Jak zarobić średnią krajową na Vinted? Wystawiłam ubrania i... wyszło inaczej, niż się spodziewałam

Helena Łygas
Może i Vinted jest w Polsce od ładnych paru lat, ale dopiero w pandemii (i nie bez związku z szeroko zakrojoną kampanią reklamową) "Allegro z używanymi ciuchami" zyskało większą rozpoznawalność. Założyłam konto na platformie, żeby sprawdzić, ile da się zarobić w 24 godziny na kilku starych ciuchach i jak dużą pracę trzeba w to włożyć.
Platforma Vinted przypomina swoim układem Instagram Vinted
Pandemia okazała się czasem wielkiego wietrzenia szaf. Niemal połowa Polaków kupiła w ostatnim półroczu ubrania z drugiej ręki, zaś Vinted - serwis pośredniczący w sprzedaży używanych ciuchów i dodatków - od kwietnia do sierpnia zanotował 17-procentowy wzrost liczby dodawanych ofert.

Zachęcona historiami (i zarobkami) dziewczyn, które wyprzedały w pandemii swoje szafy, postanowiłam spróbować swoich sił w handlu. Tym bardziej, że nie ominęło mnie ani pandemiczne tycie, ani gruntowne porządki podczas pierwszego lockdownu. Słowem - było się czego pozbywać.


Opisywanie przebiegu sprzedaży na Allegro miałoby sens w 2005. We wrześniu tego roku z platformy skorzystało niemal 20 milionów osób, czyli około 72 proc. polskich internautów. Niewiele gorsze zasięgi ma OLX - ósma najczęściej odwiedzana strona w Polsce. Nie miałam też ochoty, żeby 786 znajomych z Facebooka dostawało powiadomienia z informacjami o moich za małych bluzkach i zaciągniętych obcasem podszewkach. Tym sposobem wybór padł na Vinted (i nie kochani, nie jest to artykuł sponsorowany, a raczej próba przybliżenia tym z was, którzy z platformy nie korzystali, o co w tym wszystkim chodzi i przede wszystkim - czy warto).

Get the party started


Założenie konta trwa kilka sekund - to znaczy, o ile wygodnicko wybierze się weryfikację przez Facebooka (stawiam, że wall zapełni mi się niebawem reklamami ciuchów z drugiej ręki). Usuwam nazwisko z profilu, w opisie dodaję, że na terenie Warszawy możliwy jest odbiór osobisty, a poza tym będę korzystała z paczkomatu (9,99 zł za paczkę do 5 kilo).

Vinted instruuje początkujących handlarzy na każdym kroku. Pokazuje samouczek doboru zdjęć, ma szczegółowo opracowane definicje tego, co znaczy stan "dobry", a co "bardzo dobry". Kiedy przeholowuję z wyceną, sugeruje, że dla mojej oferty rekomendowany zakres cen to 20-42 złotych.

Platforma dba o mnie jak doświadczona ciotka, ale nie oszukujmy się - nie o sukces mojej wyprzedaży tu chodzi. Od każdej transakcji Vinted pobiera (od kupującego) 2,9 złotego i 5 procent ceny produktu (bez kosztów wysyłki). Niby nic, ale gdy sprzedajesz torebkę za 5000 złotych, z małej marży robi się 250 złotych.
Vinted uczy i radziVinted
Ciuchy, w których nie chodzę, leżą w worku od maja. Nie muszę więc poświęcać czasu na ich preselekcję. Na potrzeby artykułu zależy mi na szybkiej sprzedaży, więc ceny ustalam niewygórowane. Od 10 złotych za różowy T-shirt z H&M-u, przez 15 złotych za kurtkę vintage z niby-satynową podszewką aż po 40 złotych za minimalistyczną sukienkę, którą kupiłam jakieś siedem razy drożej, ale za to siedem lat temu.

Uprasowanie, sfotografowanie, zmierzenie i zrobienie opisów siedmiu ubrań zajmuje mi ponad czterech godzin. Łącznie mogę zarobić 165 złotych. Do wyboru jest też opcja wymiany ubrań z innymi użytkownikami, ale że chcę zostać rekinem second-handu online, wybieram gotówkę.

