Sieciówki stają się współczesnymi lumpeksami. W największych miastach wstyd w nich kupować

Helena Łygas
Produkcja ubrań przyspieszyła kilkukrotnie tylko w ostatnich 20. latach. Tyle że nieetyczna i nieekologiczna "fast fashion" zaczyna zjadać własny ogon. Co ciekawe, niekoniecznie dlatego, że rośnie świadomość społeczna czy zarobki. Po prostu coś, co tak jak tiszert z H&M-u mogą mieć wszyscy, przestaje być pożądane. Kupowanie ciuchów w najtańszych sieciówkach powoli zaczyna być obciachem.
Odwrót od kupowania ciuchów w sieciówkach jest nieunikniony, nie doprowadzą jednak do niego kolejne filmy o azjatyckich sweat shopach fot. Kitti Incedi / Unsplash
W styczniu Sylwia Chutnik opisała na łamach "Wysokich Obcasów" przemyślenia dotyczące wyzwania, które podjęła. Przez rok ona, ale też dwie zaprzyjaźnione pisarki – Grażyna Plebanek i Joanna Bator – nie kupowały ubrań, ale też butów, dodatków ani nawet nowej bielizny.

Po co to wszystko, można się domyślić. Panie nie chciały wspierać nadprodukcji ubrań, powiększać śladu węglowego, ani też przykładać ręki do opartego na wyzysku rynku fast fashion. Chodziło jednak o coś jeszcze – przestrzeń do zastanowienia się nad własnym modelem konsumpcji – czy poprawia humor? Uszczęśliwia? Kiedy nowa rzecz jest naprawdę potrzebna?


Jakie wnioski przyniosło wyzwanie, również można się domyślić i nie trzeba w tym celu wyrzekać się nowych ubrań. To jasne, że kupujemy za dużo, podobnie jak jasnym jest, że dla wielu osób kolejna koszulka to nie tyle produkt pierwszej potrzeby, co sprawienie sobie chwilowej przyjemności.

Rynek tzw. szybkiej mody zmienił pod tym względem to, że dziś na kupienie wspomnianej koszulki przynajmniej raz w miesiącu stać nas wszystkich. Fast fashion odpowiada także za przyrost liczby galerii handlowych i ich awans do roli weekendowej atrakcji. Wcześniej nie były potrzebne, bo i zakupy ubraniowe chodziło się dwa razy do roku.

Chutnik nazwała taki shopping bieda-rajem. Może i masz umowę śmieciową i brak zdolności kredytowej, ale wciąż możesz obłożyć się pozornym dobrobytem w postaci nowych ubrań.

Slow fashion nowym weganizmem


Problem ze zniechęceniem ludzi do zakupów w najtańszych sieciówkach, jest tak naprawdę ten sam, co z przekonaniem ich do przejścia na wegetarianizm.

Niby wszyscy czytaliśmy o skandalicznych warunkach pracy w azjatyckich sweat shopach, niby wiemy, że chów przemysłowy jest niehumanitarny. Ale globalny idealizmu przegrywa w starciu z prywatną przyjemnością z jedzenia czy zakupów.

Paradoksalnie wygląda jednak na to, że największe szanse na osłabienie rynku fast fashion ma dziś jego długoletni sojusznik – moda. Bo i robienie zakupów w sieciówkach powoli staje się dziś obciachem.

Wyzwanie Chutnik, Bator i Plebanek to nie jakieś tam Ice Bucket Challenge, ale mimowolna promocja określonego stylu życia, dalekiego od tego, co pisarka nazywa "bieda-rajem".

W końcu do ograniczenia zakupów nawołuje nie grupa nawiedzonych ekolożek pilnujących Puszczy 24/7, ale wielkomiejskie, poczytne pisarki, które zawsze dbały o to, jak wyglądają.

Ostatnio dołączył do nich dziennikarz i podróżnik Tomek Michniewicz, który zadeklarował na Facebooku, że choć z zakupami się nie żegna, to postanowił na dobre zrezygnować z sieciówek i kupować ciuchy wyłącznie od polskich marek korzystających z tkanych lokalnie materiałów. Przyczyny są oczywiste – etyka i ekologia, a w bonusie także wsparcie małych przedsiębiorców i szwalni.

Taniocha z sieciówki, drożyzna z lumpa


W Warszawie od kilku sezonów dzieje się zaś to, co na Zachodzie Europy od dłuższego czasu było standardem. Zakupy w lumpeksach zrobiły się droższe niż w sieciówkach. To już nie 2012, w którym kupowanie rzeczy z drugiej ręki uchodziło za ekstrawagancję a przy okazji za wielkomiejski skill zarezerwowany dla nielicznych. A gdzie popyt, tam ceny rosną.

W dużych miastach spopularyzowały się też targi z ciuchami i dodatkami od polskich marek, tzw. swap parties, na których można wymienić się nienoszonymi ubraniami ze znajomymi, nie wspominając o bijącym w pandemii rekordy popularności Vinted.

Gorszy sort


Używane ubrania po latach PRL-u z latami 90. na dokładkę długo były emblematem biedy, a kupowanie w sklepach nazwanych wówczas pogardliwie lumpeksami zawstydzało. Jeśli już ktoś zakupy w second handach robić musiał, szukał ubrań z metkami popularnych sieciówek, omijając szerokim łukiem ciuchy z lat 80. czy 70., spokojnie osiągające dziś ceny powyżej 100 złotych.

Swój asortyment do ciuchów z epoki zaczynają upodabniać i sieciówki. Nigdy wcześniej w sklepach nie było tak wielu ubrań nie tyle inspirujących się trendami sprzed lat, co wyglądającymi jak żywcem wyjęte z 1983 czy 1997 roku.

Co ciekawe, nie jest to nawet pokłosie kolekcji wybiegowych, dla których kopiowania moda przyspieszyła swój bieg, ale raczej nawiązanie do trendu, mającego więcej wspólnego z tzw. lifestylem niż z modą.

I tutaj fast fashion może przyczynić się do zachwiania w posadach hegemonii tanich sieciówek. Gdy najważniejsze domy mody wypuszczały nieporównywalnie mniej nowych kolekcji, przeglądy z gatunku "kolor sezonu", "krój sezonu" czy "styl sezonu" rodem z czasopism dla pań miały jeszcze sens.

Bo i rzeczywiście dało się wyodrębnić takie tendencje – czy to na podstawie powtarzalności motywów, dobrych recenzji czy po zainteresowaniu danym pokazem. Dzięki raczkującemu fast fashion te wszystkie "hity sezonu" szybko trafiały do sklepów, na zakupy w których mogły pozwolić sobie osoby, które niekoniecznie było stać na mokasyny Gucci, torebkę Chanel czy okulary Prady.

Tyle że odkąd praca w światowych stolicach mody przyspieszyła – a co za tym idzie przyspieszyła i wymiana asortymentu w sieciówkach – mało kto jest w stanie nadążyć za modą. A nawet gdyby w stanie był, trendy zaczęły tworzyć kakofonię, a na domiar często się kanibalizować.

Możemy powiedzieć, że rurki nie są już najmodniejszym krojem sezonu, ale nie da się się dziś wybrać jednoznacznego następcy – bo modne są i kuloty i mum jeans i spodnie pallazzo, a na domiar oblecą i nieśmiertelne cygaretki.

Podobnie jest z bluzkami, sukienkami, butami, wreszcie z kolorami i printami. Skoro modnych jest tak wiele rzeczy na raz, nie trzeba już odnawiać garderoby w sieciówce, bo i w lumpeksie znajdziemy ciuchy wpisujące się w trendy. Inna sprawa, że trendem stał się i sam lumpeks.
Czytaj także: Sweter, który doprowadza do łez, czyli najbardziej wartościowy serial, jaki zobaczycie na Netflixie

It's vintage


Jeszcze dekadę temu wpisanie na Allegro dopisku "vintage" gwarantowało, że wyszukiwarka przeniesie nas kilkanaście jak nie kilkadziesiąt lat wstecz. Dziś to już tylko slogan reklamowy, pod którym można znaleźć ponad 200 tys. ubrań, z czego lwia część została wyprodukowana nie dalej jak pięć lat temu. Więcej – ciuchy dostępne na wielu aukcjach są nowe.

