoniła do szpitala i usłyszała, że ten, kto kazał jej to zrobić, jest niedouczonym człowiekiem, bo oni mogą tylko orzec, czy ktoś jest ozdrowieńcem, czy nie. Na tym kończy się ich rola. Ona boi się, że teraz nie przyjmą jej nigdzie do lekarza. Musi iść do stomatologa, wypadła jej plomba, szuka więc po całej Polsce lekarza, który przyjmuje ludzi po covidzie – zaznacza Ania.
Kobieta dodaje także, że znajomi jej rodziców, którzy słyszą, jak wygląda codzienność po koronawirusie, podkreślają, że nawet jeśli będą mieć jakieś drobne objawi Covid-19, nie zgłoszą się na badania.
Czytaj także:
Szef GIS bez złudzeń o II fali pandemii. Podał konkretną datę uderzenia w Polskę
"Ważne, żeby zwracali uwagę na małe symptomy". Miała COVID-19, u niej objawy nie były typowe