Haj lajf na wyciągnięcie ręki


Nietrudno wyliczyć, że za moją "pracę" wychodzi w tym przypadku trochę ponad 41 złotych za godzinę. Przyjmijmy, że wprawię się w robieniu zdjęć, opisów i mierzeniu długości nogawek, a co za tym idzie, w wyliczonym czasie pracy zmieszczę jeszcze wycieczki do paczkomatu. Gdyby wspomniane 41 złotych było moją stawką godzinową na pełnym etacie, zarabiałabym 6560 złotych miesięcznie.

Oczywiście trochę jest w tym bajdurzenia, bo i nie każdy stary łach, który chcemy sprzedać w sieci, znajdzie nowy dom. Do tego nawet najobfitsza szafa ma swoje dno. Żeby zarobić wspomnianą kwotę przy tym tempie i poziomie cen, musiałabym sprzedać w ciągu miesiąca 300 rzeczy. Nienoszonych ciuchów mam pewnie jakieś 50 sztuk. Z butami i dodatkami zebrałoby się może z 80. Bez dodatkowych wycieczek po lumpeksach i wyprzedażach mogę więc zapomnieć o zbiciu majątku na Vinted.
Ciuchy wystawione, pozostaje czekaćVinted

Bitcoiny Vinted


Po godzinie sprzedaję pierwszy ciuch - minimalistyczną sukienkę (tę sprzed siedmiu lat i pierwotnie siedem razy droższą). Odczytuję maila i trochę się spinam, bo nie zdążyłam wpisać numeru konta. Okazuje się, że niepotrzebnie. W Vinted działa system "wirtualnego portfela". Kupujący wpłaca pieniądze, które są przechowywane przez platformę. W ciągu pięciu dni muszę wysłać rzecz, która się sprzedała, a gdy kupujący zaakceptuje zgodność z opisem lub też miną dwa dni od odebrania przez niego przesyłki, zyskuję dostęp do zdeponowanych środków. Mogę wydać je na zakupy na platformie albo przelać na swoje konto.

Czytaj także: Manicure a koronawirus. O hybrydzie w kształcie migdałków i przedłużaniu paznokci lepiej zapomnij

Obserwuję swoje ciuchy wypuszczone w szeroki świat. Zbierają wyświetlenia i serduszka (które na Vinted oznaczają, że ktoś dodał daną rzecz do ulubionych, czyli potencjalnie zastanawia się nad zakupem). Po kolejnej godzinie pisze do mnie dziewczyna w afro. Pyta, czy sprzedam jej kurtkę z brązowego weluru za 35 złotych (tak naprawdę nie jest to wymiana korespondencji, ale opcja "zaproponuj cenę" - potencjalny kupujący klika w niższą cenę, a sprzedający dostaje ofertę w formie kurtuazyjnej wiadomości).

Wolałabym zostać przy poprzedniej cenie, ale że zamierzam odtrąbić spektakularny sukces (165 złotych za 4 godziny pracy), zaznaczam, że się zgadzam. Tym sposobem zarabiam 75 złotych plus koszty przesyłki (po stronie kupujących).

Podbijam!


Mijają kolejne godziny, a świetnie zapowiadający się interes zamiera. Sukienka w kwiaty zbiera co prawda cztery serduszka, ale reszcie się nie wiedzie. Nikt nie pisze, nikt nie kupuje. Tymczasem Vinted zachęca - "podbij" (waść). Okazuje się, że za 3,95 złotego uzyskam większą widoczność przedmiotu dla potencjalnych klientów i możliwość śledzenia tejże.

