Nazywali go "Czarodziejem obrzydliwości", a został legendą kina. Rozmawiamy z Johnem Watersem

Maja Mikołajczyk
"Czarodziej obrzydliwości" to jeden z łagodniejszych tytułów, jakimi swego czasu okrzyknęła go prasa. Gdy pod koniec lat 60. zaczął kręcić pełnometrażowe filmy, krytycy byli dla niego bezlitośni. On jednak nic sobie z tego nie robił i sam nazywał swoje filmy "śmieciowymi". Dziś jest uważany za legendę kina niezależnego i jedną z kluczowych postaci, tworzących amerykańską kontrkulturę. Oto John Waters.
Rozmowa z Johnem Watersem w ramach American Film Festivalu. [WYWIAD] Fot. Mayer/face to face/FaceToFace/REPORTER
John Waters to reżyser, który w swojej twórczości nie wahał się przekraczać granic dobrego smaku. Jak sam jednak podkreślał w wielu wywiadach, "żeby zrozumieć zły smak, trzeba najpierw mieć bardzo dobry gust".


Filmy Watersa nie są więc po prostu kiczowate, każdy przesadzony czy wyolbrzymiony w nich element jest tam umieszczony absolutnie specjalnie. Kino pochodzącego z Baltimore reżysera jest świadomie transgresyjne i w swoim czasie dawało przestrzeń ekranową postaciom odrzucanym przez amerykańską kulturę, takim jak homoseksualiści drag queens czy biała biedota.

Jednocześnie, Waters nabijał się zarówno z pełnej hipokryzji mieszczańskiej moralności WASP-ów, jak i z subkultury hipisowskiej, do której sam należał.

Waters już na pierwszy rzut oka wygląda jak oryginalna persona. Publicznie najczęściej występuje w fantazyjnych garniturach – niby konserwatywnie (reżyser pochodzi z katolickiego domu), ale jednak w swoim kampowym stylu.

Najbardziej charakterystycznym elementem wyglądu Watersa jest jednak jego cieniutki wąsik, który zapuścił, by prezentować się bardziej "perwersyjnie". Jak powiedział podczas swojego stand-upu "This Filthy World", który odbył się w ramach American Film Festivalu, dzięki niemu wygląda jak "Chester the Molester", co w wolnym tłumaczeniu znaczy "Teofil-pedofil".

Waters znany jest jako zabawny i diabelnie inteligentny rozmówca. W kontakcie okazuje się także niezwykle przystępny, a jego kinofilia wypływa w każdej odpowiedzi na moje pytania.
Rozmowa z Johnem Watersem w ramach American Film Festivalu.Fot. Aleksandra Pawełczyk/ American Film Festival
Zacznijmy od polskiego kontekstu. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że bardzo podobała Ci się "Matka Joanna od Aniołów" [film Jerzego Kawalerowicza o opętanych przez diabła zakonnicach z 1961 – przyp. red.]. Czy jakieś inne polskie filmy zrobiły na Tobie wrażenie?

Widziałem "Nóż w wodzie" i parę innych filmów Romana Polańskiego, natomiast pierwszymi polskimi filmami, jakie w ogóle widziałem, to były te Andrzeja Wajdy. "Matkę Joannę od Aniołów" zapamiętałem najlepiej, bo w tamtym czasie to był niezwykle szokujący film – wywołał olbrzymi skandal w Kościele katolickim, za co też go pokochałem.

W podobnym tonie utrzymana jest tegoroczna "Benedetta" Paula Verhoevena.

Widziałem ten film, ale on wyszedł już w innych czasach. Film Verhoevena jest celowo prowokacyjny, ale w inny sposób. Poza tym, jego wypuszczenie nie sprawiło nikomu żadnych kłopotów, a "Matka Joanna od Aniołów" spowodowała wiele problemów na całym świecie [śmiech].

"Benedetta" jest filmem niemal kampowym [świadomie kiczowatym – przyp. red.], w pewien sposób śmiesznym. "Matka Joanna od Aniołów" była natomiast zrobiona bardziej na poważnie.

W innym z wywiadów stwierdziłeś, że współczesne super-bohaterskie produkcje są robione tak, by "zadowolić wszystkich widzów". Czy uważasz, że jest to tendencja charakterystyczna dla wszystkich współczesnych hollywoodzkich produkcji?

Oczywiście, że filmy super-bohaterskie są robione w taki sposób – tak samo sprawa ma się zresztą z komediami romantycznymi. Często słyszę, jak ludzie mówią: "Nie cierpię oglądać w kinie filmów, które nie sprawiają, że czuję się dobrze". Ja osobiście nie cierpię feel-good movies [ang. filmy, które sprawiają, że czujesz się dobrze – przyp. red.] – czuję się dobrze i bez nich!

