Bieda po hollywoodzku. "Elegia dla bidoków" miała przynieść Netflixowi Oscara, ale to niewypał

Ola Gersz
Oscar bait, przynęta na Oscara. Takim mianem nazywa się filmy, których twórcy tak bardzo chcą otrzymać upragnione złote statuetki, że to aż razi po oczach. Czasami to łowienie Oscarów przynosi upragniony rezultat, czasami... nie. I niestety "Elegia dla bidoków" Netflixa sromotnie poległa na tym polu (25 procent od krytyków na Rotten Tomatoes!). Filmu nie ratuje nawet znakomita obsada.
"Elegia dla bidoków" jest średnio udaną ekranizacją bestsellera J.D. Vance'a Fot. Netflix
W 2016 roku w amerykańskich księgarniach ukazała się autobiograficzna książka inwestora J.D. Vance'a "Elegia dla bidoków" i niespodziewanie stała się bestsellerem. Duża w tym zasługa... kampanii prezydenckiej Donada Trumpa i jego późniejszej wygranej.

Dlaczego? Autor "Elegii dla bidoków" snuje w swoich wspomnieniach rozważania na temat najniższych klas społecznych w USA. Czyli, mówiąc wprost: ludzi, którzy w większości zagłosowali w 2016 roku właśnie na Donalda Trumpa.

J.D. Vance snuje opowieść o swojej rodzinie pochodzącej z tzw. Pasu Rdzy, regionu w Appalachach w północno-wschodniej części USA, który w większości zamieszkuje klasa robotnicza trudniąca się górnictwem i pracą w hutach stali. Ale opowieść o ubogiej i dysfunkcyjnej rodzinie Vance'ów – J.D. był pierwszym jej członkiem, który skończył studia – to tylko protekst.


Autor pokazuje ludzi, którzy nie wierzą już w Amerykański Sen i są niezrozumiani przez pozostałą część Ameryki. Sugeruje, że mieszkańcy Pasu Rdzy nie potrafią odnaleźć się we współczesnych Stanach Zjednoczonych z powodu kultury, w której się wychowali. Sukces utrudniają im chociażby takie ich charakterystyczne cechy, jak: skłonność do bójek, podejrzliwość do obcych, opór wobec władzy czy lojalność wobec rodziny.
Vance próbuje dokonać wiwisekcji polityczno-społecznego systemu USA – bierze pod lupę zjawiska, które w jego rodzinie przechodzą z pokolenia na pokolenie: biedę, uzależnienia, przemoc. I chociaż część krytyków zarzuciła mu uogólnienia oraz stwierdziła, że Vance to outsider (bo wychował się w Ohio), to jego książka była chwalona za oddanie głosu "zapomnianym" Amerykanom, o których ciągle mówił podczas swojej kampanii cztery lata temu Trump.

"Elegia dla bidoków" była takim sukcesem, że szybko sprzedano prawa do jej ekranizacji. Nabył je Netflix, na stołku reżysera usiadł mistrz oscarowych dramatów Ron Howard ("Apollo 13", "Piękny umysł", "Frost/Nixon"), a do obsady pozyskano duet aktorek: Glenn Close i Amy Adams. Nie było wątpliwości, że polowano na hit. Rezultat? Rozczarowanie.

Uzależnienia, rodzina, policja


"Elegia dla bidoków" skacze po czasie i przestrzeni: poznajemy J.D. jako nastolatka (Owen Asztalos) i dorosłego mężczyznę (Gabriel Basso), widzimy go na wakacjach w Kentucky, w swoim domu rodzinnym w Ohio i w Connecticut, w którym studiuje prawo na Yale. Film ma formę opowieści, którą, podobnie jak w książce, snuje Vance.
Fot. Netflix
Jednak sam J.D. jest postacią wyjątkową nudną. To dobry, porządny człowiek (bo jak inaczej pokazać autora książki, nad której ekranizacją się pracuje?), który próbuje odnieść sukces mimo swojego pochodzenia i któremu się to udaje. Oczywiście dzięki ciężkiej pracy. Amerykanie kochają takie historie, ale ciekawsza jest rodzina bohatera.

Jego matka Bev (Amy Adams) próbuje samotnie wychować dwoje dzieci: J.D. i jego starszą siostrę Lindsay (Haley Bennett), zmaga się z uzależnieniem od narkotyków i pracuje jako pielęgniarka. Kobieta ledwo utrzymuje się na powierzchni, jest niestabilna emocjonalnie. Potrafi być czułą matką, ale za chwilę zaczyna wyklinać, bić syna i grozić mu śmiercią.

Jest też babka, nazywana Mamaw (Gless Close). Mamaw ma okulary w grubych oprawkach, pali papierosa za papierosem i jest postrachem okolicy z powodu swoich ciętych ripost. To ona jest największą opoką w życiu J.D., chociaż to trudna osoba z ciężką przeszłością. Nie potrafi pomóc swojej córce, a ta obwinia ją za swoje wszystkie niepowodzenia.

Szybko staje się jasne, że problemy Bev wzięły się z problemów Mamaw w młodości: ciąża w nastoletnim wieku, nieodpowiedni mężczyźni, przemoc w rodzinie, alkohol. Krąg toczy się dalej, a kolejne pokolenie ponosi wysoką cenę za błędy poprzednich. Bijatyki, narkotyki, awantury na całą ulicę, problemy finansowe, interwencje policji – tak wygląda życie J.D. i jego siostry.

Na tym poziomie ta opowieść wielu widzom się spodoba, zwłaszcza że dzieje się dużo i nie uświadczy się nudy. Ludzie, którzy wychowywali się w dysfunkcyjnych rodzinach i próbują wyłamać się z klątwy pokoleniowej biedy oraz rodzinnych błędów, utożsamią się z filmem Rona Howarda i powiedzą: "tak było, też to przeżywałem".
Fot. Netflix
Problem w tym, że... to tyle. Filmowej wersji "Elegii dla bidoków" nie sposób zanalizować głębiej, bo jest... pusta, miałka i nieodkrywcza.

Bieda po hollywoodzku


Howard oraz scenarzystka Vanessa Taylor są w świecie "bidoków" outsiderami. To ludzie Hollywood, którzy raczej nie muszą martwią się o przyszłość. W tym tkwi cały problem: ich oderwanie od materiału źródłowego sprawia, że kompletnie nie wiedzą, jak podejść do tej historii. Jak pokazać rodzinę z Appalachów, żeby nie urazić tysięcy takich rodzin? Jak pokazać uzależnienie, przemoc w rodzinie, różnice klasowe? Odpowiedź wydawała im się prosta: po hollywoodzku.

"Elegia dla bidoków" pokazuje więc dysfunkcje w wersji glamour. Niby jest biednie, strasznie i przemocowo, ale tli się hollywoodzka, amerykańska nadzieja. Aż prosiło się o pokazanie tego typu historii bez trzymanki: odpychająco, nieco surrealistycznie i z krztyną czarnego humoru. Jednak Howard chce, żeby było ładnie. Jest ładna muzyka, ładna zdjęcia i ładne motywujące zdania.

Jednak musi być przecież i dramat, dlatego są krzyki, krew i przemoc. Problem w tym, że w tej uładzonej, hollywoodzkiej wersji wychodzą one wprost parodystycznie. Bohaterowie ciągle na siebie wrzeszczą i okładają się pięściami, co momentami już wręcz śmieszy. Według Taylor i Howarda tak chyba wygląda życie biedoty, za co zresztą posypały się na nich gromy w USA.
Fot. Netflix
Twórcy, mówiąc brzydko, nie mieli jaj, żeby podrążyć temat i stworzyć bezkompromisowe, niepoprawne politycznie dzieło, jak chociażby mistrzowskie "Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri" Martina McDonagh. Najważniejsza jest dla nadzieja, więc skupiają się na amerykańskim śnie nijakiego J.D. Amerykańskim ze skazą, bo mimo sukcesu J.D. zawsze będzie w środowisku bogatych "bidokiem", bo nie wie, do czego służy, jaki widelec na bankietach.

Zakończenie jest niejako otwarte, co na początku wydaje się miłą niespodzianką. "Wow, Howard jednak zaryzykował!" – myślimy, ale ta iluzja pryska, gdy przed napisami pojawiają się plansze przedstawiające dalsze losy rodziny J.D. Bardziej hollywoodzko się nie da. I w tym cały problem.

Oscar bait


Czasem wystarczy pięć minut filmu, aby stwierdzić, że to idealna oscarowa przynęta (z angielskiego: Oscar bait). Wszystko jest idealnie pod Oscary: gra aktorów, muzyka, zdjęcia. Film aż krzyczy "dajcie nam worek nagród!". Czasami to działa, jak w przypadku takich hitów, jak: "Green Book", "Jak zostać królem" czy "Zniewolony. 12 Years a Slave". Mimo wad i całej swojej "oscarowatości", nie są to złe filmy.
Fot. Netflix
Jednak czasami zdarzają się artystyczne klęski, jak "Maria, królowa Szkotów" czy "Najdłuższy marsz Billy'ego Lynna". "Elegia bidoków" do tych filmów dołącza. To stuprocentowy Oscar bait, który zwyczajnie nie wyszedł.. Oscarów z tego nie będzie: w opiniotwórczym serwisie agregującym recenzje Rotten Tomatoes film zyskał... 25 procent od krytyków. To klęska.

Nie pomagają nawet znakomite aktorki. Zresztą one też grają pod Oscary. Amy Adams ma sześć oscarowych nominacji, Glenn Close siedem, a żadna z nich nie otrzymała jeszcze nagrody. Jak na dłoni widać podczas seansu, że obie miały nadzieję, że może tę upragnioną statuetkę zapewni im właśnie "Elegia bidoków".

I Adams, i Close otrzymały wzorcowe oscarowe role: grają zwyczajnych ludzi z problemami, a do tego są "obrzydzone" i nie przypominają siebie. I nie, nie zawodzą, chociaż Amy Adams momentami szarżuje i jest mało wiarygodna. Świetna (jak zawsze) jest Glenn Close, jednak Mamaw w wersji scenarzystki Vanessy Taylor raz ociera się o parodię, a raz o świętą. Żal takich aktorek na tak słaby scenariusz.

Książka "Elegia bidoków" to tak dobry materiał, że można by stworzyć z niego petardę – bezkompromisowy, mocny, trudny film, który rozsadza od środka amerykański system i pokazuje prawdę o zapomnianych mieszkańcach Stanów Zjednoczonych. Bez filtra.

Niestety oscarowy spec Ron Howard nie był dobrym wyborem, a rezultat to miałki, jednowymiarowy i zbyt hollywoodzki filmik, który można obejrzeć z zainteresowaniem wieczorem po pracy i zapomnieć o nim po pięciu minutach. Hollywood wciąż nie wie, jak podejść do tematu pokoleniowej, dysfunkcyjnej, oblepiającej człowieka biedy. To zbyt odległa galaktyka od Fabryki Snów.