"Jestem wkręcony totalnie". Rzucił pracę w Canal+ i wyjechał na Zanzibar. Tak wygląda jego życie

Katarzyna Zuchowicz
Najpierw na Zanzibar wyjechała Katarzyna Werner z TVN24 i otworzyła tam hotel. Potem wyspę na Oceanie Indyjskim odkryli polscy celebryci i turyści. Teraz pracę w Canal+ rzucił Żelisław Żyżyński i przeniósł się na Zanzibar. Co tam robi? Skąd taki najazd celebrytów? I kim jest Wojtek, o którym wszyscy mówią? – Zbudował gigantyczną społeczność. Niektórzy nazywają to sektą Wojtka – opowiada nam dziennikarz.
Żelisław Żyżyński, dziennikarz Canal+ od 12 lat, rzucił pracę w Polsce i w styczniu przeniósł się z rodziną na Zanzibar. Fot. Facebook/Żelisław Żyżyński


Przez kilka godzin mieliśmy problem z połączeniem. – Pójdę w miejsce, gdzie jest lepszy internet, tu na pewno będzie dobrze – powtarzał Żelisław Żyżyński i za każdym razem zrywało nam połączenie. Wreszcie siadło zupełnie. "Padł prąd w całej wsi. Zadzwonię, jak wróci wifi", "O 15-ej waszego czasu mają odpalić nam generator" – pisał po chwili.


Wreszcie udało się, choć połączenie internetowe zrywało jeszcze kilka razy.

Mamy pecha, czy tak jest na Zanzibarze?

Pechowy dzień. Ale z prądem na Zanzibarze często są problemy. Zdarza się, że nie ma go przez 3-5 godzin w ciągu dnia. Wszystkie nasze hotele mają jednak agregaty, regularnie funkcjonują na benzynie. Jak ktoś tu przyjeżdża musi pogodzić się z tym, że przez jakiś czas nie będzie internetu i prądu. To jest problem Zanzibaru, który nie jest bogatym krajem. Tu jest jak w Polsce w latach 80. Wykonanie sieci nie jest dobre, coś na przykład padnie w elektrowni. Trzeba się przyzwyczaić.

Życie wtedy zamiera?

Nie! Broń Boże. Życie toczy się normalnie, w rytmie "pole – pole”, czyli powoli, i "hakuna matata" (śmiech). Dla pracujących przy komputerze jest to mały kłopot, ale dla wioski nie. Jak powiedział mi znajomy Hiszpan: albo na Zanzibarze się dostosujesz, zrozumiesz ludzi, albo będziesz chciał stąd uciekać, bo ci się tu nie spodoba.

Polscy turyści jednak oszaleli na punkcie Zanzibaru. Katarzyna Werner z TVN24 prowadzi swój hotel, teraz Ty, dziennikarz Canal+ postanowiłeś wyjechać. Polacy opanowali już Zanzibar, czy jeszcze nie?

Nie, nie. Jako PiliPili bardzo nie chcemy sprawiać wrażenia, że opanowaliśmy Zanzibar. Bardzo zwracamy uwagę na to, żeby szanować miejscową kulturę. Zanim zapytam, jak tu trafiłeś, wyjaśnijmy od razu, co to jest Pili Pili? Celebryci chwalą się pobytem w Pili Pili. Ty jesteś w Pili Pili. Przed naszą rozmowę pytałam kilku osób, ale nie mieli pojęcia, co to.

Pili Pili to ostra przyprawa. Tak firmę nazwał Wojtek Żabiński, który cztery lata temu przyjechał na Zanzibar i jak sam opowiada, zamiast magnesu, kupił sobie hotel, bo tak zakochał się w tym miejscu.

Dziś Wojtek ma około 20 hoteli na Zanzibarze, z czego sześć albo siedem kupił w ciągu ostatnich 2 miesięcy. Trzy postawił w czasie pandemii. Był jednym z nielicznych na wyspie, który stąd nie uciekł i w czasie pandemii nie tylko dał miejscowym pracę, a nawet podwyżki. Wielu ludzi sprzedawało wtedy swoje hotele. On kupował i budował nowe. Był przekonany, że da się tu sprowadzić jeszcze więcej turystów. I wygrał, pokazał, że w biznesie najważniejsza jest wizja.

Brzmi jak hotelowe imperium.

To za dużo powiedziane. Myślę, że Wojtek stworzył bardzo mocny polski przyczółek na Zanzibarze. Pili Pili to najmocniejsza polska marka tutaj, to nie ulega kwestii.

Kamieniem milowym była współpraca Wojtka z Enter Air. Od października ubiegłego roku do końca lutego co tydzień lata jego czarter z Polski i co tydzień jest pełny. Jedyny problem jest z dostępnością miejsc na pokładzie. Gdy w listopadzie pierwszy raz leciałem z rodziną na Zanzibar, na pokładzie były 183 osoby, czyli pełny boeing. Wracały 143.

40 osób mniej lub bardziej spontanicznie zostało na Zanzibarze. Kilka osób z tego czarteru pracuje z nami do dzisiaj. Niektórzy zostali turystycznie, przedłużali turnusy. Pojawiał się potem problem jak wrócić, bo nie było miejsc w samolocie.
Wszyscy celebryci, o których słyszymy, przyjeżdżają właśnie tu? To jakaś strategia?

To są celebryci, ale przede wszystkim dobrzy ludzie. Nie każdego, nawet bardzo znanego, Wojtek zaprasza. On chce, żeby na każdym turnusie była jedna znana osoba z Polski, która porozmawia z turystami, powie coś o sobie. Na przykład Rafał Zawierucha robił przefajne warsztaty aktorskie. Jest pomysł, żebym ja od nowego tygodnia robił warsztaty dziennikarskie

Kapitalne wrażenie pozostawił po sobie Mezo. Zagrał koncert, pierwszy z cyklu koncertów charytatywnych, które będą odbywały się raz w miesiącu. Będzie koncert znanego artysty z Polski i znanego artysty z Tanzanii, a także licytacja ciekawostek na rzecz centrum edukacyjnego dla miejscowych dzieci, które tu stawiamy. Pili Pomagam to niesamowita sprawa i nasi goście to rozumieją – na pierwszych aukcjach prowadzonych przez Iwonę Pavlović zebraliśmy ponad 60 tysięcy złotych! Wejście za kulisy "Tańca z gwiazdami" z Iwoną, płyta Natalii Kukulskiej z dedykacją, kolacja z Wojtkiem, zaproszenie na sztukę i kawę z Rafałem Królikowskim czy koszulki PGE Skry, ZAKSY oraz Trefla Sopot – to przykłady licytowanych rzeczy.

Gdy zadzwoniłem do prezesów tych trzech siatkarskich klubów, błyskawicznie przysłali nie tylko koszulki, ale jeszcze dodatkowe gadżety – na przykład Skra repliki swoich medali.

A wracając do Mezo: powiedział, że dla niego to był jeden z top 3 koncertów, które dał – nad oceanem i wreszcie wśród ludzi. Miejscowi zaczepiali go potem, przybijał piątkę. O każdym mogę tak mówić.

A Iwona Pavlović jest niesamowicie lubiana. Była tu przez kilka tygodni i znów wróciła. Jej lekcje tańca stały się już rytuałem, jedną z największych atrakcji pobytu.

Jak to się stało, że porzuciłeś pracę życia w Canal+ i znalazłeś się właśnie tutaj, w Pili Pili?

Moja żona dostała świetną propozycję pracy. Była marketing managerem w warszawskim Mariotcie. Z polecenia Magdy Gessler, z którą Ela współpracowała, Wojtek zadzwonił do mojej żony. Spotkał się z nami w Warszawie. Zapytał, czy chcemy lecieć na Zanzibar, żeby zobaczyć, jak to wygląda.

Przylecieliśmy z dziećmi 1 listopada na dwa tygodnie. I okazało się, że propozycja Wojtka to nie propozycja zdalnej pracy z Polski, tylko na miejscu.

Wtedy powiedział do mnie: "W ogóle nie wiedziałem, kim ty jesteś, ale współpracownicy mi powiedzieli. Z nieba nam spadasz, bo ja myślę o telewizji i i sporcie. Idealnie mi to połączysz". Byłem w szoku.

Czym cię przekonał? Pracowałeś w Canal+ od 12 lat.

Przekonał mnie człowiek, czyli Wojtek i jego podejście. Poza tym sam uznałem, że warto wyjść ze strefy komfortu i rzucić się w to wszystko. Po paru dniach pobytu tutaj, po kilkudziesięciu minutach rozmowy zdecydowałem się zostawić pracę, którą kochałem. Stwierdziłem, że czemu nie.

To nowe wyzwanie, może jedyna szansa w życiu. Taki statek podpływa do twojej życiowej wyspy tylko raz, choć myślałem bardziej, że wsiadam na jacht, a to wielki wycieczkowy cruise! Żonę propozycja również bardzo zachęciła. Uznaliśmy, że to będzie także kapitalne dla dzieci.

Już będąc na Zanzibarze, podjęliśmy decyzję i po powrocie powiedziałem szefom, że odchodzę. Wszyscy byli w szoku. 30 grudnia skomentowałem ostatni mecz angielskiej Premier League i 3 stycznia wsiedliśmy w samolot.

Czym dokładnie się zajmujesz?

Początkowo miałem się zajmować sportem dla turystów. Piszę w każdym numerze magazynu PiliPili Travel Buddy, który jest dostępny w dużych salonach w Polsce. Przygotowuję audycje dla PiliPili Radio, tworzę od podstaw telewizję PiliPili TV. Właśnie przygotowujemy się do startu telewizji. Mamy już kilkanaście wywiadów z celebrytami, są programy kulinarne.

Ale bardzo szybko okazało się, że zostałem dyrektorem sportowym miejscowej drużyny piłkarskiej, którą zaczęło właśnie sponsorować PiliPili. Mogę zmienić życie kilkudziesięciu, może kilkuset chłopaków, dać im możliwość treningów na murawie z trenerem. Nawet o tym nie marzyłem. Po miesiącu jestem wkręcony totalnie. I sprowadziłeś na Zanzibar piłkarza Mateusza Cetnarskiego, by trenował lokalną drużynę Pili Pili Dulla Boys Jambiani. Jak to zrobiłeś? I dlaczego?

Zadzwoniłem do niego półtora tygodnia temu w środę wieczorem. Na moje ogłoszenie, że szukam trenera przyszło 65 ofert nie tylko z Polski, kilka bardzo mocnych nazwisk. Ale wiedziałem, że Mateusz nie wyjeżdża na Cypr po rozwiązaniu kontraktu z Koroną Kielce.

Powiedział, że chce jeszcze pograć, ale nie w Polsce. Powiedziałem mu: "Nie zaproponuję ci żadnych pieniędzy. Przyjedź na 3-4 miesiące, jak nie masz klubu, potrenuj z chłopakami, pomożesz mi, będziesz miał świetne warunki, żeby przygotować się do pracy w nowym klubie." Pogadaliśmy z pół godziny.

Zadzwonił rano i pyta "Kiedy mogę lecieć?”. Mówię: "Nawet w niedzielę”. "To rezerwuj bilet, tylko zarezerwuj dużo miejsca na bagaż, bo przywiozę buty dla chłopaków". Przywiózł 17 czy 18 najnowszych par butów.

Na wyspie bardzo ciężko kupić dobre buty. Mateusz zadzwonił do Bartka Kapustki z Legii. Powiedział, że potrzebuje buty na Zanzibar. Pierwsze buty, które przywiózł, to te, które w ciągu kilku godzin zebrali piłkarze Legii, żeby chłopcy z Pili Pili Dulla Boys mieli w czym grać.

I już powiedział: "Pokochałem ten zespół". A ja dodam: z wzajemnością. Chłopcy patrzą w niego jak w obrazek. Wszystko jest PiliPili, wszędzie przewija się Wojtek. A przecież nie tylko on z Polaków działa na Zanzibarze. To jakiś fenomen? O co chodzi?

Wojtek działa wbrew wszelkim zasadom marketingowym. Prowadzi profil Polacy na Zanzibarze, który do dziś jest machiną napędową. Pisze tam od siebie, od serca. Mojej żonie, która została dyrektorem marketingu, powiedział: – Ja rozumiem wszystkie zasady marketingowe, ale z grupą na Facebooku nawet nie próbuj ze mną dyskutować. Ja tam piszę sam.

Zbudował wokół tego gigantyczną społeczność. Niektórzy nazywają to sektą Wojtka Żabińskiego. Ludzie są uśmiechnięci, wracają na Zanzibar po 5, 6 razy. Przywożą Wojtkowi, recepcjonistom, menadżerom hoteli, grzybki, kiełbasę, kiszone ogórki.

Niesamowite jest, jaki szacunek do Wojtka mają miejscowi, jak z nim rozmawiają. Jak słyszą, że pracujesz dla Wojtka, mówią: "A, Wojtek, very big boss, very good". Jednak na niektórych grupach Polaków na Zanzibarze Wojtek jest tępiony. Przypuszczam dlaczego. Ktoś miał 1-2 pensjonaty i nagle wszedł ktoś, kto kupił prawie 20 hoteli i zaczął co tydzień wysyłać własny czarter z Polski, do którego zabiera tylko gości PiliPili, bo tak sobie wymyślił, że nie będzie woził turystów do innych hoteli. Zakładam, że nie każdy z Polaków musi być tym zachwycony.

To bardzo mocny gracz, powiodło mu się w biznesie, więc nie każdy go lubi. Nie każdy z Polski, bo tu naprawdę jest bohaterem.

Powiedziałeś, że czartery są tylko do końca lutego?

Raz w tygodniu. Od końca lutego będą raz na dwa tygodnie, ale w wakacje znów częściej. Czarter nie przestaje latać, bo jest gigantyczne zainteresowanie. U Wojtka turysta jest zaopiekowany od lotniska w Warszawie po transfer do hoteli na miejscu.

Zażądał też, by każdy, kto leci do PiliPili, miał wykonany test na koronawirusa. Potem oddaje pieniądze za te testy w postaci voucherów na wycieczki, czy na żywność w hotelach. To dla firmy koszt setek tysięcy złotych, ale daje ludziom poczucie bezpieczeństwa.

Ile może być polskich hoteli na Zanzibarze?

Niedawno Polka z mężem Włochem otworzyła mini centrum handlowe Jambiani Plaza, mają restaurację. Od niej wiem, że kilkunastu Polaków ma w pobliżu swoje mniejsze lub większe obiekty hotele.

Marta też tworzy z Chrisem coś fajnego, chodzę tam czasem pooglądać mecze. Chodzę o północy przez wioskę, sam, w totalnych czasem ciemnościach – uprzedzając pytanie o bezpieczeństwo w Jambiani. Na północy jest z tym trochę gorzej podobno.

Czyli działalność Wojtka to przede wszystkim ostatnie miesiące?

Tak. Jego gigantyczny rozwój to czasy pandemii. Drużyna piłkarska to temat sprzed miesiąca. Ja dopiero na miejscu dowiedziałem się, że możemy sponsorować Dulla Boys i że ja mogę się tym zająć. Radio zaczęło funkcjonować na przełomie listopada i grudnia. Travel Buddy w listopadzie. Zajmuje się tym Dawid Bartosik, świetny dziennikarz, dużą robotę wykonuje też Przemek Staniszewski, nasz wiceprezes, od lat związany z produkcją TV i PR. W tej chwili budujemy też centrum edukacyjne Podróżuję Pomagam, o którym wspomniałem. Bardzo chcemy angażować w to turystów. Miejscowe dzieci będą miały styczność z komputerami. Obok ma być boisko piłkarskie ze sztuczną murawą. Chcemy dać dzieciom możliwości rozwoju. Julka Jacewicz, która jest szefem projektu, jest tu przez dzieci wręcz kochana. A przyjechała jako menedżer hotelu. Personel Pili Pili to zresztą temat na inną rozmowę: niesamowite grono fantastycznych ludzi o różnych życiowych historiach, w różnym wieku, różnym kolorze skóry.

Celebryci przyjeżdżają na koncerty dla turystów, ale także dla siebie, żeby odpocząć oraz żeby pomóc miejscowej społeczności. Dla nas to piekielnie ważne, żeby nie zmieniać tej wioski i na siłę nie uszczęśliwiać ludzi. Nasze centrum ma sprawić, że dzieci będą miały inne perspektywy.

To wszystko ma związek z nagłym najazdem Polaków na Zanzibar w ostatnim czasie? Skąd to zainteresowanie? Jak to oceniasz?

Myślę, że to za sprawą Wojtka. Moim zdaniem to jest wizjonerstwo, by w czasie pandemii COVID-19 zbudować małe imperium. Czarter PiliPili był pierwszym, który wylądował po lockdownie na Zanzibarze. Był bardzo ważny dla miejscowych ludzi, a dla Polaków pierwszą okazją ucieczki po pandemii. Celebryci zaczęli się tym chwalić. Każdy zobaczył, że tu jest inaczej.

Jak rozmawiałem z Izą Kuną, z Rafałem Królikowskim, z Marietą Żukowską, z Reni Jusis, to wszyscy absolutnie szczerze mówią, że tutaj odnaleźli spokój.

Jestem po wrażeniem, jak tu się bawią, jak są swobodni. Część ludzi dopiero po 10-15 minutach potrafi się zorientować, że przy stoliku siedzi z nimi osoba, którą znają z Instagrama, czy ze sceny teatralnej. "To ty jesteś? Nie poznałem, sorry". "Skąd jesteś? Czym się zajmujesz?" "Jestem aktorem. A to Ty!". Byłem świadkiem takiej sceny.

Zdaję sobie sprawę, że to wszystko pachnie sektą. Ale tak jest.

