Seks, trupy i Wieniawa. Nowy polski film Netflixa jest jak makabryczna reklama Apartu

Bartosz Godziński
Od gimbazy czekałem na zbereźną polską komedię w stylu "American Pie". Po niespełna 20 latach, w końcu się doczekałem, ale i w międzyczasie chyba się mocno zestarzałem. "Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" to nowa produkcja Netflixa w schemacie: młodzież robi domówkę i coś idzie nie tak. W filmie występuję duże stężenie krindżowych momentów, czerstwych żartów i drewnianego aktorstwa, czyli jest tak, jak być powinno.
Mina Julii Wieniawy mówi wszystko Fot. Marina Rygalina / Netflix
"Wszyscy moi przyjaciele nie żyją" miał swoją premierę w serwisie nagle - 28 grudnia. Bez większego, kojarzonego właśnie z Netflixem, szumu. Zwiastun pojawił się dosłownie tydzień temu. Data premiery jest jednak nieprzypadkowa, gdyż jego akcja osadzona jest w czasie pewnej sylwestrowej nocy. Największą gwiazdą filmu jest Julia Wieniawa, a jedną z ról epizodycznych zagrał Adam Woronowicz, Łozo i... Tomasz Karolak (na szczęście tylko jako głos!). Jak wypadł debiut reżyserski 28-letniego Jana Belcla?
Fot. Marina Rygalina / Netflix

Domówka jak z reklamy Apartu

Z pewnością pamiętacie niedawną, niedorzecznie długą reklamę Apartu, która została bezbłędnie sparodiowana. Film Netflixa mocno mi ją przypominał. I nie tylko dlatego, że wystąpiła w nim ta sama celebrytka. Nie jest też przesadnie rozlazły, bo trwa w sam raz - półtorej godziny.


Willa, w której się rozgrywa fabuła, a także jej scenografia i bohaterowie - wszystko jest właśnie takie "apartowe", mocno oderwane od polskiej rzeczywistości. Co mi się tam nie klei? Generacja Instagrama bawi się w ociekającej bogactwem chałupie, pije drinki z czerwonych kubeczków, gra w beer ponga, a w salonie muzę puszczają didżejki. No typowa domóweczka przeciętnego widza Netflixa. Chyba tylko dwie bohaterki przypominające siostry Godlewskie nadają filmowi pierwiastek "polskości".
Fot. Marina Rygalina / Netflix
To rzecz jasna zabawa konwencją i pewna parodia, a może i nawet krytyka hulaszczego stylu życiu (aczkolwiek podejrzewam, że podobne balety urządzają ci wszyscy youtuberzy, którzy zakładają swoje domy produkcyjne). Owszem, wychowany na amerykańskich komediach, zawsze marzyłem o takiej imprezie, ale po zobaczeniu jak tandetnie to wygląda w polskich warunkach, zmieniam zdanie.

To trochę krindżowe gościu

Dobra, miejsce akcji jest kiczowate i sztuczne. Jednak to nie sama inscenizacja wywoływała na plecach ciarki wstydu, lecz dialogi. Teksty, które padają w filmie, sprawiały, że z towarzyszącą mi dziewczyną, co chwilę spoglądaliśmy na siebie. Jednak nie tak z miłości, choć się kochamy, ale w naszym zażenowanym spojrzeniu mogliśmy wyczytać słowa "O ja pier***ę...".
Fot. Marina Rygalina / Netflix
Serio, żarty z pissingu, scena z udawanym gejowskim seksem, duch Jezusa po halugrzybkach i dialog o tym, że pizza jest lepsza od kobiety, mocno zalatywały mi humorem z początku nowego milenium i filmami jak np. "Poranek kojota" i "Czas surferów".

Nie jestem polit-poprawny, ale kompletnie nie pasowało to do współczesnych postaci. Wypowiadane teksty kojarzyły mi się z hasłami marketingowymi, w których starzy copywriterzy próbują mówić językiem młodych. A może się nie znam, bo nie jestem w targecie? Mogę sobie używać ponglisha, ale mentalnie już jestem dziadem?

W sumie czułem się trochę jak Wojciech "Łozo" Łozowski. Nieco starszy ode mnie, 36-letni, były muzyk Afromental, w filmie gra kogoś, kto nie może pogodzić się z upływającym latami i próbuje się dopasować do sytuacji. Miałem wrażenie, że sam nie wiedział, co właściwie robi na planie.
Fot. Marina Rygalina / Netflix

Slasherowa wersja "Projekt X"

Angaż Wieniawy miał z pewnością ukryty podtekst - jej nazwisko działa jak magnes, a zasięgi w social mediach pomogą w promocji. Młoda celebrytka może i nie jest "polską Zendayą", ale pasowała mi do roli nawiedzonej astrolożki. I ma już doświadczenie w slasherze, gdyż była final girl w "W lesie dziś nie zaśnie nikt".

"Wszyscy moi przyjaciele nie żyją", to przede wszystkim komediowy slasher i nie jest żadną tajemnicą, że w "apartowej willi" dochodzi do brutalnej rzezi (w sumie można się domyślić tego po tytule). Ten moment jest akurat najfajniejszy w całym filmie. Z jednej strony, raczej nikogo nie obrzydzi swą groteskowością w rytmie przeboju Mötley Crüe. Z drugiej, jest bardzo satysfakcjonujący, gdyż żaden z bohaterów nie zaskarbia naszej sympatii. Głównie przez pretensjonalność oraz para-dokumentalną grę aktorską.
Fot. Marina Rygalina / Netflix
Drugi polski film Netflixa nie jest kompletną katastrofą, o ile wczujemy się w taki klimat - zresztą ma sporo odwołań do "klasyków". Jest trochę jak rok 2020, który wieńczy - na trzeźwo trudno go znieść, ale ma kilka udanych momentów. Widziałem wiele o wiele gorszych amerykańskich komedii dla nastolatków (nawet tegoroczny sequel "Opiekunki" od Netflixa, który wpisuje się gatunkowo). Twórcy powinni potraktować to jako komplement.

Czytaj też: Pierwszy polski film Netflixa... i od razu taka szmira. To nieudana podróbka "Opowieści podręcznej"