To w rozmowach z nim lekarze pozwalają sobie na największą szczerość: "Woleliby nie być pacjentami"
– To jest dramat. Jeśli lekarz mówi, że modli się o to, żeby jego żona tam się nie dostała, to rzeczywiście jest to opowieść o systemie, który gorszej recenzji nie może dostać – mówi Paweł Reszka, dziennikarz, który od dłuższego czasu zagląda za drzwi szpitali. Jego ostatnie publikacje, dotyczące umierania pacjentów, położenia, w jakim znaleźli się medycy i funkcjonowania Szpitala Narodowego, wywołały poruszenie.
Nikt nie znał tego wirusa, nikt nie wiedział, w jaki sposób może on uderzyć. Tym, co mną wstrząsnęło na początku, postawiło do pionu, były słowa lekarzy zakaźników, którzy mówili, że cała ich wiedza jest do niczego, że przychodzą do szpitala tak, jakby przychodzili pierwszego dnia do pracy.
Trzeba mieć jednak świadomość, że zła sytuacja w ochronie zdrowia zaczęła się znacznie wcześniej. Nie rok temu, nie dwa lata temu. Lekarze, cały personel medyczny, pracowali w trudnych warunkach. Wszystko było postawione na głowie. Bolączki takie jak brak personelu, praca ponad siły, pandemia tylko uwypukliła.
Dlatego dziś jest tak tragicznie, obserwujemy łatanie dziury dziurawą łatą?
Na początku medycy byli zdani sami na siebie. Wojewodowie wydawali decyzje, że teraz ten i ten szpital będzie szpitalem jednoimiennym i że trzeba zajmować się chorymi na COVID-19.
Kiedy dyrektor takiego szpitala pytał, jak to robić, jak ma wyglądać przepływ pacjentów, jak budować śluzy, słyszał w odpowiedzi, że "jakoś" trzeba to zrobić, bo taka jest decyzja, a termin jej wykonania natychmiastowy. W konsekwencji widzieliśmy medyków biegających z wkrętarkami, budujących z karton gipsu ścianki działowe.
Później, kiedy pandemia trochę przycichła, stracono mnóstwo czasu. Można było przygotować wiele rzeczy lepiej. Dotyczy to też choćby rozwiązań prawnych, które teraz przyjmowane są na wariata.
Politycy mogli zajmować się tym latem. Mogli konsultować potrzebną ustawę z opozycją i ze środowiskami medycznymi. Mieli szansę przygotować ją i jakieś wariantowe rozwiązania.
Jednak nie udało się tego zrobić, bo o tym nie myślano. Teraz pandemia, coś, co jest nieprzewidywalne, nakłada się na bałagan, na chaos, a jaki jest tego efekt, wszyscy widzimy. Może statystycznie jest fajnie, kolorowo, ale z poziomu szpitala powiatowego, wojewódzkiego, SOR-u, oddziałów przemianowanych na covidowe, walka z pandemią nie wyglądała dobrze.
Minister zdrowia powiedział, że w ciągu miesiąca podwoimy liczbę łóżek covidowych. Widziałem, jak te łóżka się tworzy. Wojewoda wydaje decyzję, decyzja dociera do dyrektora szpitala, dyrektor szpitala nie ma innego wyjścia, ale żeby to zrobić musi np. zamknąć oddział chorób wewnętrznych, zmieniając go na oddział covidowy.
Jak już pojawia się tabliczka "Oddział covidowy", to tych 30 łóżek dopisuje się do statystyki, którą pan wojewoda może przekazać panu ministrowi. Wielbiciele statystyk lub ludzie, którzy na szczytach władzy odpowiadają za walkę z koronawirusem, są zadowoleni.
Łóżka te nie są jednak przygotowane na zakażonych pacjentów. Poza tym w takich miejscach nie zwiększa się liczba personelu, wydolność instalacji do obsługi chorych, ani liczba aparatów potrzebnych do tego, żeby ratować życie ludzi, którzy się duszą.
Kiedy zaczyna brakować tlenu, kiedy jest na niego zapotrzebowanie, a przychodzi połowa tego zapotrzebowania, to trudno uwierzyć w oficjalny komunikat, że jest dobrze.
Jestem blisko tego środowiska, ponieważ pisałem książki o medycynie, medykach, ochronie zdrowia. Dlatego właśnie, kiedy wybuchła pandemia, nie szukałem kontaktów po omacku, mogłem zadzwonić do starych znajomych albo oni dzwonili do mnie.
Na początku listopada szczególnie mocno rozjechały się dwie rzeczywistości. Oficjalna i nieoficjalna. Politycy zaczęli mówić, że zaczynamy powoli wygrywać z koronairusem. Premier użył nawet określenia, że zdobywamy delikatną przewagę nad wirusem. Jednak kiedy jeździło się w karetce, to wyglądało to koszmarnie.
Karetki snuły się po mieście, po województwie, pokonywały dziesiątki kilometrów, odbijały się od drzwi kolejnych szpitali. Nie ma co zrobić z pacjentami. Czasami zdarzało się, że tak długo woziło się chorego, że wracało się z nim do jego domu. Zarówno on, jak i jego rodzina nie chcieli już, żeby trafił do szpitala.
Jak się jeździło od chorego do chorego, to ratownicy medyczni, lekarze, mówili, że lepiej nie oddawać babci, dziadka, mamy, czy taty do szpitala, bo tam nie ma możliwości, żeby ktokolwiek się nimi zajął.
Agresję leczyło się relanium, ból Panadolem, nawadniało się ludzi kroplówką, a później się mówiło: proszę tacie dawać herbatę i dużo wody... W zasadzie niewiele można było pomóc. Choć nawet najgorsze warunki w domu były dużo lepsze niż te w szpitalach.
Inaczej rzeczywistość wyglądała, gdy patrzyliśmy na nią przez szybkę telewizora i słuchaliśmy oficjalnych komunikatów, a inaczej, gdy widzieliśmy ją z okna karetki. Wracam właśnie z dyżuru w szpitalu wielospecjalistycznym, w którym jest ponad 100 łóżek covidowych. Lekarze mówią, że od kilku dni jest lepiej, zgłasza się mniej pacjentów. Jednocześnie zastanawiają się, czy w grudniu nie nastąpi kolejne uderzenie.
"Te oddziały to umieralnie. Są po to, żeby ludzie nie schodzili na ulicy" – tak to, co dzieje się w szpitalach, opisał panu jeden z lekarzy. Ci "mali bogowie" z pana książek tracą siły?
Walka zaczęła się wiosną! Dziś stoją na ostatnich nogach, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zdaję sobie sprawę, że moje rozmowy z lekarzami często są zapisem emocji, ale to też jest ich wartość. Być może gdybym nie rozmawiał z panem doktorem chwilę po tym, jak wyszedł z dyżuru, na którym miał kilka zgonów, tylko byłby on po dwudniowym wypoczynku, to nie użyłby takiego określenia jak "umieralnia".
Tymi tekstami fotografuję chwile. Ważne jest, żebyśmy spojrzeli na ten świat oczyma ludzi, którzy walczą z pandemią. Dzięki temu, że rozmawiamy zaraz po wyjściu z dyżuru, możemy przez moment odczuć emocje, jakie odczuwa ten lekarz.
Medycy są ogromnie obciążeni. Nie chodzi chyba tylko o ogrom pracy? "Jeszcze pójdziemy za to siedzieć. To jest przecież sprawa do prokuratury", to też cytat z pana rozmów.
Mówimy o wielowymiarowym obciążeniu. Nie jest tak, że coś złego się stanie, człowiek wyrzuca to z siebie, idzie do domu i koniec. Lekarze lubią mówić, że to jest wliczone w ich zawód, że tego uczą na studiach medycznych, że różne rzeczy się zdarzają.
Jest to jednak oszukiwanie samego siebie. Wiem, że każdy przypadek, każda decyzja, która została podjęta, jest później analizowana. Jeżeli coś pójdzie nie tak, to nie zostaje to z nimi na dzień czy na dwa dni. Zostaje na wiele lat. Często znają imiona, nazwiska pacjentów, którym nie udało się pomóc. Pamiętają, jak wyglądali. Bywa, że potrafią wszystko opowiedzieć ze szczegółami, ale oczywiście tego nie robią, bo nikt przecież nie chce mówić o czymś takim.
Drugi rodzaj obciążenia wynika z tego, że państwo pomogło w trudnym momencie. Nikt nie podszedł do nich i nie powiedział: "pani doktor, panie doktorze, mamy wojnę, proszę zająć się leczeniem ludzi. Wiemy, że brakuje tego i tego, ale proszę się nie przejmować pieniędzmi i odpowiedzialnością. Bierzemy to na siebie".
Cały system stał się niewydolny, bo pozamykaliśmy oddziały niecovidowe. W rezultacie COVID-19 odpowiada również za śmierć pacjentów onkologicznych, kardiologicznych, za amputowane stopy cukrzycowe itd. Odpowiedzialność za podejmowane decyzje, te wszystkie braki, rozciągnęły się na inne dziedziny medycyny.
Lekarze od początku bali się, że będą kozłami ofiarnymi. Tak zresztą dzieje się od lat. Kiedy byłem sanitariuszem w szpitalu i jeździłem na dyżury, to mijałem drzewa, na których były przyczepione karteczki-ogłoszenia: "Drogi pacjencie, jeśli uważasz, że popełniono błąd medyczny lub ktoś z twojej rodziny był w szpitalu i nie wyleczono go, to tutaj jest numer telefonu i my chętnie ci pomożemy. Należy ci się odszkodowanie. Wszystko jest bezpłatne, podzieliśmy się tylko zyskami".
Wiem, że i teraz są firmy, które przygotowują się do tego, aby walczyć o odszkodowania dla ludzi zakażonych COVID-19 i odszkodowania dla rodzin ludzi, którzy umarli z tego powodu. Na dodatek mamy prokuraturę, która raz na jakieś czas bierze na celownik lekarzy. Oni tak naprawdę podejmują kolosalne ryzyko i nie czują wsparcia państwa.
To kolosalne ryzyko muszą podejmować, kiedy na oddziale zamiast 10 pielęgniarek są 3, albo kiedy jest jeden lekarz, który sam nie jest w stanie wszystkim pomóc?
Tak, ale z drugiej strony, kogo będzie obchodziło, że nie było personelu, żeby wymienić butlę z tlenem? Jakby ktoś z moich bliskich, nie daj Bóg, umarł, to byłbym wściekły i żadne tłumaczenie by do mnie nie docierało. Co jednak ten biedny lekarz ma robić, skoro wąsy tlenowe leżą w nogach pacjenta i na pytanie "dlaczego to nie jest podłączone?", pielęgniarka odpowiada: "Panie doktorze, bo nie ma komu tego zrobić".
Albo na przykład taka sytuacja, pani doktor widzi, że pacjent odchodzi, że trzeba mu pomóc, ale żeby podjąć taką próbę, należy go przewieźć karetką ze szpitala A do szpitala B. Z pacjentem w ciężkim stanie powinien jechać lekarz specjalista medycyny ratunkowej, anestezjolog, nie lekarz innej specjalności.
Ratownik medyczny nie chce jechać z takim pacjentem, bo to też jest jego odpowiedzialność, nie ma obowiązku brać jej na swoje barki. Więc albo można patrzeć na pacjenta, który po prostu umrze na izbie przyjęć, albo zaryzykować, wsiąść do karetki i pojechać.
Jedna z lekarek nie dowiozła pacjenta, bo jej zszedł w karetce, i będzie miała z tego powodu bardzo poważne problemy. Zastanawiam się, czy na drugi raz podejmie to ryzyko i czy mamy prawo wymagać od niej, żeby je podjęła.
To jest zresztą historia z początków pandemii, którą opisywałem w książce "Stan krytyczny". To nie jest coś, co narodziło się teraz. W systemie nie zapewniono karetek z lekarzem. Pisano pisma, proszono, protestowano, a i tak tego nie zrobiono.
Personelu medycznego nie przybywa. Bardzo dużo lekarzy i pielęgniarek wyjechało do innych krajów. Podczas strajku rezydentów, mówili oni, że chcieliby zostać w Polsce, ale pracować mniej niż dotychczas i za godne pieniądze.
Wtedy byliby wypoczęci, empatyczni i mieliby czas, żeby się dokształcać. Podkreślali, że chcieliby żyć tak, jak ich koledzy w Niemczech. Nie chodzi o to, że zarabiają dużo mniej niż oni, bo gdyby zasuwali po 400 godzin w miesiącu, to na ich konta być może trafiałoby nawet więcej pieniędzy. Różnica jest taka, że poza pracą nie mają normalnego życia. Śpią na dyżurach, są zmęczeni i wypaleni, mają dość.
Strajk przełamano, rządzący poszli na jakieś ustępstwa, ale później okazało się, że wszystko wygląda zupełnie inaczej. Skoro politycy mówili: "Jak chcą jechać, to niech jadą", to teraz nie dziwmy się, że lekarzy nie ma.
Minister zdrowia był łaskaw powiedzieć, że zwiększy liczbę łóżek covidowych z 15 tys. dwukrotnie, zwiększył nawet do 35 tys. Wszystko pięknie, ale ja się pytam, kto ma obsługiwać tych 20 tys. dodatkowych łóżek?
Bierze się ludzi z łapanki.. Co ma zrobić pielęgniarka, doświadczona, ale pracująca przez ostatnie 10 czy 20 lat na oddziale rehabilitacji, gdy nagle zostaje rzucona na oddział covidowy, a w dodatku na SOR?
Mój kolega, który jest anestezjologiem, mówi, że na OIOM-ach, na SOR-ach, zawsze były pielęgniarki, które były doświadczone w pracy w takim miejscu. Wiedziały, jak się robi wkłucie centralne, jak się intubuje. Gdy trwa walka o życie człowieka dobrze mieć kogoś, kto stoi obok i rozumie cię bez słów.
Teraz jest tak, że on biegnie, przebiera się, rozmawia z pielęgniarką, a on mówi, że nie jest z tego oddziału, że nie wie...
Okręgowa Izba Lekarska miesiąc temu zrobiła godzinny kurs online z obsługi respiratora. Śmiech przez łzy... I nie jest to przytyk pod adresem samorządu lekarskiego, bo on nie jest od tego, żeby robić kursy online, choć robi je z dobrej woli, z solidarności zawodowej, żeby jakoś pomóc kolegom.
Pytanie co robiliśmy w lipcu, w sierpniu, we wrześniu? Można było zrobić kurs nie godzinny, można było płacić za uczestnictwo w nim, żeby zachęcać do tego personel. Dlaczego tego nie zrobiono? Nie zrobiono mnóstwa rzeczy, żeby poprawić naszą wydolność kadrową.
Można było otworzyć się szerzej na lekarzy ze wschodu, można było ostatnie roczniki medycyny włączyć do systemu sanepidowskiego. Tacy studenci mogli siedzieć przy telefonie i dzwonić do ludzi na kwarantannie, pytać jak się czują, czy czegoś nie potrzebują.
Słyszałam od lekarzy opowieści, że dziś zdarza się, że ktoś mdleje takim dyżurze.
Zemdleć w tym kombinezonie wcale nie jest aż taką sztuką. To jest szczelne, ma się maseczkę, ma się przyłbice, podwójne rękawiczki. A jak trzeba brać udział w reanimowaniu pacjenta, co jest wyczerpującą, ciężką fizycznie pracą, a oprócz tego trzeba obsługiwać maszyny, podawać leki, robić wkłucia, to naprawdę nie jest najłatwiej.
Kiedy człowiek jest już którąś godzinę na dyżurze i spędzą ją w tym kombinezonie, to wcale się nie dziwię, że może zemdleć. Przyznam szczerze, że jak chodziłem w nim w szpitalu, to też miałem momenty, że ledwo łapałem powietrze. A przecież byłem tam, jako ktoś, kto tylko obserwuje, ktoś, kto jest w komfortowej sytuacji, bo nie byłem obciążony podejmowaniem decyzji.
Wydaje mi się, że nie działa tak, jak powinien. Tym bardziej, kiedy widzi się to wszystko, co dzieje się w szpitalach powiatowych, wojewódzkich, na SOR-ach itd., czyli przepracowany personel, karetki odbijające się od szpitali. Nagle człowiek rozmawia z lekarzem, który mówi, że przyszedł do pracy na izbie przyjęć w Szpitalu Narodowym, w którym bywają dyżury, kiedy nie przyjeżdża żadna karetka.
Lekarz mówił też, że 25 pacjentów leży w dwóch sektorach, ale dyżurują też w 3 sektorze, w którym nie ma ani jednego pacjenta. Ten człowiek na co dzień pracuje w SOR-ze, więc wie, jak bardzo SOR-y są przepełnione, a tutaj widział rzędy wolnych łóżek.
Propagandowo piłeczka została podbita. Premier mowi, że Szpital Narodowy jest naszą odpowiedzią na wyzwanie, jakie niesie pandemia. Zorganizowano mnóstwo konferencji prasowych, podczas których zapewniono, że już możemy być bezpieczni.
Liczba pacjentów w Szpitalu Narodowym jest mniejsza niż liczba personelu medycznego, nie mówiąc już o pracujących tam ochroniarzach, żołnierzach WOT-u itd. Rozumiem, że jest to szpital zapasowy, tymczasowy, ale ustalono takie kryteria przyjmowania pacjentów, że nawet lekarze się śmieją, że można tam przyjmować w zasadzie zdrowe osoby.
Sprawa jest jednak poważna, ponieważ są tam łóżka dla pacjentów covidowych. Docelowo szpital ma mieć ich 1200, więc jeżeli te łóżka byłyby uruchomione chociażby w połowie, położyłoby się tam 600 pacjentów, to można policzyć, ile dzięki temu oddziałów internistycznych, onkologicznych, kardiologicznych itp. nie zostałoby zamkniętych w normalnych szpitalach, nieprzekształconych w covidowe.
Ludzie nie umierają tylko na COVID-19. Oni umierają na niewydolność systemu spowodowaną przez COVID-19. Są dane dotyczące zgonów, w październiku liczba ta wyniosła 48 tysięcy. W poprzednich latach w tym samym czasie umierało średnio około 30-33 tys. osób. Oznacza to, że teraz mamy około 16 tys. nadprogramowych zgonów. Mimo tego i tak nie używamy rezerwy, otwierać mają się kolejne szpitale tymczasowe, a tu i teraz umierają ludzie.
Lekarz, który opowiedział panu, jak wygląda praca w Szpitalu Narodowym, powiedział, że wystąpił w propagandowym kabarecie, dodał, że jest wściekły. Żeby zobrazować, jak drogi jest ten kabaret, pokazał zdjęcia 5–gwiazdkowego hotelu, w którym jest zakwaterowany na czas pracy w szpitalu. Do tego dodajmy te puste sektory, o których pan wspominał...
Dla tego lekarza to był ogromny kontrast. Chciał zarobić, stawka dla rezydenta za godzinę pracy tam to 150 zł, ale generalnie nastawiał się na coś innego. Pandemia, praca 24 godziny na dobę, trudne decyzje, ratowanie życia ludzkiego... A okazała się, że osiedlają go w 5-gwiazdkowym hotelu.
Prawdopodobnie nikt nie miałby pretensji o ten hotel, ale był on dopełnieniem tego obrazu, tej potiomkinowskiej wsi. Mówił, że na dyżurze nic nie robią, ale są zakwaterowani w takim miejscu. Pojawiły się zdjęcia, na których widać 4 lekarzy zajmujących się jednym pacjentem. Mój rozmówca przyznał, że zna to zdjęcie, ale dodał, że osoby, które z tego szydzą, mają trochę racji. Natomiast on do takiej pracy się nie zgłaszał.
Na tę rozmowę zareagował dyrektor Szpitala Narodowego. Jak pan ocenia jego odpowiedź?
Dyrektor, dr Artur Zaczyński, jest bardzo dobrym lekarzem. W swojej odpowiedzi nie zanegował liczby pacjentów, tego, że jest tam więcej personelu niż pacjentów, stawek też nie. W zasadzie trudno to skomentować. Musiał coś powiedzieć, ale rzeczywistość wygląda tak, jak opisywał ją ten lekarz, a nie tak jak rysowali to politycy podczas konferencji.
Po tej publikacji opozycja zażądała zwołania komisji. To dobry pomysł czy polityczne przeciągnie liny na swoją stronę?
Sejmowa Komisja Zdrowia jest od tego, żeby obradować. Nie ma w tym niczego złego.. Dobrze, że zadają pytania, że próbują się czegoś dowiedzieć, ale to już zupełnie inna działalność niż moja.
Wrócę jeszcze na koniec do słów lekarzy, oni sami mówią, że nie chcieliby, żeby ich bliscy trafili do szpitala...
To jest dramat. Jeśli lekarz mówi, że modli się o to, żeby jego żona tam się nie dostała, to rzeczywiście jest to opowieść o systemie, który gorszej recenzji nie może dostać. Choć właściwie to też nie jest nic nowego. Wcześniej też spotykałem się z tym, że lekarze mówili, że w ochronie zdrowia jest taki bałagan, że woleliby nie być pacjentami.
Mówili, że trochę są w uprzywilejowanej pozycji, bo są lekarzami, inni medycy ich znają, ale współczują zwykłym pacjentom. Jednak teraz rzeczywiście te słowa były jedną z tych rzeczy, która mnie poruszyła. Pomyślałem sobie, że jak ktoś modli się o coś takiego, to jest to jakieś podsumowanie stanu, w którym się znajdujemy.
Czytaj także:
"Mam objawy, a wynik testu negatywny". Takie historie wywołują zamęt, wirusolog tłumaczy powody
Twierdzą, że stworzyli szczepionkę na Covid-19. "Efektywna w ponad 90 proc."