Długi, męczący i przytłaczający, ale seansu nie żałuję. Obejrzałam film o Przemyku

Alicja Cembrowska
Po wyjściu z kina czułam się potwornie zmęczona i rozbita. Bynajmniej nie dlatego, że film "Żeby nie było śladów" trwa prawie 3 godziny...
"Żeby nie było śladów" jest polskim kandydatem do Oscara Kadr z filmu
Tak, napiszę o tym od razu, żeby "mieć z głowy". Film Jana P. Matuszyńskiego jest długi i niektórzy widzowie sugerują, że z kilku scen można było zrezygnować. Teoretycznie tak, praktycznie – reżyser postanowił opowiedzieć o procesie w sprawie Grzegorza Przemyka szczegółowo, z detalami, wszystkimi wątkami. I co najważniejsze – zrobił to tak, że skutecznie utrzymuje uwagę widza przez 2 godziny i 40 minut.


Chociaż w pierwszym odruchu chciałam dołączyć do chóru oburzonych, po seansie doceniłam decyzję, by filmu nie skracać – długa, męcząca i wkurzająca scena procesu, gdy Jerzy Popiel w kółko powtarza z bezsilności jedno zdanie, przekonała mnie, że właśnie tak miało być. Moje ciało miało po prostu odczuć ten film. Miałam się wkurzać i niecierpliwić, bo właśnie te stany prowokują do działania.

(Nie)brutalność

"Żeby nie było śladów" to film brutalny, chociaż krew nie leje się strumieniem, a i scen przemocy nie ma szczególnie wiele (podczas katowania Przemyka kamera odwraca się, nie widzimy, co dokładnie się dzieje, bo tego najpewniej nigdy się już nie dowiemy). Brutalna jest jednak rzeczywistość bohaterów, następujące po sobie sceny, które potęgują uczucie beznadziei i bezsilności. A potem przychodzi myśl: tak było, ludzie żyli w takim absurdzie.
Historia Grzegorza Przemyka jest dobrze w Polsce znana. Chyba każdy słyszał to nazwisko i widział zdjęcia tłumów, które uczestniczyły w pogrzebie maturzysty skatowanego przez Milicję Obywatelską. Nadal żyją ludzie, którzy w latach 80. obserwowali, co wokół sprawy chłopaka się dzieje. Dlatego reżyser nie bawi się "w tajemnice", sztuczne konstruowanie historii. Fabuła jego filmu jest odwróceniem tego, co w kinie dobrze znamy – oglądamy nie drogę dochodzenia do prawdy, jak do śmierci Przemyka doszło, a drogę do jak najdokładniejszego oddalenia się od tej prawdy.
Patrzenie na ten proces z perspektywy osoby urodzonej w latach 90., było oszałamiające. Niby wiedziałam, czytałam, słyszałam, a jednak przedstawienie Matuszyńskiego całkowicie mnie wybiło z poczucia komfortu. Przede wszystkim dlatego, że ogólnie jest to film o władzy. O tym, że prawda jest mniej istotna, gdy w grę wchodzą interesy, wybujałe ego, zaślepienie ideą, buta. A to wszystko nie jest domeną jednie ustrojów autorytarnych.
Kadr z filmu/materiały prasowe
Zdaje się, że ten film aż krzyczy: nie dopuśćcie do tego ponownie, jako społeczeństwo bacznie obserwujcie polityków, nie dajcie się wkręcić w ich grę. "Żeby nie było śladów" boleśnie przypomina o sile propagandy, o tym, jak łatwo ojca nastawić przeciwko synowi. Jest to dokładne wskazanie mechanizmów, które, chociaż utożsamiane są z komunizmem, mogą być obecne również w państwie demokratycznym.

Matka bolejąca

W "Żeby nie było śladów" nie ma właściwie jednego głównego bohatera. Reżyser nie zdecydował się na postawienie Jerzego Popiela (Tomasz Ziętek) czy Barbary Sadowskiej (Sandra Korzeniak) w centrum. Nie owinął fabuły wokół przyjaciela Grześka lub jego matki, chociaż bez wątpienia te postaci poznajemy najdokładniej.

Interesującym wyborem castingowym okazała się Sandra Korzeniak. Widzowie właściwie podzieli się na dwa obozy – jednych zirytowała jej specyficzna kreacja, innych zachwyciła. Aktorka kojarzona jest ze swojej maniery, która nie każdemu przypada do gustu. Drażniąca z początku, później wydała mi się idealną kandydatką do roli matki Przemyka. Sadowska była poetką opozycyjną, wolnym ptakiem. Nie bała się Milicji. W jedynym dostępnym nagraniu mówi: "Moje dziecko zdawało poprzedniego dnia maturę pisemną [...] Było bardzo pogodne, jasne, miało swoje życie, samo się wychowało, dlatego że nikt nikogo nie może wychować, bardzośmy się kochali". Kobieta wygląda na przygaszoną, mówi wolno, spuszcza wzrok. Widać, że Sandra Korzeniak inspirowała się tym filmem, tworząc postać załamanej (złamanej?) matki, która straciła dziecko.

Warto przypomnieć, że scenariusz do "Żeby nie było śladów" powstał na podstawie reportażu o tym samym tytule Cezarego Łazarewicza. Reportażu, który na wielu poziomach próbuje rozpracować sprawę Przemyka. Opowiedzenie tej historii językiem filmowym było nie lada wyzwaniem, któremu podołali reżyser i scenarzystka Kaja Krawczyk-Wnuk. Stworzyli film wielowątkowy, ale nie przegadany, głęboki, refleksyjny, rzetelny, którego nie da się po prostu obejrzeć i zapomnieć.

My po prostu musimy o takich wydarzeniach pamiętać.

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl