"Zbrodnia na społeczeństwie w 6 krokach". PiS może wyprowadzić Polskę z Unii w 48 godzin

Anna Dryjańska
Polexit nie jest problemem, bo społeczeństwo popiera obecność Polski w Unii Europejskiej? Adwokat Michał Wawrykiewicz z inicjatywy #WolneSądy zwraca uwagę na niebezpieczeństwo, o którym mało kto wie. – Władza może wyprowadzić Polskę z Unii sama. Nawet w ciągu 48 godzin, jeśli się spręży – ostrzega prawnik.
Polexit wcale nie wymaga referendum – mówi naTemat adwokat Michał Wawrykiewicz z inicjatywy #WolneSądy. Władza może podjąć decyzję o wyprowadzeniu Polski z Unii ponad głowami obywateli. fot. Łukasz Giza / Agencja Gazeta
Anna Dryjańska: Czy polexit to coś, czego naprawdę należy się bać? Nawet gdyby doszło do referendum, lwia część społeczeństwa zagłosuje przecież za pozostaniem w Unii.

Adwokat Michał Wawrykiewicz: Jest tylko jeden poważny problem formalny. Referendum wcale nie jest konieczne. Władza może wyprowadzić Polskę z Unii sama. Nawet w ciągu 48 godzin – jeśli się spręży.

A że potrafi przeforsować taki szaleńczy, antydemokratyczny tryb, przekonaliśmy się przy okazji procedowania różnych ustaw pod osłoną nocy. Bez pracy 24 godziny na dobę władzy wystarczyłoby na to kilka dni.


I, mówiąc kolokwialnie, pozamiatane – pozostałoby tylko ustalenie z Unią Europejską warunków polexitu. Ale samo podjęcie decyzji mogłoby się odbyć błyskawicznie i – podkreślam – bez pytania społeczeństwa o zgodę.

Myślę, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak przerażająco prosta jest ta procedura. Patrzą na Wielką Brytanię i są przekonani, że niezbędne jest referendum. Niestety nie jest. Ewentualne wyprowadzenie Polski z Unii regulowałaby ustawa o umowach międzynarodowych z 2000 roku, a konkretnie jej art. 22a oraz art. 14 i 15.
W jaki sposób władza mogłaby wypisać Polskę z Unii? Krok po kroku.

Krok pierwszy należy do ministra spraw zagranicznych. Za jego pośrednictwem, po uzgodnieniu z zainteresowanymi ministrami, przedłożony może być rządowi projekt decyzji o wystąpieniu z UE. I teraz – krok drugi – szefowie innych resortów, czyli cała Rada Ministrów, mają wybór: albo ten projekt przyjąć i – mówiąc kolokwialnie – puścić dalej, albo odrzucić.

Załóżmy, że premier daje zielone światło.

Wtedy rząd potrzebuje zgody Sejmu, więc kieruje do niego ustawy o wyrażeniu zgody na wystąpienie z UE. Wypowiedzenie umowy międzynarodowej wymaga, zgodnie z art. 89 Konstytucji, właśnie zgody Sejmu. Musi ona być wyrażona w ustawie zwykłą większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów.

Większość taka jest osiągnięta w sytuacji, gdy większa liczba posłów biorących udział w głosowaniu opowiada się za ustawą. A to nie byłoby specjalnie trudne przy tym układzie sił w parlamencie, jeśli posiedzenie zostałoby zwołane na poczekaniu. Cała władza jest skupiona w jednych rękach, więc można przyjąć, że Sejm poparłby rządowy projekt polexitu. To krok trzeci. Co dalej?

Projekt decyzji o wystąpieniu z UE wraca do rządu, który – krok czwarty – przedkłada go prezydentowi. Dokumenty trafiają na biurko głowy państwa. Wtedy brakuje tylko podpisu prezydenta. Przy obecnym układzie politycznym, przy faktycznym braku autonomii prezydenta, nie mam specjalnie wątpliwości, że Andrzej Duda taki projekt by podpisał.

Złożenie podpisu to krok piąty. Decyzja jest niezwłocznie publikowana w Dzienniku Ustaw. Kropką nad i jest list premiera do Rady Europejskiej, w którym notyfikuje, czyli po prostu informuje, że Polska występuje z Unii Europejskiej.

Ale chyba nie stałoby się to od razu?

Nie, władze musiałyby negocjować warunki wystąpienia Polski z UE i finalnie podpisać z nią umowę lub bezskutecznie musiałby minąć termin 2 lat. Tak stanowi art. 50 Traktatu o UE. Jak było widać w przypadku brexitu, to trudny i długotrwały proces.

Nasz kraj ma potężne więzy z Unią Europejską – finansowe, handlowe, prawne, społeczne… Samych aktów prawnych w ramach wspólnego dorobku prawnego UE, które nas wiążą, jest kilkadziesiąt tysięcy. Trzeba się np. uporać z tym, że po wystąpieniu nie byłoby ich w naszym systemie, a to nie takie proste.

To ogromna praca, której nie można załatwić hurtem. Trzeba podjąć konkretne decyzje w wielu najrozmaitszych sprawach. I choć proces byłby żmudny i trwałby wiele miesięcy, to od decyzji Polski od strony formalnej nie byłoby już odwrotu. Nie byłoby żadnego punktu zaczepienia, by unieważnić decyzję o polexicie?

Jedynym takim punktem są wątpliwości dotyczące tego, czy Andrzej Duda jest prawidłowo wybranym prezydentem. Wybory odbyły się w warunkach urągających zasadom demokratycznym, a ważność głosowania stwierdziła powołana niezgodnie z prawem Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, której trudno przypisać atrybuty niezależnego, bezstronnego sądu.

Właśnie zajmuje się nią Trybunał Sprawiedliwości UE w ramach procedury prejudycjalnej. Może się okazać – podobnie jak w przypadku nowej Izby Dyscyplinarnej, która ściga prawników niezależnych od władzy – że nie jest sądem, a więc że nie mogła legalnie stwierdzić, czy Andrzej Duda został prezydentem.

Nie przeraża pana, że umowa o wejściu Polski do UE jest tak łatwa do wypowiedzenia? Zupełnie jak jakiś podrzędny dokument dotyczący niszowej kwestii.

Przeraża – zarówno jako prawnika, jak i polskiego obywatela. Tak ważna decyzja nie powinna być podejmowana bez udziału społeczeństwa, a obecnie rządzący mają taką furtkę.

To byłaby zbrodnia na polskim społeczeństwie i polskiej historii w sześciu krokach. Widzimy, że od końca 2015 roku niszczone jest państwo prawa. Metodycznie, ale i z dużą dozą szaleństwa. Czy sięga ono tak daleko, by wyprowadzić Polskę z UE? Można niestety spodziewać się wszystkiego.

Przeczytaj też: Weszłam do świata, w którym Polakom marzy się Polexit. I oni tak zupełnie na poważnie