Tu jest coś magicznego. Jak wyjdziesz w prawo, jesteś w środku afrykańskiej wioski, a wyjdziesz w lewo, jesteś na plaży. Tu ludzie się odnajdują. Nie potrzebują komórki. Zapominają o niej albo celowo zostawiają w pokoju.

Jak na Polaków reagują mieszkańcy?

Część wyspy na północy jest bardziej komercyjna, Polaków jest mniej. Tam są bardziej rozwinięte hotele, jest dużo Holendrów, Brytyjczyków, Amerykanie też się zdarzają.

U nas, na przestrzeni 5 km w Jambiani, jest 13 hoteli PiliPili. Każdy jest inny, każdy ma swoją duszę, w każdym jest maksymalnie kilkanaście pokoi. Każdy z Jambiani ma jakąś styczność z PiliPili. Albo jest dostawcą, albo w rodzinie ma kogoś, kto pracuje jako kelner albo jest asystentem menedżera, albo pracuje jako obsługa techniczna. Wszyscy doceniają, że szanujemy ich zwyczaje. To są nasi przyjaciele. Zwracamy dużą uwagę turystom, żeby nie wychodzili bez koszulek do wioski.

Ludzie tu ciężko pracują. To, że turyści są zadowoleni, to jest ciężka praca mieszkańców Jambiani i menedżerów z Polski.

Widziałam relacje z festiwalu sportowego i turystycznego. To było duże wydarzenie?

Robiliśmy festiwal z organizacją turystyczną. Zostaliśmy sponsorem tego wydarzenia. Były dwa biegi, dwa wyścigi kolarskie, przeciąganie lin. Coś niesamowitego. Bardzo dużo ludzi z południowej części wyspy przyjechało.

Cztery telewizje pokazywały trzydniową imprezę przed naszym hotelem – w tym największy nadawca publiczny, który przygotował 30 minut materiału. To ogromna sprawa. Gdy odbierałem prawo jazdy, urzędnik powiedział, że widział mnie w telewizji. Nie było akurat Wojtka, więc występowałem jako dyrektor sportu w PiliPili. Czy to prawda, że mieszkańcy wioski już trochę mówią po polsku?

Personel hotelowy dość często zna polskie słowa Nasi przewodnicy potrafią kapitalnie mówić po polsku. Mojego wywiadu z Samirem, jednym z nich, można posłuchać w naszym radiu. Mówi genialnie wręcz, a uczył się na polskich bajkach w internecie.

Ja staram się nauczyć suahili i porozumiewać w ich języku. Po półtora miesiąca daję radę ze small-talkiem i podstawowymi historiami.

Jak długo zamierzacie tu zostać? Rodzina jest zadowolona?

Gdybyś zapytała mnie 4 miesiące temu, jak długo zamierzam zostać w Canal+, to powiedziałbym, że do końca życia.

To nie jest tak, że mamy wakacje, siedzisz na leżaku, stawiasz komputer na stoliku, patrzysz na ocean, wskakujesz do basenu. Przez 6 dni w tygodniu intensywnie pracujemy średnio po 10 godzin. Organizujemy się. Dzieci chodzą do angielskiej szkoły. Mają tu takie dzieciństwo, jakie ja miałem. Syn przychodzi ze szkoły, biegnie na plażę i kopie piłkę z miejscowymi dziećmi. Teraz idziemy na mecz do kolegi naszego kelnera, który ma jeden z nielicznych telewizorów w wiosce. Ale byłem też już na meczu z udziałem 25 tys. ludzi. Jak zamieściłem na Twitterze zdjęcia, to było szaleństwo w Polsce. Jak to? Tyle ludzi? Bez maseczek?

Tu Covid gdzieś jest, nie łudzę się. Ale fantastyczny miejscowy lekarz mówi, że tu wirusy nie mają jak się rozwijać. Nawet jak coś się pojawia to on szybko ginie. Bakterie na Zanzibarze są dużo groźniejsze.

Co trzy miesiące przysługuje nam dwa tygodnie urlopu, ale trochę boimy się lecieć do Polski. Dom wynajęty, samochód sprzedany. Odpukać, złapiemy covid i nie mamy jak wrócić tu, gdzie teraz żyjemy. Marzy nam się zwiedzanie południowej Afryki, stąd jest blisko.
Czytaj także: "Syn ciągle pyta, kiedy jedziemy do Afryki". Katarzyna Werner o swojej przeprowadzce z rodziną na Zanzibar
Czytaj także: Ferie w pandemii? To możliwe! Wielu Polaków postawiło na Zanzibar