"Halo? Proszę naprawić router!" Ta awaria pokazała, że Facebook stał się synonimem internetu
Jakie czasy, takie apokalipsy. Tym razem nikt nie zadął w trąby, po prostu zrobiło się ciemno i głucho. Gdy nastał nowy dzień, wszystko było już jak dawniej. Może tylko niektórzy zawstydzili się, że pomylili Facebooka z internetem i w panice dzwonili do operatora. Inni szczycili się faktem, że awaria giganta im umknęła, bo mieli tzw. lepsze rzeczy do roboty. Tymczasem, gdyby tylko Zuckerberg kiwnął palcem, za dostęp do swoich profili i znajomych zapłaciliby i oni.
To ponad dwa razy więcej niż aktualna liczba użytkowników założonego przez niego w 2004 roku serwisu. Serwisu, który zaliczył wczoraj historyczną wpadkę – zawiechę na 6 godzin. Choć podobne awarie zdarzały się już wcześniej, nigdy nie trwały tak długo.
Nie działały też należące do Facebooka komunikatory – Messenger i WhatsApp – a także Instagram. "New York Times" donosił zaś, że pracownicy korporacji nie byli w stanie dostać się do pracy, bo karty dostępu do biura odmówiły posłuszeństwa.
Brian Krebs, amerykański dziennikarz śledczy zajmujący się cyberprzestępczością, napisał, że przyczyną awarii miała być błędna aktualizacja protokołu BGP sterującego ruchem w internecie. Jednocześnie na Twitterze pojawiły się pogłoski, że za problemami serwisów ma stać międzynarodowa grupa hakerów Anonymous, która w zeszłym miesiącu zaliczyła atak na stronę partii republikańskiej w Teksasie.
Hakerzy umieścili pod jej adresem link do zbiórki organizacji Planned Parenthood walczącej o dostęp do aborcji (wcześniej władze Teksasu zakazały zabiegu po 6. tygodniu, nawet w przypadku ciąży z gwałtu lub kazirodztwa).
Pijawki na plecach Marka
Tyle ze świata. Sześciogodzinna awaria komunikatorów i mediów społecznościowych z Facebookiem na czele miała jednak wpływ i na bardziej przyziemne sprawy (lub: mniejsze kwoty) niż miliardy Zuckerberga.
Instagramowi ifluencerzy – ci z kategorii roby, i ci z kategorii nieroby – drżeli o swoje, często jedyne, źródło dochodów. Bo i jak odnaleźliby się w świecie, w którym nie da się już zgarniać okrągłych sumek za pokazanie się w majtkach marki X i picie szejka białkowego marki Y.
Przepływ informacji był ograniczony, bo i coraz więcej osób nie tyle wchodzi na dany portal, ile klika link, który mignął im na wallu. Niby własnym, ale jednak zależnym od ludzi siedzących gdzieś w Kalifornii (lub – jak wczoraj – raczej stojących pod budynkiem).
Awaria pokazała też dla jak wielu osób – zwłaszcza tych w średnim wieku i starszych – Facebook to dziś synonim słowa internet. Jak na ironię na Facebooku można dziś znaleźć setki relacji osób, które dzwoniły do operatora, przekonane, że nie działa wcale nie portal, ale połączenie z internetem.
Inni restartowali routery i telefony. Bo przecież to nie The Mighty Facebook się zaciął, bezpodstawne podejrzenia kierowaliśmy raczej w stronę Orange, Vectry, Samsunga czy innego iPhone'a.
Policja, proszę uruchomić Facebooka
Radny Wrocławia Robert Grzechnik napisał na Twitterze, że znajomy pracujący w Centrum Powiadamiania Ratunkowego powiedział mu, że ludzie dzwonią pod 112, żeby zapytać, kiedy będą mogli korzystać z Facebooka.
Na tę ufność, jeśli nie objawy odstawienne, pracowali wcale nie nasi znajomi, fanpage'e z motywacyjnymi cytatami, zdjęciami słodkich kotów i satyrami politycznymi, ale co rusz ulepszane algorytmy, które cel mają jeden. Pochłonąć naszą uwagę na jak najdłużej, co dobitnie pokazał głośny dokument Netflixa "The Social Dilemma".
Gadasz o płaszczach na jesień – za godzinę Facebook pokazuje ci reklamy tychże, a że na domiar w twoim guście i zasięgu finansowym, nawet nie gniewasz się (lub nie widzisz), że to reklama.
Posty jednych znajomych ci się podobają, a innych żenują, więc dajesz tego wyraz sympatycznymi łapkami i serduszkami – zgadnij, których znajomych długo nie zobaczysz online. Podobnie jest z poglądami politycznymi, wydarzeniami, które mogą cię zainteresować, transmisjami na żywo.
Syndrom sztokholmski
To nie my udomowiliśmy Facebooka, ale on udomowił nas, tworząc przestrzeń z pozoru przyjemną i przyjazną, gdzie mało co jest nas w stanie zdenerwować, a jeśli już to na nasze własne, wystukane kiedyś na klawiaturze życzenie (i zamiłowanie do awanturowania się z innymi plemionami nie przejdzie niezauważone).
Byliśmy i jesteśmy śledzeni, a gdy nagle szpicel zniknął, zapłakaliśmy jak za starym przyjacielem. Awaria Facebooka z powodzeniem mogłaby być zaginionym, apokryficznym rozdziałem "Nowego wspaniałego świata".
Nie tylko nie było, co scrollować do poduszki, ale też ludziom posypały się plany. Bo i jak tu spotkać się ze znajomym, do którego nie ma się numeru telefonu? Jak połączyć się z lektorem angielskiego, który lekcje dawał za pośrednictwem wideorozmów Facebooka? Wieczorna joga czy post-bikini workout streamowane z Instagrama też nie wypaliły. Podobnie jak logowanie na strony inne niż Facebook, korzystające jednak z jego uwierzytelnień – między innym Airbnb, Spotify czy Zalando.
Awaria Facebooka odbiła się nawet na Twitterze. Choć na oficjalnym profilu administracja żartowała z faktu, że przejęła użytkowników niedomagającego kolegi, serwery notujące rekordowe zasięgi były solidnie przeciążone.
Poszukiwany, poszukiwana
Facebook ma pewnie tyle back-upów, że żadna awaria nie zatrzyma go na dłużej. Pytanie, które powinniśmy sobie zadać to: ile back-upów mamy my sami? W tej kwestii polecić można tylko: żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy.
Biblijnym kamieniem rzucała nie będę, jako że dostałam wczoraj sms-y z trzech numerów, z których dwa były nieznane, choć należały do znanych mi osób. W ostatnich latach sms-y pisuje do mnie głównie bank, roaming i z nieznanych mi powodów – automatyczna wróżka Beata, która kusi poznaniem przyszłości za jedyne 4,59 zł.
Z tych lamentów przebijało się jednak coś jeszcze – głosy zawodu, że awaria trwała tak krótko. Jak to na Facebooku (po triumfalnym powrocie), dla jednych była to okazja do pochwalenia się, że czytali książkę lub poszli na spacer. Dla innych odpoczynek od internetowego FOMO. No bo skoro wszyscy missing-outują, można pozbyć się strachu, że i nas coś omija.
Co ciekawe, w tej ostatniej grupie zdają się być głównie młodzi, którzy czują, że Instagram niekoniecznie poprawia im humor, a siedzenie na Messengerze coraz częściej zastępuje spotkania (a znam ludzi, którzy w postpandemicznym letargu nie widzieli swoich "najlepszych przyjaciół" od trzech miesięcy, bo o czym tu gadać, skoro piszą ze sobą codziennie).
Całkiem zabawnym (gdyby nie strasznym) finałem tego z pozoru niewinnego wydarzenia, byłoby ujawnienie, że to nie atak hakerski czy awaria, ale zaplanowana akcja Facebooka.
Po tygodniu bez dostępu do kontaktów, zdjęć, a często i możliwości pracy znalazłyby się wcale nie mało osób skłonnych zapłacić za odzyskanie swoich-nieswoich profili. Taki tam abonament za możliwość zarabiania na nas i to na znacznie więcej sposobów niż poprzez – hipotetyczną na razie – subskrypcję.
Budować inny portal społecznościowy od zera to można było za czasów Grona czy Naszej Klasy – gdy strony tego typu były novum i nie miały nawet swojej nazwy (nazywano je Web 2.0).
Potęgą Facebooka jest dziś jego powszechność. To, że w jednym miejscu są "wszyscy". A że nikt nie lubi być wykluczany, po początkowym oporze, Zuckerbergowi zapłacilibyśmy i my. Bo i jak tu żyć bez Facebooka. Bez niego nie ma już internetu.
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut