Władze w panice: do chorych jeżdżą żołnierze i strażacy. Ratownicy protestują, a "będzie gorzej"

Julia Łowińska
W środę w Warszawie z 72 karetek pogotowia aż 42 nie miały obstawy. Do potrzebujących pomocy zaczęli jeździć strażacy i żołnierze. W kolejnych miastach dochodzi do masowych strajków ratowników, którzy domagają się zmian. A jeśli te nie nadejdą, to odczujemy to na własnej skórze.
Protest ratowników medycznych już zatrzymał cały system ochrony zdrowia. Fot. Jaroslaw Jakubczak/Polska Press/

Brakuje karetek, a ratownicy protestują

Protesty różnych grup zawodowych to nic nowego, a problem polega na tym, że sprawujący władzę politycy zdążyli się już chyba do nich przyzwyczaić. Na zmianę protestują nauczyciele, rolnicy, górniczy czy pracownicy medyczni.Gdy strajk rozpoczynają ci ostatni, to bardzo szybko odczuwa to społeczeństwo. Jak bardzo, możemy przekonać się już niedługo. "Zaczął się punkt wrzenia w trwającym od wielu lat proteście ratowników medycznych. W ciągu najbliższego tygodnia róbcie absolutnie wszystko, by nie potrzebować pomocy pogotowia bądź wymagać wizyty w szpitalu (...) możecie się tej pomocy po prostu nie doczekać" – ten niezbyt optymistyczny scenariusz możemy przeczytać w poście jednego z ratowników.


W wielu miastach, gdzie brakuje kadry, do pacjentów jeżdżą strażacy i żołnierze. Wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł prosił o oddelegowanie żołnierzy posiadających kwalifikacje pielęgniarki lub ratownika medycznego, do zapewnienia obsady dyżurowej w 40. zespołach ratownictwa medycznego. Wygląda na to, że tym razem kryzysu nie uda zamieść się pod dywan. Nie kiedy o sytuacji dowie się większość społeczeństwa, do którego albo nie przyjedzie karetka, albo nie będzie miała ona odpowiedniej obstawy.

– Na chwilę obecną głośno jest o sytuacji w Warszawie, ale za chwilę usłyszymy, że nie działa inny oddział ratunkowy, który będzie zamknięty z powodu braków w kadrze czy tego, że ta akurat weźmie wolne. Takie sytuacje będą mieć miejsce coraz częściej, jeżeli nie uregulujemy 2 rzeczy: niskich pensji oraz ustawy o zawodzie ratownika – komentuje Prezes Zarządu Głównego Ratownictwa Medycznego Jarosław Madowicz.
W całej Polsce do protestu przeciwko niskim wynagrodzeniom i słabym warunkom pracy dołączają kolejni ratownicy medyczni. W Warszawie nie wyjechała ponad połowa zespołów pogotowia. Tymczasem z innych regionów kraju napływają wiadomości o kolejnych odejściach – wypowiedzenia złożyli ratownicy kontraktowi z Bydgoszczy i Włocławka. Do jednego ze szpitali w Poznaniu w piątek nie stawił się żaden ratownik. Do pacjenta z udarem na Alejach Jerozolimskich musiał lecieć śmigłowiec z powodu braków w kadrach lądowych.

Problem narastał od dawna, a eskalacja była kwestią czasu. Zwłaszcza w obliczu pandemii, kiedy zespoły pogotowia walczą z wirusem na pierwszej linii. A to wszystko przy niskich wynagrodzeniach, braku wsparcia ze strony państwa czy możliwości rozwoju. Szalę goryczy przelało również odebranie tzw. "dodatku covidowego".

Zapomniana grupa

Jednym z głównych problemów jest z pewnością fakt, że zawód ratownika medycznego nie posiada swojej ustawy, która regulowałyby profesję w odpowiedni sposób.
Ratownicy podwyżek dopominają się od dawna. Niestety bez skutku. Na zdjęciu strajk z 2017 r.Fot. Piotr Smolinski/REPORTER
– Ta grupa zawodowa jest w ogóle niedostrzegana przez pracodawcę jako osobna grupa medyczna – komentuje prezes Madowicz. – To bardzo niepokojące, że resort zdrowia nie reaguje w sposób właściwy, nie podejmuje pilnie działań, aby uregulować i uspokoić te emocje. Minister zdrowia obiecywał, że ustawa o zawodzie ratownika medycznego będzie niebawem procedowana. (…) Informował nawet, że ustawa trafiła już do RCL-u. Ale tak się nie stało. Tej ustawy nie ma, więc można powiedzieć, że minister oszukał środowisko – dodaje.
Ratownicy walczą na pierwszej linii. Kiedy zaczyna ich brakować, nagle zatrzymuje się cały system. Jednak jeśli nie zmieni się kilka kwestii, takich sytuacji możemy spodziewać się coraz częściej.

Można się domyślić, że frustracja ratowników rośnie przy olbrzymiej odpowiedzialności społecznej, jaka spoczywa na ich barkach.

– Ratownik medyczny tak naprawdę przejął kompetencje lekarza w kwestii pomocy przedszpitalnej. Działa on na własną odpowiedzialność i zlecenie. Teoretycznie nie ma możliwości skonsultowania swoich działań z kimś innym. Pracująca w szpitalu pielęgniarka działa na zlecenie i ma możliwość skonsultowania wielu kwestii z lekarzem. Ratownik takiej możliwości nie ma – wylicza Madowicz.

Niskie pensje, nadgodziny i brak perspektyw

Niskie pensje w tym zawodzie nigdy nie były tajemnicą. Ostatnio w poście na Facebooku podliczył to jeden z ratowników.

"Pomyślicie: ale przecież tak dobrze zarabiają, to ich stać. Kalkulator na szybko: średnia stawka w Polsce to 24zł/godzinę, więc zakładając pracę trochę powyżej ilości godzin etatowych, to dla uproszczenia:
24zł x 200 godzin = 4800zł – nie tak źle
4800 - 1500 (ZUS) = 3300
3300 x 0,81 (dochodowy) = 2673 do łapki." – czytamy we wpisie ratownika Michała Waltera Chełstwoskiego. Jednak politycy umywają od tego ręce, twierdząc, że pieniądze są, ale to zarząd nie chce ich wydać. Wiceminister Zdrowia Waldemar Kraska stwierdził, że według jego wiedzy "wielu dyrektorów zamknęło się w swoich gabinetach i nie chce rozmawiać o podwyżkach, wskazując na brak środków".

– To nie jest tak, że pracodawcy tych pieniędzy nie mają. (…) Te środki są, tylko trzeba znaleźć linię wspólnego porozumienia – mówił podczas czwartkowego spotkania z ratownikami.

Problemów jest jednak więcej, a niskie pensje to tylko jeden z nich. Nadgodziny w tym zawodzie to norma.

– Należy pamiętać, że wielu ratowników pracuje w normie godzin wykraczającej poza zwykły etat. Niewielu jest ratowników, którzy się ograniczają tylko do jednego etatu. Większość pracuje po 1,5-2 etaty. Jeśli przeliczymy to oczywiście na godziny, jest to nawet po 200-300 godzin, gdzie norma to średnio 160. Wystarczy, że ratownik ogranicza się tylko do pracy w tym podstawowym wymiarze i cały system zaczyna się zatrzymywać – zwraca uwagę Prezes Zarządu Głównego Jarosław Madowicz.

Kolejną sprawą jest fakt, że w tym zawodzie perspektywy rozwoju są raczej niewielkie.

– Nie może być tak, że w zawodzie nie ma żadnej ścieżki rozwoju i po 20-30 lat pracy dalej jest się w tym samym miejscu. Nie można zrobić specjalizacji, rozwinąć się. (…) Musimy przekonać rządzących, ale też społeczeństwo, że ratownik to nie jest wykształcony sanitariusz. Bo do takiego poziomu zaczęto zniżać zawód ratownika. Ratownicy wykonują na własne zlecenie, na własną odpowiedzialność, procedury ratujące życie, podają leki silnie działające, więc muszą mieć do tego i doświadczenie, i wiedzę. A chcemy się jeszcze rozwijać. Chcemy ratowników kształcić. Ale musimy mieć do tego narzędzia. Póki nie będzie ustawy, to będzie kłopot – dodaje.

"Ratownicy od wielu lat próbują po prostu móc na uczciwych warunkach ratować ludzi. Bo to oni będą stali pomiędzy Tobą a śmiercią, gdy przyjdzie na to moment. Na pewno przyjdzie on przynajmniej raz za Twojego życia" – pisze w poście na Facebooku Michał Walter Chełstwoski.

Tak dużego protestu ratowników medycznych jeszcze nie doświadczyliśmy. A co bardziej istotne, tym razem nie jest to jedynie strajk, który przechodzi przez ulice większych miast, ale taki, który ma realne przełożenie na sytuację i życie obywateli.

Przy skali protestujących ratowników, część obywateli nie otrzyma po prostu pomocy w momencie, kiedy będzie tego potrzebowała. A to najprostsza droga do eskalacji problemu i przymuszenia władzy, żeby tym razem naprawdę zajęła się problemem. Bo ten nie zniknie przemilczany.

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut