Księżna Diana i Margaret Thatcher skradły show. Czwarty sezon "The Crown" to prawdziwa petarda

Ola Gersz
Mówi się, że im dalszy sezon serialu, tym jest gorzej. Jednak od tej wyjątki są reguły. Przykład? "The Crown". Czwarty sezon udał się twórcom wyśmienicie – od ekranu jeszcze trudniej się oderwać, niż poprzednio, a emocjonalny ciężar momentami poraża. Olbrzymia w tym zasługa dwóch nowych nabytków: księżnej Diany i Margaret Thatcher, zagranych koncertowo przez Emmę Corrin i Gillian Anderson.
Emma Corrin błyszczy jako księżna Diana Fot. Netflix
Dlaczego pokochaliśmy "The Crown"? Wcale nie tylko dlatego, że możemy do woli podglądać brytyjską rodzinę królewską, niczym przez dziurkę od klucza w drzwiach Pałacu Buckingham (chociaż to oczywiście nie dokument, ale lekka wariacja na temat).

To również ten sam przypadek, co równie uwielbiane przez widzów na całym świecie "Downton Abbey". Jest historia i styl. Vintage i glamour. Ładne ubrania, ładne wnętrza, ładne meble. Stare, "lepsze" czasy i świat, który odszedł. Nostalgia, bo "kiedyś to było".
Jednak czwarty sezon "The Crown" wchodzi już na terytorium mniej glamour. Oto jesteśmy w latach 80., czasach rządów Margaret Thatcher, w których protestowali górnicy, a bezrobocie na Wyspach niebezpiecznie poszybowało w górę. Mamy początek The Troubles, czyli konfliktu w Irlandii Północnej, zamachy IRA, apartheid w RPA.


Jednak, mimo że czasy są już mniej efektowne, to efektowne wciąż jest życie na brytyjskim dworze – to prawdziwy relikt imperialnej przeszłości.

Dwa światy


Widzimy w serialu "Netflixa" londyńskie blokowiska i zagrzybione mieszkania, długie kolejki w pośredniakach, zimne wnętrza szpitala psychiatrycznego, kolorowe ulice Harlemu. Jednocześnie królowa Elżbieta II i jej cała rodzina wciąż jadają kolacje w strojach wieczorowych, polują na jelenie i jeżdżą konno po szkockich pagórkach.

Prawdziwego świata nie widzą, bo jak mają go zobaczyć? Telewizja i gazety nie pokazują wszystkiego, a "zwykłych" ludzi widzą tylko na spotkaniach z poddanymi, na których każdy stara się zrobić dobre wrażenie. Rękę podają każdemu w wykrochmalonej rękawiczce. Nie ma prawdziwego dotyku.
Fot. Netflix
To szczere – i mocniejsze, niż w poprzednich sezonach – pokazanie oderwania "royalsów" od rzeczywistości jest w "The Crown" zabiegiem mistrzowskim. Z jednej strony dostajemy satysfakcjonującą dawkę glamu, piękna i bogactwa, a z drugiej widzimy, że coś tutaj nie gra. Że ten ceremoniał zaczyna się łuszczyć i kruszyć.

Podobnie zresztą jak sam Pałac Buckingham, co w jednym z odcinków zauważa Michael Fagan, zdesperowany mężczyzna, który włamał się do królewskiej sypialni. – Jestem malarzem, mogłaby mnie Pani zatrudnić – mówi do królowej.

Tę "kosmiczność" rodzinę królewskiej, zatopionej w przeszłości, konwenansach i ceremoniałach, najbardziej demaskują jednak dwie nowe postaci "z zewnątrz" – Diana Spencer i Margaret Thatcher. Ta pierwsza wytyka bliskim Elżbiety II nieczułość, chłód i dystans, ta druga – marnowanie czasu, dziecinność i, w jej mniemaniu, bezużyteczność. Obie wywołują w Pałacu Buckingham niemały kryzys.

Gillian Anderson błyszczy jako Margaret Thatcher

Nie ma co ukrywać, że czwarty sezon "The Crown" był wyczekiwany właśnie dzięki księżnej i pierwszej brytyjskiej pani premier. Nie ma też co ukrywać, że dodały one serialowi nowej energii. Pokomplikowały, zwiększyły ładunek emocjonalny, narobiły bałaganu. Bałaganu, którego tak nie lubi Elżbieta II, ale my, widzowie, kochamy.

Gillian Anderson, amerykańska gwiazda "Z Archiwum X", "Upadku" czy "Sex Education", w roli Margaret Thatcher jest chodzącą doskonałością. Aktorka jest Żelazną Damą z krwi i kości: ma jej fryzurę i garsonki, mówi oraz porusza się jak ona. Jest konserwatywna, zdecydowana i silna, momentami wręcz nieprzyjemna i odstraszająca.
Fot. Netflix
Jednak Anderson pokazuje Thatcher z dwóch stron: jako kobietę twardą jak skała, która nie ugnie się przed niczym w dążeniu do celu, ale również jako zakochaną w swoim rozpieszczonym synu czułą matkę, oddaną żonę, która rozpakowuje walizki męża na wyjazdach i panią domu, która dyskutuje z ministrami o sprawach wagi państwowej w fartuchu, przy upichconym przez siebie obiedzie.

Anderson nie pokazuje pomnikowej Thatcher, unika czerni i bieli. Aktorka nie boi się emocji. Momenty, w których Żelazna Dama okazuje lęk, ból czy strach, są najszczersze i najmocniejsze.

Dzięki temu oglądamy kobietę, którą niby dobrze znamy, ale jednak nie do końca. Kobietę, która użera się z seksizmem, ale sama jest seksistką. Która kłania się przed królową, ale krytykuje ją za plecami. Która potrafi rozpłakać się w sypialni i kocha swoją rodzinę aż do bólu. To kreacja tak zniuansowana i nieoczywista, że Anderson należy się worek nagród.