Kolejny popularny trend z gatunku to otwieranie osobistych "lumpeksów" na Instagramie. Część kobiet wrzuca tam po prostu nienoszone ubrania na sprzedaż, część wzbogaca "sklep" o zdobycze z second handów.

Koleżanka, która w pandemii pozbyła się w ten sposób ponad 70 sztuk ubrań i dodatków śmieje się nawet, że jeśli wystawiała dwa dość podobne ciuchy, z czego jeden miał metkę H&M-u, a drugi nie miał żadnej, szybciej sprzedawał się ten ostatni.

Potwierdza to też Aga – dalsza znajoma, która kilka lat temu zaczęła wystawiać swoje lumpeksowe znaleziska na sprzedaż, co z czasem stało się dla niej pokaźnym dodatkiem do pensji.

Jeśli ma na sprzedaż spódnicę z brytyjskiej sieciówki, której szanse na rozpoznanie przez obserwujące ją osoby są nikłe, wycina metki i opisuje ciuch jako "vintage". Tak sprzedają się lepiej. Zdaniem Agi chodzi tu o rodzaj usługi – osoby które nie lubią, nie mają czasu lub nie potrafią kupować w second handach też chcą mieć coś "oryginalnego" i "etycznego".

Mało kto poluje na prawdziwe perełki z epoki, chodzi raczej o samopoczucie, a w szerszym rozumieniu – o przynależność do określonej społeczności.

Bo i w coraz większej liczbie środowisk fajnie być świadomym (lub pseudoświadomym) konsumentem. A to słono kosztuje, o ile decydujemy się na marki szyjące etycznie i/lub ekologicznie. Koniec końców musimy dopłacić swoje nie tylko do pensji szwaczek, ale też ponieść koszta tego, że marka jest mała, a więc nie może liczyć na zniżki przyznawane z racji robienia gigantycznych zamówień – czy to na materiały i guziki, czy na odszycie konfekcji.

W tym aspekcie szybka moda zepsuła nas szczególnie i być może również bezpowrotnie.

Nawet na forach dyskusyjnych dla właścicieli i klientów takich marek, a więc w środowisku dość świadomym, nieustannie trwa spór o zbyt wysokie ceny. Wełniany płaszcz za 700 złotych bulwersuje. I to nawet, jeśli właściciel stawia na transparentność i wiadomo, że w jego portfelu ląduje na czystko zaledwie 20 proc. ceny.

Jeśli mielibyśmy pokusić się dziś o ze wszech miar klasistowską próbę klasyfikacji tego, kto "wygląda na" osobę o niskim kapitale społecznym, kulturowym, a często i finansowym, raczej nie byłaby to dziewczyna w sukience vintage ani też chłopak w jeansowej kurtce z lat 80.

Prędzej już ktoś w nowych, obcisłych ubraniach zdradzających przewagę syntetyków, "plastikowych butach", a często i z dodatkiem sztucznej biżuterii i migającym gdzieś nieśmiało logiem znanej marki. Bieda ma dziś look nowości. I dlatego sieciówki idą raczej w podrabianie stylu vintage czy śmiesznie niskie, ale efektowne wizualnie domieszki lnu czy wełny.

Koniec końców jakikolwiek odwrót od fast fashion jest lepszy niż nadprogramowy konsumpcjonizm. I całkiem zabawne (o ile lubi się ironię), że prowadzi do tego nie rosnąca świadomość czy reportaże ze szwalni, ale moda.

Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl



Czytaj także: Pożegnaj lampę do hybryd. Nadchodzi era wystudiowanej naturalności i manicure'u japońskiego


Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut