Bronisz polskiego schabowego? Twoje mięso na talerzu ma katastrofalne skutki dla ciebie i świata

Patrycja Wszeborowska
Śmierdzą, wypychają tradycyjnych rolników z obiegu, likwidują bioróżnorodność, niszczą nasze zdrowie i ogromnie szkodzą planecie. Mimo że na co dzień o nich nie myślimy, to większość z nas korzysta z ich „dobrodziejstw” codziennie. Mowa oczywiście o fermach wielkoprzemysłowych, z których pochodzą mięso i produkty odzwierzęce na naszych talerzach.
Fot. Piotr Kamionka/REPORTER

Polska fermami wielkoprzemysłowymi stoi

Na zielonych łąkach wesoło pasą się krowy, po wiejskich gospodarstwach chadzają kury pod przewodnictwem napuszonych kogutów, a różowe świnki leniwie taplają się w błocie. Choć większość z nas zdaje już sobie sprawę, że ten obrazek wsi daleki jest od prawdy, to wciąż trudno nam wyobrazić sobie, jak wygląda rzeczywistość.

A wygląda coraz gorzej. Tereny wiejskie sukcesywnie zajmowane są przez zwierzęce fermy wielkoprzemysłowe oraz hodowle bydła. Zaledwie w 2014 roku w Polsce funkcjonowało 864 ferm wielkoprzemysłowych dla zwierząt, a ich liczba z roku na rok prężnie rosła.
Ile jest ich dziś? Z danych uzyskanych od Ministerstwa Klimatu i Środowiska dowiadujemy się, że ferm drobiu i trzody chlewnej z tzw. pozwoleniem zintegrowanym dziś jest już 1265. W rzeczywistości jednak tego, co w opinii publicznej funkcjonuje pod pojęciem fermy przemysłowej, jest znacznie więcej, gdyż w wyliczeniach nie dość, że nie wzięto pod uwagę gospodarstw niepotrzebujących pozwolenia zintegrowanego, to również nie policzono licznych ferm bydła mlecznego i mięsnego zawierających ponad 400 osobników, jak i ferm futerkowych.


Niedoszacowanie wynika z polskiej definicji ferm wielkoprzemysłowych, w których, co może zaskakiwać, nie zostały ujęte ani fermy bydła, ani instalacje do intensywnego chowu owiec, kóz, koni i zwierząt futerkowych. Jest to spowodowane bardzo silnym lobby bydlęcym i futerkowym w naszym kraju – słyszymy od osoby związanej z branżą fermiarską.

Jednocześnie luki prawne, które pozwalają sztucznie podzielić olbrzymie fermy na kilka mniejszych, sprawiły, że w ostatnich latach olbrzymie kompleksy hodowlane wyrastają jak grzyby po deszczu. Dzięki dziurom w prawie duże wielkoprzemysłowe gospodarstwo, które się „rozszczepi”, nie musi uzyskiwać specjalnych pozwoleń zintegrowanych, mających na celu minimalizowanie emisji zanieczyszczeń z gospodarstw do środowiska.
WWF
– W ostatnich latach znacznie wzrosła liczba protestów ludności wiejskiej – mowa o liczbach rzędu kilkuset manifestacji. Protestują ludzie, którzy od pokoleń żyją na obszarach, na których pojawiają się fermy przemysłowe. Paradoksalnie w tym samym czasie wyraźnie wzrasta liczba pozwoleń na ich budowę – zauważa w rozmowie z naTemat.pl Małgorzata Szadkowska, prezeska Compassion Polska.

Setki skarg, apeli i protestów lokalnych społeczności, które żyją w okolicach ferm w całej Polsce, odzwierciedlają olbrzymie niezadowolenie z powodu wzrastającej liczby takich gospodarstw – nie tylko wśród sąsiadów uciążliwych hodowli, ale również wśród zwykłych, tradycyjnych rolników.

– Rolnictwo wielkoprzemysłowe czy fermy towarowe niszczą rzeczywiste polskie rolnictwo – przekonywał podczas kwietniowego posiedzenia sejmowej komisji rolnictwa pomorski rolnik Łukasz Mucha. – 20 lat temu w mojej wsi, która leży na południu województwa pomorskiego, było ponad 20 gospodarstw, wcale nie takich małych, bo pomiędzy 10 a 30 ha. W tej chwili zostałem sam. Małe nie produkowały jakichś wielkich ilości, ale w każdym były świnie, bydło, bioróżnorodność.

Jak wspomina rolnik, niegdyś między działkami istniały miedze, zadrzewienia czy zakrzaczenia. Dziś ich nie ma. Nie ma również stawów i rowów, przez co, gdy przez dwa tygodnie nie pada, to na polach jest susza. – Rolnictwo wielkotowarowe w zasadzie w ciągu ostatnich 20 lat całkowicie zniszczyło hodowlę – dowodził gospodarz, cytowany przez portal agropolska.pl.

Nad fermami zwierząt nie ma kontroli

Pół biedy, gdyby olbrzymie gospodarstwa liczące po kilka czy nawet kilkadziesiąt tysięcy osobników, były odpowiednio prowadzone: z poszanowaniem środowiska i okolicznych mieszkańców. Jednak, jak można się domyślić, w naszym kraju jest to fikcja.

Potwierdza to m.in. raport NIK z 2015 roku, który alarmował, że „nadzór nad fermami wielkoprzemysłowymi jest dziurawy, bo wyznaczone do kontroli instytucje nie współpracują ze sobą tak, jak powinny: mają rozbieżne dane i nie wymieniają się informacjami. Wykorzystują to niektórzy właściciele ferm i, w zgodzie z prawem, dzielą "na papierze" duże fermy na mniejsze. Podlegają dzięki temu mniej rygorystycznym przepisom, co sprawia, że ich fermy są bardzo uciążliwe dla sąsiadów i środowiska.”
– Kontrola NIKu była już trzecią z serii kontroli przeprowadzanych na polskich fermach. Każda wykazała w zasadzie te same nieprawidłowości i nadużycia, lecz, pomimo publikacji ich wyników, od tamtej pory nic się nie zmieniło – mówi nam dr Jakub Skorupski, prezes Federacji Zielonych „GAJA”.

Jak wskazuje, problemem jest brak prawidłowego nadzoru nad funkcjonowaniem tego typu instalacji. Dotyczy on nie tylko inspekcji weterynaryjnej czy sanitarnej, ale również budowlanej już na etapie budowy gospodarstw.

Skontaktowaliśmy się z Ministerstwem Klimatu i Środowiska, by sprawdzić, czy od czasu alarmistycznych informacji płynących z NIK resort podjął w ich sprawie działania naprawcze. Ministerstwo odniosło się jednak jedynie do problemu sztucznego podziału ferm, omijając temat nieszczelności prowadzonych kontroli.

„Problematyka sztucznego podziału ferm jest obiektem analizy Ministerstwa Klimatu i Środowiska od wielu lat. Z obserwacji MKiŚ wynika, że zjawisko podziału ferm dotyczy małych, rodzinnych ferm drobiu i świń. Nie zauważono podziału ferm wielkoprzemysłowych w celu uniknięcia obowiązku uzyskania pozwolenia zintegrowanego prowadzonych przez duże przedsiębiorstwa” – czytamy w odpowiedzi przedstawiciela resortu.

Jak przekonuje ministerstwo, by ograniczyć możliwość podziału ferm na mniejsze, 11 lipca 2014 roku ustawą o zmianie ustawy Prawo ochrony środowiska oraz niektórych innych ustaw wprowadzono artykuł 183b. „Przepis ten o charakterze fakultatywnym daje możliwość wystąpienia ze wspólnym wnioskiem przez prowadzących oznaczone części instalacji” – wyjaśnia resort.

Oznacza to, osoby prowadzące pojedyncze instalacje fermiarskie mogą objąć jednym pozwoleniem oznaczone części instalacji. Czyli, mówiąc prościej: kilka mniejszych gospodarstw może się „połączyć” na papierze i uzyskać pozwolenie zintegrowane. Resort nie dodał jednak, ilu gospodarzy zdecydowało się skorzystać już z takiego zabiegu.
Ministerstwo Klimatu i Środowiska

„Jednocześnie należy mieć na uwadze, że nie tylko pozwolenie zintegrowane jest narzędziem, dzięki któremu można ustalać i kontrolować warunki korzystania ze środowiska. W celu kontroli prowadzących instalacje niepodlegające pod obowiązek posiadania pozwolenia zintegrowanego istnieją w krajowym systemie prawnym takie narzędzia jak: kontrola interwencyjna; zobowiązanie prowadzącego do wykonania przeglądu ekologicznego; możliwość wykorzystania przez starostę kompetencji określonych w art. 362 ustawy Poś czy sam fakt obowiązku spełnienia przepisów weterynaryjnych”

„Z informacji przedstawionych przez Inspekcję Ochrony Środowiska i marszałków województw wynika, iż w latach 2015-2020 podziałowi uległo 58 ferm drobiu i świń. Z kolei w rejestrze prowadzonym przez Ministra Klimatu i Środowiska zarejestrowano do chwili obecnej 1265 ferm drobiu i świń (181 ferm świń i 1084 ferm drobiu) posiadających pozwolenie zintegrowane. Oznacza to, że podziałom w latach 2015-2020 uległo 4,6% ferm drobiu i świń w Polsce” – czytamy w oświadczeniu Ministerstwa Klimatu.

Jak podkreśla Jakub Skorupski, palącym problemem jest również brak udziału społeczeństwa w procesach decyzyjnych związanych z powstawaniem i funkcjonowaniem tego typu przedsięwzięć.

HELCOM, czyli międzynarodowa Komisja Ochrony Środowiska Morskiego Bałtyku, jak również międzynarodowa organizacja Coalition Clean Baltic jednoznacznie wykazały, że tego typu instalacje są punktowymi źródłami zanieczyszczeń, takimi samymi jak fabryki czy zakłady przemysłowe. Z tego powodu należałoby poddać je tej samej kontroli społecznej. Niestety, tak nie jest – tłumaczy Skorupski.

Zgodnie z literą prawa podczas uruchamiania nowej dużej fermy stronami postępowania stają się automatycznie wszyscy bezpośredni sąsiedzi działki, na której będzie powstawać gospodarstwo. Jednak ludzie, którzy mieszkają ledwie kilkanaście lub kilkadziesiąt metrów dalej, czyli tacy, którzy również bezwzględnie i trwale odczują na sobie skutki takiej inwestycji, nie mogą wystąpić jako strona bez wykazania ważnego interesu społecznego.

– Jesteśmy rozżaleni. Nikt z władz miasta nie chce się z nami spotkać. Nikt nie wyszedł nawet z propozycją takiego spotkania. Chcielibyśmy spotkać się z aktualnym inwestorem i porozmawiać (..) Czujemy się już bezsilni, nie wiemy, gdzie możemy uderzyć, z kim w tym temacie rozmawiać – skarżył się ostatnio portalowi NowyTomysl.pl mieszkaniec Borui Nowej, gdzie planowana jest budowa olbrzymiego kurnika.

– Problem istnieje jednak nie tylko na etapie uruchamiania nowych gospodarstw, ale również podczas ich eksploatacji. Jedynym źródłem informacji na temat tego, czy dana ferma posiada odpowiedni areał i prawidłowo wykorzystuje powstające na fermie nawozy, są plany nawozowe. Tymczasem kilka lat temu Naczelny Sąd Administracyjny
orzekł, że nie są one informacją publiczną – podkreśla prezes Federacji Zielonych „GAJA”.

Mieszkanie przy fermie wielkoprzemysłowej

Efekty takiego stanu rzeczy są, mówiąc wprost, zatrważające. Sąsiedzi ferm wielkoprzemysłowych i wielkotowarowych borykają się z licznymi uciążliwościami. Jednym z głównych są odory.

Tyle że nie chodzi o tradycyjny, wiejski „zapaszek” obornika. Sprawa jest znacznie poważniejsza.

– Mowa o od 100 do 200 lotnych związków chemicznych, spośród których około 30 jest szczególnie cuchnących i szkodliwych dla zdrowia. To m.in. siarkowodór, amoniak, metan czy sulfidy. Poza tym, że te zapachy są mało przyjemne, to są również bardzo szkodliwe dla zdrowia. Liczne badania prowadzone głównie w Stanach Zjednoczonych i Europie wykazały, że mieszkańcy sąsiadujący z fermami, narażeni na wysokie stężenie złożonych substancji i związków chemicznych, cierpią na chroniczne pogorszenie samopoczucia, migreny oraz liczne schorzenia dróg oddechowych – wylicza dr Skorupski.
Z koszmarnym problemem odoru zmagają się zwłaszcza mieszkańcy gminy Radzanów w powiecie mławskim, czyli jednym z najbardziej zafermionych regionów w Polsce.

Jak donosi Fundacja Otwarte Klatki, na terenie gminy Radzanów może znajdować się od 400 do 500 kurników, lecz nikt dokładnie nie wie, ile ich jest. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, kiedy zamiast pojedynczych kurników zaczęto stawiać całe kompleksy. Odór w niektórych miejscach unosi się przez cały rok.

Czytaj także: Mięsożercy kontra wegetarianie – kto ma rację? Bracia bliźniacy przebadali to na własnej skórze


Mimo to Polska wciąż nie doczekała się ustawy antyodorowej. W ciągu ostatnich lat w Sejmie pojawiły się co najmniej 3 projekty na różnym etapie procedowania, jednak każdy koniec końców zostawał odrzucony.

Jakub Skorupski podkreśla jednak, że wszystkie dotychczasowe projekty miały pewne wady. – Kłopotliwa okazała się kwestia arbitralnego stwierdzenia, kiedy dana instalacja jest rzeczywiście szkodliwa czy uciążliwa. Zamiast skorzystać z metodologii olfaktometrii, która daje możliwość wystandaryzowanego i obiektywnego badania jakości zapachowej powietrza, projekty proponowały powołanie specjalnej komisji, która miałaby podczas zaledwie jednej wizyty określić, czy zapach jest uciążliwy czy nie.

Negatywny wpływ na zdrowie okolicznych mieszkańców mają również zanieczyszczenia pyłowe powstające przy produkcji drobiu. Przedostające się przez instalacje klimatyzujące przy kurnikach pyły przekładają się na chroniczne problemy z układem oddechowym, zwłaszcza u dzieci, co potwierdzają liczne badania medyczne.

Kolejnym utrapieniem jest degradacja gleb w otoczeniu ferm wielkoprzemysłowych. – Problemem jest najczęściej nadmiar produkowanych nawozów. W przeciwieństwie do tradycyjnego modelu gospodarstwa rolnego, tu nie ma mowy o równoległości produkcji zwierzęcej i roślinnej – wskazuje dr Skorupski.

W gospodarstwie tradycyjnym jest to bowiem system naczyń połączonych – rolnicy zarówno uprawiają zboża na paszę, jak i hodują zwierzęta, których gnojowicą następnie nawożą swoje pola. Jednak gdy produkcja roślinna i zwierzęca jest rozdzielona, powstaje kłopot, co zrobić z całym nawozem produkowanym przez tysiące zwierząt.

– Gospodarstwo najczęściej nie ma wystarczająco dużego areału, żeby spożytkować wytwarzane na fermie nawozy zwierzęce. W praktyce nawozy są zatem wykorzystywane w nadmiarze. Prowadzi to do przeżyźnienia gleb azotem i fosforem, a w efekcie do ich degradacji – tłumaczy Jakub Skorupski.

W konsekwencji azot i fosfor wypłukiwane są do wód powierzchniowych i płynących, trafiając ostatecznie do jezior, rzek oraz Bałtyku, przyczyniając się tym samym do nadmiernego wzrostu sinic czy glonów. Według opinii ONZ hodowla przemysłowa to największe sektorowe źródło zanieczyszczenia wody.

Efektem tego jest kolejny uciążliwy skutek sąsiedztwa farm, czyli zawyżone koszty oczyszczania wody pitnej i zwiększenie zużycia wody. Ludność wiejska narzeka też na spadek wartości budynków mieszkalnych w okolicach, w których powstają fermy przemysłowe. Jak podkreśla Małgorzata Szadkowska, spadek cen takich nieruchomości i gruntów może sięgać nawet 50 proc.

– Chlewnia na 7 tys. świń produkuje tyle azotu i fosforu, co 30-tysięczne miasto, takie jak Zakopane czy Grodzisk Mazowiecki. A przecież w jednej okolicy takich chlewni może być więcej niż jedna – wskazuje prezeska Compassion Polska.

Co możemy zrobić?

Uciążliwość dla mieszkańców żyjących w pobliżu ferm to zaledwie jedna strona medalu. Równie, jeśli nawet nie bardziej, poważne są skutki środowiskowe.

Wylesianie obszarów zielonych pod uprawę paszy, wzrastająca antybiotykooporność z powodu faszerowania hodowlanych zwierząt krytycznymi antybiotykami, realne ryzyko wybuchów pandemii wywołanymi wirusami odzwierzęcymi oraz emitowanie około 14,5-18 proc. wszystkich gazów cieplarnianych, za które odpowiada człowiek, (według FAO to więcej niż emituje cały transport) – właśnie tym okraszone są nasze kotlety, wędliny, produkty mleczne i jajka, którymi zajadamy się codziennie.
Małgorzata Szadkowska z Compassion Polska wskazuje, że w obecnej sytuacji krytycznie ważne jest jak najszybsze odchodzenie od hodowli przemysłowej.

– Intensywna hodowla przemysłowa zwierząt powstała po to, by wyżywić ludzi po II Wojnie Światowej. Tyle że dziś zmagamy się już z zupełnie innymi problemami i dopiero z perspektywy czasu zobaczyliśmy, że – paradoksalnie – ta właśnie intensywna hodowla prowadzi rolnictwo do zapaści: degradacji środowiska na olbrzymią skalę oraz nadmiernej produkcji zwierząt, z którymi musimy wręcz konkurować o żywność. Zwierzęta hodowlane zjadają bowiem większość zbóż, którymi moglibyśmy wyżywić miliardy ludzi – tłumaczy Szadkowska.

Co jednak może zrobić zwykły Jan Kowalski? Przede wszystkim: zagłosować portfelem.

– Aktywistą może być każdy we własnym zakresie. Ograniczmy spożywanie mięsa i produktów odzwierzęcych na rzecz zdrowszych dla człowieka i planety diet roślinnych. Pamiętając o zaleceniach zmniejszenia spożycia mięsa o połowę, ustalmy sobie przykładowo, że mięso zjemy tylko podczas posiłkowania się na mieście lub co drugi dzień. Wybierajmy jogurty i mleko roślinne. Dziś jest ich już olbrzymi wybór w marketach – zachęca prezeska Compassion Polska.

Jak dodaje, jeśli już musimy jeść produkty odzwierzęce, to unikajmy tych, które wytwarzane są w szczególnie okrutny sposób, np. foie gras, jajek klatkowych czy najtańszego mięsa kurcząt.

– Edukujmy też innych. Udostępniajmy kampanie, artykuły, filmy, nagłaśniajmy akcje, podpisujmy petycje, wysyłajmy listy do rządu, wspierajmy organizacje prozwierzęce i prośrodowiskowe. Głośno mówmy o tym, że szkodliwe środowiskowo produkty, takie jak mięso, jajka czy mleko z przemysłowych hodowli, nie powinny być reklamowane z naszych pieniędzy, podobnie jak fermy wielkoprzemysłowe, do których przecież dopłacamy swoimi podatkami. Sprzeciw społeczny jest ważny i naprawdę działa – kwituje Małgorzata Szadkowska.
Czytaj także: W centrum Warszawy ustawiliśmy wielki zegar. Odlicza czas do katastrofy klimatycznej