Niespójna polityka, patodeweloperka i brak wizji. Architekt pokazuje grzechy polskiej mieszkaniówki
Jakub Szczęsny, mający na koncie m. in. słynny Dom Kereta, to gwiazda architektury na skalę światową. Porozmawiajmy z owym specjalistą od tworzenia obiektów w mikroskali o naprawdę wielkich zmianach, którym musimy stawić czoła – o tym, jak zmiany na rynku pracy i pandemia COVID-19 zmieniły rynek nieruchomości, jak chcą (i jak mogą) mieszkać młode pokolenia Polaków oraz kiełbasach wyborczych podsuwanym nam od roku 1989.
Oczywiście, że nie ma. Liczy się wyłącznie technika! Zwłaszcza dziś, czyli w czasach, gdy naprawdę musimy podjąć walkę z umiłowaniem gigantyzmu. Znaczna część ludzkości od dawna żyje w przeświadczeniu, że wszystko musi rosnąć; czy to nasza konsumpcja, przychody, czy też przestrzenie, w jakich żyjemy.
Mamy obsesję na punkcie tendencji wzrostowych, zatracamy się w nich. Rolą architekta jest bycie krytycznym obserwatorem, który nie tylko odpowiada na zadane mu pytania poprzez projektowanie, ale również, i może przede wszystkim, sam zadaje często niewygodne pytania.
Wspomniana przed chwilą technika to w istocie wiedza o tym, jak tworzyć świat oparty na harmonii – używając środków zarówno bardzo prostych, jak i wysublimowanych.
Mam wrażenie, że nieuchronnie zmierzamy w stronę kolonizowania i zawłaszczania wszystkiego. Uwielbiamy rozmach oraz reprezentujemy imperialny sposób myślenia o świecie, przypominamy pod tym względem rosyjskich carów. Efekty takiego sposobu myślenia?
Pierwszym z nich, podstawowym, jest zwiększanie zakresu ludzkiej kontroli nad krajobrazem, który w efekcie niszczymy, a wraz z nim psujemy klimat i czynimy nieodwracalne zniszczenia w całej biosferze.
W czternastometrowym Domu Kereta•Fot. Bartek Warzecha
W efekcie ponad połowa ludzkości żyje dziś w przeskalowanych, oferujących niski poziom życia megalopolis. Jedynym ratunkiem staje się zrozumienie, że nie powinniśmy powiększać naszego świata i naszej sfery kontroli. Ba! Wręcz świadomie je ograniczać.
Ja staram się wyzwalać architekturę z konieczności konstruowania i umożliwiać rozwijanie się jej społecznego potencjału. Po to, by cieszyć się przestrzenią jako nośnikiem treści. Tak rzecz ma się z moim projektem mikrodomu dla pisarza zbudowanym na warszawskiej Woli.
Dom Kereta ma zarówno elementy ekspresji artystycznej, jak i wykorzystuje narzędzia architektoniczne, więc może być postrzegany jako architektura. Chyba zresztą dlatego jego makieta znalazła się w kolekcji MoMA w Nowym Jorku, bo kuratorom tej instytucji zależy na pokazywaniu architektury jako przestrzeni szerszej refleksji.
Czytaj także: Szelągowska o grzechach Polaków, którzy urządzają mieszkania. Opisuje, co zmieniła pandemia
Dorota Szelągowska opowiadała mi niedawno o tym, że pandemia koronawirusa sprawiła, iż Polacy rzucili się masowo m.in. na działki bez prawa do zabudowy. Wkraczamy tutaj do świata mikrodomów, czyli pańskiej specjalności...
Tak, COVID-19 doprowadził do naprawdę wielkich zmian. Oto jedne z nich: bardzo mocno zwiększyło się zainteresowanie działkami w okolicach dużych miast. Niesamowicie zwiększył się popyt na dosłownie każdy skrawek ziemi, włączając w to właśnie działki rekreacyjne, bez prawa do zabudowy.
Ludzie boją się kolejnych lockdownów, tak więc marzą o możliwości ucieczki z aglomeracji miejskich. I chcą zrobić to możliwie szybko. W tym miejscu pojawia się pewna bolesna prawda: Polska ma bardzo dysfunkcyjną administrację lokalną.