Opłata zakłada "podbicie" tylko jednego ubrania, ale za to na trzy doby. Na potrzeby artykułu fajnie byłoby zarobić na starych łachach chociaż stówę w dobę, więc decyduję się na "podbicie" dwóch ubrań. Czuję się trochę jak hazardzistka - czy bardziej opłaca się postawić na spódnicę, która nie uzyskała ani jednego polubienia czy może na kurtkę z pięcioma polubieniami? Dochodzę do wniosku, że powinna zadecydować cena wyjściowa ubrania. Nie ma sensu inwestować prawie 4 złotych w ciuch, który chcę sprzedać za 10.

Za "podbicia" płacę Blikiem. Szybko okazuje się, że na niewiele się zdały. Zyskuję trochę klików, kilka serduszek, ale nie sprzedaż. Dziwi mnie to o tyle, że w grze są juz tylko najtańsze ciuchy. Najdroższy kosztuje 20 złotych i jest w stanie bardzo dobrym.
Podbijać, czy nie - oto jest pytanieVinted
Zachęcająco brzmiące "6560 złotych miesięcznie" pikuje. Mój hipotetyczny dochód stopniał właśnie ze 165 złotych do około 157 złotych, a i czas przeznaczony na zabawę w Vinted wydłużył się za sprawą "podbijania" i sprawdzania migających powiadomień (czy ktoś polubił twoje zdjęcie - pardon - ciuch?). Mamy więc 157 złotych za 6 godzin - może już nie pracy, ale poświęconego czasu. To już nie 41, ale 26 złotych za godzinę. Miesięczna pensja wyprzedawacza szafy spada do 4160 złotych.

Nazajutrz, po 19 godzinach na Vinted, schodzą kolejne rzeczy, wycenione na 10 i 15 złotych.

"Biznesmeni jej nienawidzą. Zobacz jak nie zarobiła 6560 złotych"


Eksperyment "zarabiaj powyżej średniej krajowej na Vinted" powinien pewnie trwać nieco dłużej i obejmować więcej ubrań (zwiększ wolumen - powiedziałby coach biznesu). Tymczasem kończę swoje 24 godziny z platformą bogatsza o 92 złote (muszę odjąć koszty „podbijania” ofert) i uboższa o 6 godzin z życia.

Czy się opłacało? Zależy, co przez to rozumiemy. Jeśli policzyć moją stawkę godzinową - jestem trochę powyżej minimalnego wynagrodzenia. Mimo to, bawiłam się nieźle. Po wielomiesięcznym garbieniu się nad laptopem w czterech ścianach, prasowanie i robienie zdjęć ciuchom było całkiem miłą odmianą. Do tego dochodzą emocje a la media społecznościowe, na których wzór i podobieństwo skonstruowano Vinted nie tylko wizualnie - są lajki, są wyświetlenia, są sprzedaże.

No i koniec końców nie chodzi tu przecież o to, żeby się dorobić. Puszczenie w obieg rzeczy, której nie używa się od miesięcy, wiąże się, przynajmniej u mnie, z fatalistycznym przekonaniem, że tak po prostu powinno się robić - i szkoda, że tak rzadko się robiło. Nie trzeba być eko-freakiem, żeby zauważać, że wszystkiego mamy/kupujemy/wyrzucamy za dużo. Kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych, które możemy przy okazji zarobić, działa jak plasterek na wyrzuty sumienia - zwalnia z poczucia, że wywaliliśmy pieniądze w błoto.

"Financial Times" przytaczał ostatnio dane zebrane przez Ellen MacArthur Foundation. Wynika z nich, że na początku XXI wieku ciuchy nosiliśmy średnio "do 200 założeń". Po 20 latach pozbywamy się ubrań noszonych zaledwie 160 razy. Wytłumaczenia można tu mnożyć - większa dostępność cenowa, niższa jakość produktów, bogacenie się społeczeństw.

Faktem jest, że kręcimy na siebie bicz w coraz szybszym tempie. Kupowanie z drugiej ręki spowalnia ten proces. A tak poza tym - jeśli ciuch przetrwał u kogoś przez dekadę w "stanie bardzo dobrym", szanse, że rozleci się po trzecim praniu są znacznie mniejsze niż w przypadku nowej koszulki za 14,99.


Chcesz opowiedzieć swoją historię? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl