"Malcolm i Marie" to najbardziej męczący film, jaki widziałam. Ale to... zaleta dramatu z Zendayą

Ola Gersz
Na pewno znasz to krępujące uczucie, gdy para zaczyna kłócić się w twojej obecności. Oboje wysuwają coraz cięższe argumenty, wypominają sobie coraz poważniejsze błędy i coraz głośniej krzyczą, a ty chcesz schować się do mysiej dziury. Właśnie takie uczucie towarzyszyło mi podczas seansu "Malcolma i Marie", nowego filmu Netflixa z Zendayą i Johnem Davidem Washingtonem. To absolutnie nie jest zła produkcja, ale... wyjątkowo męcząca i nie dla każdego.
Film. Netflix
Malcolm i Marie wracają późną nocą do wynajmowanego domu w Malibu z uroczystej premiery filmu Malcolma. On, w eleganckim garniturze, lekko pijany, jest w doskonałym nastroju – widownia pokochała jego film, krytycy byli dobrze nastawieni. Ona, w wyjściowej sukni rodem z czerwonego dywanu, jest wyraźnie zirytowana i zgaszona. Kiedy Malcolm tańczy w salonie do Jamesa Browna, Marie cicho pali papierosa. Coś wisi w powietrzu, myślimy.


I mamy rację. "Dlaczego jesteś zła?" – pyta swoją partnerkę od pięciu lat Malcolm, gdy ta przyrządza mu makaron z serem, energicznie stukając garnkami. To jedno pytanie – które, jak wiedzą wszyscy, którzy byli lub są w związku, nigdy nie jest niewinne – wywołuje lawinę wzajemnych żalów i pretensji, bolesnych wyznań i ostrych jak brzytwa ataków oraz coraz bardziej niewygodnych pytań i jeszcze bardziej niewygodnych odpowiedzi.

To w skrócie "Malcom i Marie", film Sama Levinsona, tego samego, który zachwycił nas "Euforią" i pokazał nam w pełnił talent Zendayi. Długo oczekiwany film większość zawiódł, bo bardzo... irytuje. Jednak w jego przypadku jest to zaletą – bardzo niekomfortową i niemainstreamową.

Kryzysowa noc Malcolma i Marie

Sam Levinson pokazuje nam w czasie rzeczywistym przełomowy moment w pięcioletnim związku bohaterów. Z jego przełomowości sami Malcolm i Marie zdają sobie sprawę, o czym mówi w pewnym momencie kobieta ("To pewnie największa kłótnia w naszym związku").
Ta "kryzysowa noc prawdy" reżysera i jego partnerki dzieli się na etapy, które Levinson sprawnie sygnalizuje widzowi zarówno muzyką, jak i pracą kamery. W skrócie: atak Malcolma/Marie – kontra Marie/Malcolma – rozejście się bohaterów i przerwa muzyczna – czułe "pogodzenie się" i wyznania miłości. I tak w kółko, aż do konkretnej wypowiedzi jednego z bohaterów, która nie będzie wymagała już kontry.
Fot. Netflix
Dla widza to męczący schemat, tak jak męczący jest on dla bohaterów – poturbowanej emocjonalnie Marie i egocentrycznego Malcolma. Oboje mają osobiste problemy i wady, momentami nie do zniesienia. Obojgu przydałaby się terapia, oboje mają problem ze swoim rozbuchanym ego. Dlatego ta noc jest dla nich punktem granicznym.

Samo życie

Nie ukrywajmy, że w związku takie dni, wieczory, momenty się zdarzają. Nagle wszystko wybucha jak drzemiący od dłuższego czasu wulkan, a siła rażenia przeraża samych zainteresowanych. Na jaw wychodzą sekrety, pretensje, kompleksy, które parzą jak lawa, ale niekoniecznie muszą stopić zwaśnionych kochanków. "Życióweczka", jak mawia internet.

Dlatego trudno mi się zgodzić z opiniami, że Malcolm i Marie to para, która ani się kocha, ani nie może ze sobą wytrzymać. "Dlaczego się nie rozstaną?" – pytają widzowie. A ja odpowiem: doświadczamy tylko nieco ponad półtorej godziny z ich pięcioletniego związku, które – wierząc Marie – jest najbardziej burzliwe w historii ich relacji. Moment przełomowy.

W partnerach kłębią się skrajne emocje, miłość przenika się z nienawiścią, (jak śpiewa w utworze "na napisach" zespół Outkast), odraza z pożądaniem. Tej nocy oboje są najgorszymi, ale najbardziej szczerymi wersjami siebie. Bez cenzury i bez filtra. A to nie jest miłe ani dla nich, ani dla nas, obserwatorów.
Tak, to film naprawdę męczący dla widza. Bohaterowie bywają irytujący do bólu, mamy ochotę nimi potrząsnąć. Momentami nie wiemy już, o co tak naprawdę Malcolm i Marie się kłócą. Mamy im dość. Czujemy dokładnie to samo, gdy jesteśmy w pobliżu znajomej (lub nie) pary w momencie kryzysu i nie możemy nigdzie uciec. Jesteśmy skrępowani, zmęczeni, wkurzeni, modlimy się o koniec.

Jednak fakt, że "Malcolm i Marie" wywołuje w nas te uczucia sprawia, że to film naprawdę szczery. Szczery do bólu i w sposób niewygodny, podobnie zresztą jak pamiętna scena kłótni z nominowanej do Oscara "Historii małżeńskiej". To ten sam "vibe", który sprawia, że widz czuje się źle, że musi tego doświadczać.
Fot. Netflix

Czeń, biel i styl

"Malcolm i Marie" to film trudny w odbiorze, ale to nie odbiera mu jego wartości artystycznej. Tak, być może materiał był nieco zbyt ambitny, nieco zbyt życiowy. Niekoniecznie chcemy oglądać na ekranie godzinę i czterdzieści minut związkowego dramatu i wywlekania burdów w wersji "raw".

Wadą są także przeintelektualizowane dialogi – wywód Malcolma o krytyczce jego filmu spokojnie można by było wyciąć, bo to materiał na innym film. Rozumiem meta-dyskusję o tym gdzie kończy się sztuka, a kończy polityka, jednak związkowy dramat naprawdę nie musi być polityczny, tylko dlatego, że grają tam czarnoskórzy aktorzy. Chyba że Levinson po prostu puszcza nam oczko.
Jednak, abstrahując od scenariusza, który nie wszystkim przypadnie do gustu, film Levinsona jest absolutnym majstersztykiem pod kątem realizacji. Przepiękne czarno-białe zdjęcia, przemyślana praca kamery i montaż, stylowa scenografia, świetna muzyka (za która odpowiada Labirynth, z którym Levinson współpracuje również przy "Euforii") – to wszystko sprawia, że to jeden z najbardziej estetycznych, dopracowanych filmów, jaki powstał w ostatnim czasie.

Zendaya błyszczy jako Marie

Na koniec najważniejsze: aktorzy. "Malcolm i Marie" to film "pandemiczny", spektakl wyłącznie dwojga aktorów. Artyści mają bardzo dobrą chemię, znakomicie ze sobą współpracują, są zgranym duetem.
Fot. Netflix
John David Washington (syn Denzela, gwiazda "Teneta") w końcu pokazuje, że nie jest aktorem jednej miny. Jednak momentami ma się wrażenie, że aktor za bardzo stara się udowodnić, że potrafi grać – w niektórych scenach zwyczajnie szarżuje. Jest go "za bardzo": za głośno krzyczy, za mocno gestykuluje. Jest świetny, ale z łatwością możemy wyobrazić sobie w jego roli innego aktora.

Tymczasem bez Zendayi ten film byłby... bez porównania gorszy. To nagradzana gwiazda "Euforii" i jedna z najzdolniejszych młodych aktorek w Hollywood kradnie dla siebie cały blask.
Czytaj także: Była gwiazdą Disneya, teraz zagra w "Diunie". Zendaya właśnie przeszła do historii
Jest silna i słaba, atakująca i bezbronna, energiczna i wyciszona, w wersji glamour i w wersji kameralnej. Pokazuje widzowi całe spektrum uczuć i emocji, a przez cały czas jest autentyczna do bólu. Nie można oderwać od niej wzroku. Nie zdziwiłabym się, gdyby za rolę Marie otrzymała nominację do Oscara, chociaż rywalizacja między aktorkami w sezonie oscarowym jest w tym roku wyjątkowo zacięta.

Film "Malcolm i Marie" warto więc obejrzeć chociażby dla Zendayi i... związkowgo life-hacku, że czasem wystarczy słowo "dziękuję".