Przechodzenie przez rozmaite formalności związane z postawieniem domu jednorodzinnego to istna gehenna, ustawowe 60 dni, w czasie których powinna zostać wydana decyzja, nierzadko przeciąga się do roku. Tak więc pozostaje szukanie alternatywy, czyli niewielkiej – do 35 metrów kwadratowych i 5 metrów wysokości – konstrukcji, którą można zbudować wyłącznie na podstawie zgłoszenia.
Nie mówię tu oczywiście o jakimś kontenerze ustawionym na betonowych podstawkach, tylko czymś naprawdę przemyślanym, świetnie zaprojektowanym i skonstruowanym. Czymś, co z powodzeniem może zastąpić "prawdziwy" dom, nawet jeżeli będzie to jego zminiaturyzowana wersja.
Gdy jakiś czas temu zacząłem mówić o zaletach mikrodomów, nierzadko słyszałem że to jakaś inteligencka perwersja i bardzo niszowa moda, o której za moment nikt nie będzie pamiętał.
Dziś okazuje się, że mikrodomy to przyszłość: nie bez kozery tego typu domostwa, zaprojektowane przeze mnie dla Simple House, od momentu rozpoczęcia lockdownu notują stały wzrost sprzedaży.
Zarówno biorąc pod uwagę wspominane tendencje, za którymi stoi pandemia koronawirusa, jak i fakt, że już wcześniej wielu ludzi uświadomiło sobie, że zmniejszenie przestrzeni, jaką zamieszkujemy, nie musi oznaczać tego, iż stajemy się biedniejsi, słabsi, bardziej zacofani, pokusiłbym się o stwierdzenie, że bierzemy udział w jakimś momencie zwrotnym w naszym myśleniu o świecie.
Mikrodom Simple House•Fot. Bartek Warzecha
Nie twierdzę, że mówimy o procesie, który nastąpi szybko i łatwo, ponieważ naprawdę skutecznie wmówiono nam, że potrzebujemy wciąż więcej i więcej. Owo nastawienie do świata to wynalazek, który narodził się w Stanach Zjednoczonych, a następnie – przy umiejętnym wykorzystaniu chociażby mediów – rozlał się po całej kuli ziemskiej.
Jesteśmy ofiarami genialnie wręcz opracowanego marketingu, dzięki któremu ta amerykańska logika najpierw podbiła Amerykę Północną, później Południową. Kolejnym etapem była Europa Zachodnia, a na początku lat 90. zakochały się w niej byłe demoludy.
Wszystko to dotyczy nawet tej wielkiej komunistycznej korporacji, jaką są Chiny, które w pewnym momencie zaczęły w sposób bezrefleksyjny, stosować się do amerykańskich porad, głoszących: im więcej wszystkiego, tym lepiej.
Jednak nawet tam widać pewne otrzeźwienie. Chińczycy obudzili się niedawno, uświadamiając sobie, że wszystko to doprowadziło do gigantycznych problemów; że owo upodobanie do rozmachu i nieumiarkowanego konsumpcjonizmu może skończyć się jednym: całkowitym zniszczeniem kraju. A więc partia komunistyczna rozpoczęła korygowanie tego niebezpiecznego kursu.
Wracając nad Wisłę i przechodząc do najnowszych trendów: czego jeszcze powinniśmy spodziewać się w przyszłości?
Na pewno warto przyglądać się fenomenowi tzw. tiny houses, czyli niewielkich domków ustawionych na przyczepach, a które można łatwo przedstawiać z punktu A do punktu B.
Te "produkty nomadyczne" są odpowiedzią na kolejną wielką zmianę: jesteśmy coraz słabiej przywiązani do jednej struktury lokalnej, geograficznej. Coraz częściej chcemy, aby nasz styl życia zakładał balansowanie pomiędzy stacjonarnością a życiem nomadycznym właśnie.
To model hybrydowy, dzięki któremu możemy w sposób dynamiczny wpływać bardzo mocno na swoje życie. Nie odczuwamy już potrzeby zbyt długiego przywiązywania się do jednej struktury architektonicznej.
Mówimy tu o kolejnym wynalazku Made in USA. No ale przecież statystyczny Amerykanin zmienia miejsce zamieszkania o niebo częściej, niż Polak. Jesteśmy narodem, który lubi mocno zapuszczać korzenie...