Księżna Diana kradnie show

Należy się on też Emmie Corrin, czyli serialowej Dianie. Aktorka, początkująca 24-letnia aktorka, miała znacznie trudniejsze zadanie niż Anderson. Nie wcieliła się jedynie w dobrze znaną postać historyczną. Wcieliła się w supergwiazdę, świętą, mit. Księżna Diana to Królowa Ludzkich Serc, wciąż przez ludzi nieodżałowana, a jednocześnie mitologizowana i traktowana jako anioł zesłany na Ziemię.

Corrin nie tworzy jednak mitu. Nie pokazuje Diany jako ofiary i męczennicy. W "The Crown" Diana jest postacią z krwią i kości – złożoną, skomplikowaną, niepozbawioną i zalet, i wad.
Fot. Netflix
Poznajemy ją jako naiwną nastolatkę marzącą o księciu z bajki i królewskim życiu. Gdy Diana spotyka Karola, zakochuje się w nim jak pensjonariuszka. Nie wie, co to miłość, nie rozumie życia. Lgnie do niego niczym ćma do światła. Podoba jej się zainteresowanie mediów. Wierzy, że oto zaczyna się jej baśń.

Serial doskonale pokazuje bolesną przemianę Diany, jej starcie z rzeczywistością oraz zimną fasadą Pałacu Buckingham. Dziewczyna, która jeździ po pałacowych wnętrzach na wrotkach z walkmanem na uszach i woli szalone pląsy zamiast baletowych figur, musi wejść w sztywne ramy. Ma do odegrania konkretną rolę: być posłuszną, piękną, idealną przyszłą królową.

Ale bajka szybko okazuje się był fałszem. Diana wychodzi za mąż za mężczyznę, którego kocha jedynie wyobrażenie. Którego praktycznie nie zna i który nie kocha jej, bo w jego sercu od lat jest tylko jedna kobieta: Camilla Parker-Bowles.
Fot. Netflix
Emma Corrin doskonale pokazuje, jak życie Diany sypie się jak domek z kart. Pokazuje jej wady, braki, słabości. Jej samotność, rozpacz, niedopasowanie, wrażliwość i dobre serce, ale również pychę, naiwność, niedojrzałość. Jej zaburzenia odżywiania i romanse. Jej przemianę we wspaniałą matkę, gwiazdę i uwielbianą przez masy Królową Ludzkich Serc.

Kreacja Corrin jest niezwykle świeża i prawdziwa. Podobnie jak w przypadku Thatcher nie dostajemy pomnika, ale prawdziwą kobietę. Kobietę, którą targają sprzeczności i jest jednym wielkim emocjonalnym bałaganem. Od Corrin – przepięknie wyglądającej w słynnych kreacjach Diany – trudno oderwać wzrok. Jest żywym uosobieniem księżnej, która jest do bólu ludzka. Na szczęście, bo ile można mitologizować jedną osobę?

Long Live The Queen

W tym sezonie znowu błyszczy również Josh O'Connor jako książę Karol. Ten 30-letni aktor to prawdziwe objawienie serialu "The Crown" i aktorski kameleon (wystarczy obejrzeć go w "Emmie" i "Pięknym kraju", aby zobaczyć, jakie ten aktor ma możliwości!).

Jako mąż Diany jest absolutnie fenomenalny. Nie pokazuje Karola jako "tego złego", bo w życiu przecież nie ma tych złych i tych dobrych. Unika stereotypów.

Pokazuje Karola niezwykle wielowymiarowo i empatycznie: jako człowieka nieszczęśliwie zakochanego, zagubionego i niezrozumianego, ale też zazdrosnego i narcystycznego. Czułego ojca i świetnego przyjaciela, który nie potrafi pokochać żony i zaakceptować jej rosnącej sławy. Mężczyznę, który momentami myśli tylko o sobie i zostawia potrzebującą opieki żonę samej sobie.
Fot. Netflix
To właśnie to trio kradnie czwarty sezon "The Crown": Thatcher, Diana i Karol. Zresztą trudno, żeby go nie kradli – lata 80. należały właśnie do nich. Królowa Elżbieta II odchodzi na lekko dalszy plan, ale wciąż jest "szefową". To wokół niej wszyscy krążą jak po orbicie. Oscarowa Olivia Colman nie rozczarowuje i jest doskonała jak poprzednio. Ba, nawet jeszcze lepsza!

Elżbieta jest momentami nieco zagubiona i zabawna, jak wtedy, gdy próbuje się dowiedzieć, które z jej dzieci jest jej ulubieńcem. Miejscami jest lodowata i nieustępliwa, jak w relacjach z Dianą i Karolem. Potrafi być majestatyczna i bezbronna, przenikliwa i naiwna, zdystansowana i empatyczna.

Jest niewesoło, gdy pomyśli się, że Colman już w tej roli nie zobaczymy, ale czekamy na Imeldę Staunton, która pojawi się w roli monarchini w sezonie piątym.

Cóż dodać więcej? "The Crown" to naprawdę serial wyjątkowy. W czwartym sezonie aktorsko wszyscy lśnią. Zdjęcia i scenografia są mistrzowskie, muzyka wybitna. Scenariusz ani nie przynudza, ani nie próbuję być na siłę efekciarski. Emocje momentami zmiatają z ekranu i aż trudno nie obejrzeć wszystkich dziesięciu odcinków ciurkiem.

Ten sezon "The Crown" jest naprawdę tak wyśmienity, że chwilami będziesz musiał zatrzymać seans i powiedzieć sobie "jaki ten serial jest dobry". Bo jaki ten serial jest dobry!