To pierwszy film o zombie, w którym kibicowałam... zombie. "Armia umarłych" jest jednak bez polotu

Zuzanna Tomaszewicz
Zack Snyder miał szansę wprowadzić powiew świeżości do gatunku, jakim są filmy o zombie. Niestety coś tutaj nie zagrało tak, jak powinno zagrać. Choć "Armia umarłych" może pochwalić się nieco nowatorskim podejściem do samych postaci żywych trupów, to jednak leży i kwiczy pod względem "ludzkich" bohaterów. Fakt, Netflix dał nam w tym filmie ekscytujący skok na bank. Problem w tym, że szybko o nim zapomnimy.
"Armia umarłych" Zacka Snydera to niewypał. [RECENZJA] Fot. kadr z filmu "Armia umarłych"
Zack Snyder, pracując przy tym filmie, miał zdecydowanie większą wolność artystyczną niż w przypadku oryginalnej wersji "Ligii Sprawiedliwości". Można było się więc spodziewać, że "Armia umarłych" wyłamie się z okowów panującej obecnie stagnacji, jeśli chodzi o miejsce zombie w popkulturze. W paru kwestiach reżyserowi "Świtu żywych trupów" udało się przełamać status quo, ale jako całość "Armia umarłych" staje się kolejnym, mało znaczącym filmem o chodzących trupach.


Nie zrozumcie mnie jednak źle. Dzieło Snydera to dobra rozrywka, którą można potraktować albo jako zapychacz czasu, albo jako niezłą zabawę bez żadnych większych oczekiwań.

Odniosłam natomiast wrażenie, że reżyser usilnie stara się zrobić z "Armii umarłych" ambitne kino, ale plany niweczą mu niestety dość przewidywalne zwroty akcji i brak logiki w decyzjach podejmowanych przez głównych bohaterów, których widz nie ma nawet szansy lepiej poznać.

Zombie są ciekawsze niż ludzie

Fabułę "Armii umarłych" można określić jako postapokaliptyczny "Vabank" z zombiakami w tle. Akcja filmu rozgrywa się w Nevadzie, a konkretniej na obrzeżach Las Vegas. Grupa zupełnie przypadkowych śmiałków dostaje zlecenie, aby wykraść z sejfu znajdującego się pod słynnym bulwarem Las Vegas Strip 200 milionów dolarów.

Zadanie to nie jest jednak pozbawione haczyka – amerykański rząd planuje w ciągu najbliższej doby ostrzelać rakietami obszar objętego kwarantanną Las Vegas. To tam swoje siedlisko mają nieumarli. Aby do niego wejść, trzeba przekroczyć wysoki mur zbudowany z metalowych kontenerów.
Fot. kadr z filmu "Armia umarłych"
Wiadomo, w "legionie" nie brakuje głównego protagonisty, czyli ojca chcącego naprawić swoją relację z córką (Ella Purnell). Gra go Dave Bautista. Oprócz tego w drużynie mamy iście stereotypowe postaci, których charaktery nawet na chwilę nie wychodzą poza przypisany im schemat.

Takim bohaterem jest między innymi łamacz szyfrów Ludwig Dieter (Matthias Schweighöfer) – zabawny Niemiec, którego rolą jest rozśmieszanie widza. Nie można mu natomiast odebrać tego, że jest jedyną osobą w całym teamie, którą da się polubić. Los reszty bohaterów jest nam zwyczajnie obojętny.

Skoro już jesteśmy przy temacie odczuwania sympatii wobec filmowych postaci, na szczególną uwagę zasługują tu zombiaki. Okej, przez trawiącą ich infekcję nieświadomie mordują, ale przy tym mają o wiele większą głębię niż ludzie przedstawieni w filmie.

Zamknięte w Las Vegas żywe trupy stworzyły tam swoje własne społeczeństwo. Panuje w nim nienaruszalna hierarchia opierająca się na władzy tak zwanych alf, które myślą, czują i są w stanie się między sobą rozmnażać. Wodzowie zombie nie atakują bez namysłu, co oznacza, że potrafią paktować z ludźmi.

Tutaj wypada Snydera pochwalić, gdyż takie ukazanie zombie w erze "The Walking Dead" czy "Black Summer" jest co najmniej nietypowe. Często w mainstreamowej popkulturze nieumarli są dehumanizowani, czyli pozbawiani resztek człowieczeństwa. W filmie Snydera zombie są o dziwo ludzkie. W pewnym momencie sama złapałam się na tym, że zaczęłam im kibicować, jakkolwiek popapranie to brzmi.

Slow motion i humor popsuty

Gdy widzę na plakacie nazwisko Zacka Snydera, to od razu wiem, że muszę się uzbroić w cierpliwość. Cierpliwość do slow motion. Niegdyś te efekty robiły na mnie wrażenie, chociażby wtedy, kiedy oglądałam pierwszy raz "300". Teraz są w sporej mierze nużące.

"Armia umarłych" zaskakuje momentami sprytnym montażem do tego stopnia, że czasem przypomina bardziej teledysk niż film. Początek jest podobnie widowiskowy co wstęp do "Watchmenów". Cóż, im dalej w las, tym coraz mocniej da się odczuć sztampowość owej produkcji.
Fot. kadr z filmu "Armia umarłych"
Środek filmu, jak i jego koniec, nie różni się niczym od zwykłego kina akcji, a prolog "Armii umarłych" dawał wszakże nadzieję na coś więcej. Wszystko w tej produkcji wydaje się być zbyt ostrożne i sterylne. Nie spełniła się nawet obietnica prawdziwego gore, ponieważ rozpruwanych flaków jest w filmie tyle, co kot napłakał. Ujęcia slow motion też należą do tych "bezpiecznych". Snyder idzie po prostu utartymi szlakami.

"Armia umarłych" jest filmem bez polotu, który można obejrzeć dla zabicia czasu. Czy go polecam? Uważam, że każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie na jego temat. Nastawcie się jednak, że wszystkie Wasze przewidywania się spełnią.
Czytaj także: Uważasz, że zombie to tylko filmowy wymysł? Mylisz się. W dawnej Polsce "żywych trupów" obawiano się jak ognia