Takiego reality show jeszcze nie było. Obejrzałam program Netflixa o życiu niesłyszących studentów

Zuzanna Tomaszewicz
Choć premiera "Migającego uniwersytetu" odbyła się w Polsce bez większego echa, uważam, że byłoby wielką szkodą przejść obok tego tytułu obojętnie. Dlaczego? Bo to pierwsze reality show, w którym całkowicie oddano głos osobom niesłyszącym.
"Migający uniwersytet" można obejrzeć na platformie Netflix. Fot. kadr z programu "Migający uniwersytet"
Czytaj także: Wygląda niepozornie, ale to jeden z najlepszych filmów 2020 roku. Właśnie wleciał na na Netflixa

Ktoś zapewne zapyta, czemu na bohaterów programu wybrano akurat studentów. Otóż w Stanach Zjednoczonych, a dokładniej w Waszyngtonie, znajduje się Uniwersytet Gallaudeta, będący pierwszą taką placówką oferującą zaawansowaną edukację dla osób pozbawionych słuchu oraz niedosłyszących. Co więcej, to wciąż jedyna uczelnia na świecie, której program został zaprojektowany specjalnie pod wymagania niesłyszących uczniów. I tak jest od ponad 156 lat.


Wszystkich na uniwersytecie obowiązuje znajomość amerykańskiego języka migowego (ASL), zaś posługiwanie się językiem fonicznym jest ograniczone do minimum.

Hierarchia wśród Głuchych

W "Migającym uniwersytecie" przedstawiono życie studentów wspomnianej wyżej uczelni i już na wstępie widać, że uczestnicy show zostali wyłonieni z castingu tak, aby "uatrakcyjnić" widzom seans. W programie nie brakuje więc miłosnych rozterek, przygodnego seksu, a także tematu niechcianej ciąży.

Jak na klasyczne reality show przystało, obsada programu została wybrana na podstawie tego, kto kogo zna, kto kogo nie lubi i kto komu się podoba. Zwłaszcza wybór ostatniego z czynników wydawał się być wiodącą intencją twórców.

Mimo zastrzeżeń, które dotyczą również braku wystarczającej różnorodności rasowej wśród uczestników show, "Migający uniwersytet" to dobry krok na drodze do zrozumienia problemów, z jakimi na co dzień mierzy się społeczność Głuchych.

Okazuje się, że dyskryminacja jest powszechnym zjawiskiem na waszyngtońskiej uczelni. Studenci podzieleni są na grupy tych "elitarnych", którzy od urodzenia posługują się językiem migowym, i tych, którzy dorastali wśród osób słyszących, nauczyli się ASL stosunkowo niedawno lub używają aparatów słuchowych.

W programie widzimy, jak jedna z głównych bohaterek, Cheyenna Clearbrook, skarży się na panujący w szkole elitaryzm. Przed pójściem na studia 21-latka otoczona była ludźmi słyszącymi, co bezpośrednio wpłynęło na to, że teraz podczas pokazywania znaków migowych ma tendencję do mimowolnego poruszania ustami. Przez to jest traktowana jako ta "gorsza".
Czytaj także: "Jakby mi ktoś w pysk dał". Dlaczego Głusi są bardziej bezbronni wobec koronawirusa

Punkt widzenia zależy od...

Tak jak już wspomniałam, "Migający uniwersytet" stanowi dobre wyjście do tego, aby osoby niesłyszące i niedosłyszące mogły znaleźć swoją reprezentację w mainstreamie.

Dla ludzi słyszących i nie znających języka migowego program ten może być niewygodny w odbiorze, ponieważ wymaga ogromnego skupienia. Dlatego, jeżeli nie chcecie, żeby umknęła Wam fabuła, lepiej zrezygnujcie z patrzenia w telefon podczas seansu.

Oglądając "Migający uniwersytet" nie unikniecie też tzw. zderzenia kulturowego. I nie mam tutaj na myśli niczego negatywnego. Wręcz przeciwnie.

W jednej ze scen studentka Renate Rose i jej partnerka, Tayla Newman, idą razem na manicure. Gdy manicurzystki zajmują się piłowaniem ich paznokci, dziewczyny siedzą w kompletnej ciszy. Bo jak mają ze sobą rozmawiać, skoro ich dłonie są zajęte czymś innym? Przecież dla ludzi słyszących wizyty u kosmetyczek często kojarzą się z prowadzeniem niezręcznego small talku.

Przedstawienie tej jakże przyziemnej czynności z perspektywy niesłyszących dziewczyn było dla mnie (czyli dla osoby słyszącej) zupełnie nowym doświadczeniem, które uświadomiło mnie w tym, jak mocne w swym przekazie potrafią być tak banalne sytuacje, o których powinniśmy wiedzieć, ale o których - wstyd się przyznać - w ogóle nie myślimy.

Dlatego programy pokroju "Migającego uniwersytetu" są potrzebne, bo pod płaszczykiem młodzieńczych melodramatów udowadniają, że warto jednak patrzeć dalej niż tylko na własny czubek nosa.

Czytaj także: Obejrzałam dokument "Życie na naszej planecie" Davida Attenborough. Nie mogłam przestać płakać