Tak, choć w coraz mniejszym stopniu. Jestem wykładowcą architektury i gdy przyglądam się swoim studentom, doskonale widzę to, że obecni dwudziestoparolatkowie są zupełnie różni np. od nas, osób urodzonych w latach 70.; i nie mówię tu wyłącznie o mobilności, czyli rzeczy naturalnej dla studentów.
Jednak to nie wszystkie zmiany, jakie zauważam – bardzo istotne jest również to, że młodzi ludzie coraz chętniej wypożyczają i wynajmują. Posiadanie czegokolwiek na własność kojarzy im się z obciążeniem.
Dotyczy to również mieszkań i domów – nie chcą kupować nieruchomości, wolą ich po prostu używać. Poza różnymi formami carsharingu widać to również w eksplozji nowych formatów deweloperskich związanych z tymczasowością.
Jestem świadkiem takiego podejścia, projektując Implant, czyli efemeryczny zespół wielofunkcyjny z kontenerów morskich, który mimo gigantycznej skali, ma trwać raptem 5 lat. Dlatego mam wrażenie, że dziś młodzi ludzie nie chcą trwałości i stabilności tak bardzo, jak starsze pokolenia.
Implant autorstwa Jakuba Szczęsnego•Fot. mat. prasowe
Chodzi o to, że niemożność nabycia własnych czterech kątów staje się oczywista dla coraz większej grupy młodych ludzi; podobnie jak to, że coraz trudniej wyprowadzić się od rodziców przed trzydziestką. Po prostu, dopasowują się elastycznie do realiów, w których przyszło im żyć. A że te są takie, a nie inne?
Cóż, to bardzo złożona kwestia, w której musimy uwzględnić to, jak zmienia się świat w czasach hossy i bessy. To rzeczy nieuniknione, przecież historia ludzkości to wielka sinusoida, która wymaga mierzenia się ze skrajnie różnymi rzeczywistościami.
Ludzkość znalazła się w punkcie, w którym o pewne rzeczy – takie jak chociażby posiadanie własnej nieruchomości, zwłaszcza takiej o wymarzonym metrażu – trzeba walczyć szczególnie ambitnie.
W sytuacji, gdy zmniejsza się ilość scenariuszy, trzeba wykazać się ekstra kreatywnością, bo wyłącznie dzięki niej przeskoczymy pewne ograniczenia. Tym, którzy nie mają ochoty na intensywną walkę, pozostaje wynajem albo twórcze dostosowanie do swoich potrzeb za małych przestrzeni.
Wracając do owej sinusoidy: proszę spojrzeć chociażby na okres komuny, czyli czasy, gdy ludzie dwoili się i troili, naprawdę ostro kombinowali – używając określenia z owej epoki – żeby osiągnąć nawet bardzo podstawowe cele.
Później, po transformacji, zaczęliśmy przyzwyczajać się do tego, że możemy kupować coraz więcej i coraz łatwiej, przy okazji coraz bardziej się zapożyczając. Niestety, czas uświadomić sobie bolesny fakt, iż sytuacja się zmieniła.
Czyli – jeżeli chodzi o dotychczasowy sposób myślenia – nie powinienem spoglądać w przyszłość zbyt optymistycznie?
Na sto procent nie wie tego nikt. Ja radziłbym przygotować się raczej na to, iż tendencje, o których rozmawiamy, staną się jeszcze bardziej odczuwalne. Chociażby dlatego, że przyzwyczailiśmy się do jechania na narkotyku, którym faszerujemy się od roku 2004: dotacji unijnych, które niedługo się skończą.
A przecież zdecydowana większość Polaków nie zdołała wytworzyć wystarczającej ilości pasywów i aktywów, które pozwoliłyby wylądować miękko w rzeczywistości jak nastąpi po skończeniu się polityki dotacyjnej.
Dlatego tym istotniejsze stają się rzeczy, o których już rozmawialiśmy – tendencja do ograniczania konsumpcji, minimalizm i zwiększanie się poziomu mobilności społecznej, rozumianego chociażby jako częste zmiany miejsca zamieszkania, aby dostosowywać się do rynku pracy.
Wiem, że pewne rzeczy są w naszym kraju szczególnie problematyczne. Wynika to z historii: przecież Polakom wielokrotnie odbierano nieruchomości – robili to zaborcy, naziści i komuniści – tak więc jesteśmy niesamowicie wręcz przywiązani do posiadania na własność czegoś, co traktujemy jako przystań do grobowej deski.
Proszę spojrzeć na zachód Europy, gdzie wynajmowanie różnych mieszkań lub domów przez całe życie, nawet przez osoby, które bezproblemowo mogłyby je sobie kupić, nie jest niczym niezwykłym. Obawiam się, że musimy zacząć myśleć w podobny sposób.
Jakub Szczęsny•Fot. Monika Tramś
To sytuacja mocno toksyczna, jednak w mojej ocenie nie powinniśmy zbytnio dramatyzować. Współczesny klient wie doskonale, że na wolnym rynku można znaleźć naprawdę wiele alternatyw, na znalezienie swoich czterech kątów poświęca naprawdę sporo czasu i energii.
Dlatego sądzę, że patodeweloperka nie zdoła rozwinąć skrzydeł w pełni, że pozostanie wyłącznie rynkową ciekawostką. Wierzę w to, że ludzie nie są głupi, tak więc nie da im się wciskać w nieskończoność marketingowego kitu, wmawiać, iż dwudziestometrowe pudełko jest czymś naprawdę luksusowym i pozwalającym żyć naprawdę wygodnie.
Inna sprawa, że wszystko zależy od naszych oczekiwań, każdy ma inne priorytety. Podam przykład: przez dwa lata, wspólnie z synem, mieszkałem w pudełku o powierzchni zaledwie 21,5 metra kwadratowego w socjalistycznym punktowcu na warszawskim Powiślu.
Na nic większego w interesującej mnie okolicy nie mogłem sobie pozwolić, tak więc poszedłem na satysfakcjonujący mnie kompromis, i – dodajmy – wspominam ten okres fantastycznie. Jeżeli ktoś ma inne podejście, to przecież może postawić na nieco większy metraż w tańszej dzielnicy.
Doceniajmy to, że mamy możliwość wyboru, że nie żyjemy w czasach PRL-u, gdy człowiek był z automatu przypisany do danego metrażu; w zależności od statusu rodzinnego mógł liczyć na M1, M2 itd., nie było przed tym ucieczki.
Dziś, w zależności od zasobów finansowych, możemy żonglować wieloma czynnikami – począwszy od ilości metrów kwadratowych, poprzez lokalizację i typ budynku, a skończywszy na umiejętności negocjowania ceny.
Przecież jeżeli zgłosić się do dewelopera w ostatni piątek miesiąca, tuż przed wysłaniem przez niego raportu do banku, to można wywalczyć cenę znacznie niższą, niż wyjściowa. A to zaledwie jeden z klasycznych trików.
Kończąc wątek metrażu: to kwestia, do której nasi rodacy podchodzą coraz mądrzej. Chcą wyłącznie przestrzeni, które będą mogli wykorzystać w sposób naprawdę efektywny, a więc nierzadko wolą wydać pieniądze na coś mniejszego, lecz naprawdę ustawnego, zamiast płacić za zbyt duże przedpokoje albo nieprzemyślany układ i kształt pomieszczeń.
Dla przykładu: budynek, w którym mieszkam, zbudowano w latach 50. ub. w. Zaprojektowali go przedwojenni architekci, którzy doskonale wiedzieli o tym, iż kwadratowe pomieszczenie jest o niebo lepsze od prostokątnego.
Dzięki czemu dziewięciometrowy pokój może sprawiać wrażenie prawie dwa razy większego. To jeden z wielu przykładów na to, że powinniśmy sobie przypomnieć o tej prawdzie: "nie liczy się rozmiar, lecz technika".
Właśnie z takiego założenia wychodziłem, optymalizując powierzchnie domów Simple House – zaprojektowanych tak, by nie tracić przestrzeni na zbytki i móc efektywnie umeblować pokoje produktami IKEA.
Jakub Szczęsny i jego Taburete Tower•Fot. mat. prasowe
Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, mam do czynienia raczej z klasą średnią, tak więc nie chciałbym dokonywać w tym miejscu jakichś precyzyjnych wyliczeń, rzucać liczbami. Wolałbym ocenić tę sprawę w szerszej perspektywie, a tutaj wnioski są, niestety, bardzo smutne.
Żadna z frakcji politycznych, które rządziły tym krajem po roku 1989, nie wymyśliła konsekwentnej i sensownej – pod względem społecznym i ekonomicznym – formy wywiązania się z obowiązku zapewnienia mieszkań najmniej zamożnym obywatelom. Polityka mieszkaniowa zawsze była jedynie narzędziem marketingu politycznego.
Co widzę dziś? Wielki problem na poziomie centralnym: po zmianie podejścia do reformy samorządowej, a więc centralizacji władzy w rękach populistycznego rządu, mamy do czynienia ze świadomym podcinaniem skrzydeł samorządom przez sprytnych dusicieli z Nowogrodzkiej.
Narzuca im się coraz większy zakres obowiązków, a jednym z nich jest właśnie wytwarzanie struktur mieszkaniowych, jednocześnie zmniejszając finansowanie.
Umówmy się, najbiedniejsza część polskiego społeczeństwa zawsze padała ofiarą szarlatanów politycznych, zawsze podsuwano jej smakowite kiełbasy wyborcze. Najgorsze, że nasze problemy nie znikają nawet wówczas, gdy owe obietnice składane przez polityków zostaną spełnione!
Dlaczego? Bo są realizowane w sposób nonsensowny i wręcz zły. To rzecz, która dotyczy każdego niedorozwiniętego ekonomicznie kraju (użyjmy takiego terminu, aby uniknąć pojęcia rodem z lat 60. ub. w., czyli Trzeciego Świata), a niestety – Polska co rusz pokazuje, że jest właśnie takim państwem.
Nasza sytuacja przypomina Indie zarządzane przez Narendrę Modiego, który kupuje sobie wyborców m. in. dzięki stawianiu totalnie bezsensownych osiedli "grzybowieżowców", do których wtłacza mieszkańców wsi razem z ich kurami. Jeżeli spojrzeć na liczby w Excelu, wszystko wygląda imponująco – cel wykonany, statystyki poszły w górę.
Patrząc na Indie, można by wyjść z założenia, że nikt nie oferuje niższym klasom dobrej jakości designu, bo jest on synonimem luksusu. Dlatego m.in. możemy dziś obserwować w tym kraju tendencję do edukowania wszystkich warstw społecznych w zakresie wzornictwa, architektury i urbanistyki.
Służy do tego chociażby Festiwal Bengaluru by Design, którego organizatorzy poprosili mnie o zaproponowanie obiektu jednoznacznie mówiącego o tym, że design jest dla wszystkich. Tak powstały Wieże z Taboretów, które ostatniego dnia festiwalu rozdaliśmy publiczności, w tym również szoferom, kucharkom i pomocom domowym.
Wracając do trendów naprawdę złych: takie same rzeczy dzieją się również w Chinach. To wręcz nieprawdopodobne, w jakim stopniu niszczy się tam struktury kulturowe, wysiedlając masowo ludność wiejską i przenosząc ją do bezdusznych blokowisk.
Wyrządza się im w ten sposób krzywdę, no ale lokalny aparatczyk może pochwalić się wynikami przed dygnitarzami partyjnymi. Te działania mają na celu udomowienie mieszkańców prowincji w typowo wielkomiejskim ujęciu, powiększając i tak zbyt wielkie miasta. Ignoruje się fakt, że te gigantyczne blokowiska przyczyniają się do powstawania naprawdę wielkich problemów społecznych.
Wystawa projektów Jakuba Szczęsnego w Galerii EL•Fot. Wiktor Piskorz
Owszem, w Polsce ów problem nie jest aż tak widoczny, w końcu największe migracje ze wsi miały miejsce za komuny, ale pamiętajmy, że mamy dziś do czynienia z mocno niepokojącą skalą depopulacji, której efektem jest "wymieranie" mniejszych ośrodków na rzecz raptem czterech miast.
Niestety, wydaje mi się, że minie jeszcze wiele czasu, zanim wydamy klasę polityczną, która zacznie wdrażać w życie strategie wynegocjowane na poziomie ponadpartyjnym, tworzone przez prawdziwych ekspertów, a nie ludzi głupich, lecz "swoich".
No i wszystko, o czym mówię, musi być realizowane konsekwentnie, w sposób długofalowy, a nie od wyborów do wyborów. A przede wszystkim bez obsesji wielkiej skali, bo pamiętamy, ile z obiecanych nam trzech milionów mieszkań tak naprawdę powstało...