Uwielbiam kino, po którym czuję się źle i myślę sobie: "O mój Boże, to było wstrząsające". Taki był nowy film Gaspara Noé ["Vortex" – przyp. red.] o starzeniu się. Kocham wychodzić z kina i czuć się źle – zazwyczaj czuję się dobrze, więc nie wymagam od filmów, by działały na mnie jak leki uspokajające.
Do dnia dzisiejszego "Różowe flamingi" [komedia Johna Watersa z 1972 roku – przyp. red.] są bardzo kontrowersyjnym filmem. Czy myślisz, że gdyby debiutowały na ekranach kin dziś, zszokowałyby widownię tak samo?

To dobre pytanie, bo obowiązująca obecnie polityczna poprawność zmienia nieco postać rzeczy – będę o tym mówić więcej dziś wieczorem [W ramach American Film Festivalu John Waters miał tego dnia stand-up pt. "This Filthy World" (ang. "Ten paskudny świat") – przyp. red.].

Zgadzam się z większością poglądów piewców politycznej poprawności, ale nie lubię ich cnotliwości. Wierzę, że czarny charakter w filmie może zachowywać się źle i niepoprawnie politycznie, i wciąż być świetnie napisanym czarnym charakterem.

Jest taka scena w "Różowych flamingach", kiedy Divine [odtwórca głównej roli, który we wszystkich filmach Watersa wcielał się w kobietę – przyp. red.] otwiera prezent i znajduje tam urodzinową kartkę z napisem "Wszystkiego najlepszego, grubasku".

Dzisiaj być może to by nie przeszło i to jest dla mnie zupełnie niedorzeczne. Mierzymy się obecnie z wieloma problemami na świecie i myślę, że to nie powinien być jeden z nich – to jest bardziej związane właśnie z tym zadowalaniem wszystkich, o którym rozmawialiśmy wcześniej.

Wracając do pytania, myślę, że film mógłby dzisiaj powstać, ale zupełnie inaczej wyglądałaby jego dystrybucja. W swoim czasie "Różowe flamingi" przykładowo były wyświetlane w jednym mieście na raz, premiera często była w tygodniu o północy ["Różowe flamingi" puszczano w ramach tzw. seansów o północy, na których pokazywano szczególnie kontrowersyjne filmy – przyp. red.], a sam film puszczano jeszcze może z dwa czy trzy razy. Z drugiej strony jednak, jedno kino puszczało "Różowe flamingi" przez cały rok o północy.

Obecnie premiera odbyłaby się pewnie w ramach dobrej sieci kin artystycznych w dziesięciu miastach jednocześnie w piątkowy wieczór. Współcześnie sposoby dystrybucji bardzo się zmieniły – nie wiem, czy dzisiaj film mógłby być obecny na ekranach kin tak długo.

W Polsce nigdy nie mieliśmy tradycji seansów o północy.

Myślę, że kiedy obecnie większość filmów można zobaczyć w domu, nikt nie chodziłby na takie pokazy. Na seanse o północy chodziło się, żeby zapalić trawkę, uprawiać seks, krzyczeć w czasie dialogów, przebierać się w kostiumy – teraz to wszystko można zrobić podczas oglądania filmu w domu.

"Różowe flamingi" stały się hitem jeszcze przed rozpowszechnieniem się dystrybucji na kasetach wideo. Można je było zobaczyć tylko w kinie – nikt nie miał możliwości obejrzenia ich na telefonie, komputerze czy DVD. Jak chciało się je zobaczyć, był na to tylko jeden sposób i były to właśnie seanse o północy. Można powiedzieć, że wymagało to pewnego zaangażowania.
Czytaj także: Mocne, brutalne i szokujące. 10 kontrowersyjnych filmów, które oglądasz na własne ryzyko
W "Różowych flamingach" postać grana przez Divine zostaje okrzyknięta "najpaskudniejszą żyjącą osobą" [ang. "the filthiest person alive" – przyp red.]. Kto według Ciebie zasłużył sobie na to miano współcześnie?

Zacznę od tego, że użyłem słowa "paskudny" [ang. filthy – przyp. red.] zamiast
"śmieciowy" [ang. trashy – przyp red.], bo to drugie było już wtedy nadużywane. Poza tym uważam, że słowo "paskudny" było punkowe zanim w ogóle zaczęło funkcjonować w punkowym słowniku.

W "Różowych flamingach" to słowo oznacza coś dobrego. Kto byłby "najpaskudniejszą żyjącą osobą" dzisiaj? Przychodzą mi na myśl sami źli ludzie, ale kto byłby taką najbardziej kontrowersyjną postacią w pozytywnym sensie i undergroundową ikoną...

To dobre pytanie, nie umiem odpowiedzieć od razu, musiałbym o tym pomyśleć. Przychodzą mi na myśl jacyś aktorzy, ale to bardziej ich role niż oni sami. Trudno wskazać, kogo można by dziś określić tym mianem – wtedy było dużo więcej reguł i zasad określających to, kim możesz być.

Myślę, że Divine swego czasu zasłużył [Waters używa zaimka "on", co jest związane z tym, że Divine za kobietę przebierał się on tylko na potrzeby ról filmowych/scenicznych – przyp. red.] na ten tytuł, bo miał ogromny wpływ na późniejsze drag queens.

Wcześniej drag queens wyglądały bardziej zachowawczo, przebierały się za matki albo za Miss America. Teraz prezentują się zupełnie inaczej, współczesne drag queens chcą być kontrowersyjne. Myślę, że to właśnie Divine dał im tę wolność do tego, a także do bycia agresywnymi w komediowy sposób – chyba właśnie o to w tym wszystkim chodziło.

Dodam, że Divine w prawdziwym życiu był zupełnie inny – nie był wrogi ani nic z tych rzeczy. Ludzie go lubili, bo żartowałem sobie też z "hipisowskiej poprawności politycznej", która różniła się od tej obecnej.

Jeśli teraz naśmiewałbym się z poprawności politycznej, nie wiem, czy spotkałoby się to z takim entuzjazmem. Zresztą zobaczymy, bo nabijam się z niej w mojej najnowszej powieści [chodzi o nadchodzącą w 2022 roku powieść "Liarmouth: A Feel-Bad Romance" – przyp. red.].

Jak rozumiem, hipisi nie obrażali się tak łatwo?

Tak jak powiedziałem, zawsze mieliśmy poczucie humoru [Waters w latach 70. sam był hipisem, dlatego użył zaimka "my" – przyp. red]. Nie uważam, żeby rasizm czy transfobia były zabawne, to są postawy, z którymi trzeba walczyć i nie ma w tym absolutnie nic śmiesznego.

Afroamerykańscy komicy żartują sobie jednak ze spraw związanych z prawami czarnych – gorzej jednak, kiedy śmiejesz się z nich, nie będąc czarnym. Tak samo byłoby, gdyby czarny heteroseksualny komik śmiałby się z osób LGBT+.

Nie chodzi o to, że nie można tego robić – moim zdaniem to może nawet wzbogacić żart, sprawić, że będzie lepszy i prowokacyjny. Wiążę się to jednak ze sporymi trudnościami dla jego twórcy – to igranie z ogniem, którym łatwo można się sparzyć.

Nazwałeś "Titane" Julii Ducournau (horror, który wygrał w tym roku Złotą Palmę na festiwalu filmowym w Cannes – przyp red.) filmem, który kontynuuje tradycję kina eksploatacji (kontrowersyjnych, niskobudżetowych filmów, pokazywanych najczęściej w kinach samochodowych – filmów przyp. red). Czy myślisz, że "Titane" może przywrócić tę tradycję do życia?

Mam taką nadzieję. Byłem zachwycony, że jury w Cannes nagrodziło ten film, ale nigdy bym tego nie przewidział. "Titane" był zabawny, bardzo odważny i po prostu świetny. Widziałem poprzedni horror tej reżyserki, czyli "Mięso" i on też bardzo mi się podobał.

W życiu bym nie powiedział, że "Titane" wygra Złotą Palmę, ale Francuzi go pokochali. Wracając do pytania, to pierwszy film od bardzo dawna, jaki widziałam, który faktycznie można nazwać prawdziwym kinem eksploatacji.

Cieszę się, że mogłem go obejrzeć i mam nadzieję, że po nim pojawią się kolejne. W sumie jak teraz o tym myślę, to "Benedetta" też była trochę filmem tego rodzaju.

Ponieważ moim ulubionym gatunkiem filmowym jest horror, na koniec chciałabym zapytać Cię o Twoje ulubione współczesne filmy grozy.

Moim ulubionym horrorem z pewnością jest "Teksańska masakra piłą mechaniczną" [horror Tobe'ego Hoopera z 1974 roku – przyp. red.] – może nie jest to najbardziej współczesny film, ale to wciąż moim zdaniem najlepszy horror, jaki kiedykolwiek powstał.
Z ostatnio horrorów bardzo podobało mi się "Uciekaj!" [film Jordana Peele'a z 2017 roku – przyp. red.].

Też go lubię, ale od tego samego reżysera wolę film "To my".

Również mi się podobał. Myślę, że oba z nich straszą w nowy sposób, dzięki czemu udało im się odświeżyć konwencję kina grozy. Po "Teksańskiej masakrze..." wiele horrorów, takich jak "Krzyk" Wesa Cravena zaczęło być kręconych z przymrużeniem oka.

Stawiano głównie na humor, jednak ludzie nie chcieli, żeby horrory były tylko śmieszne, więc później pojawiło się torture porn [bardzo brutalne horrory, takie jak "Hostel" czy "Piła" – przyp. red.], a następnie przyszła nowa fala, którą reprezentują właśnie takie filmy jak "Uciekaj!".

Wywiad został przeprowadzony w ramach American Film Festivalu we Wrocławiu, który stacjonarnie trwał od 9 do 14 listopada. Od 1 do 14 grudnia festiwal odbędzie się w formie online.

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut