Kalina Jędrusik w krainie czarów. Obejrzałam "Bo we mnie jest seks" [RECENZJA]

Maja Mikołajczyk
Twórcy "Bo we mnie jest seks" poszli inną drogą niż od nich oczekiwano. Kalina Jędrusik nie jest w ich filmie podmiotem analizy psychologicznej, a figurą swoich czasów, odbitą w oczach uważających ją za seks-bombę fanów. I właśnie za taką zabawę z postacią jednej z największych ikon PRL-u niestety zbierają największe baty.
Recenzja "Bo we mnie jest seks" – filmu o Kalinie Jędrusik z Marią Dębską w roli głównej. Fot. kadr z filmu "Bo we mnie jest seks"

Kalina w krainie czarów

Już od pierwszych chwil film sugeruje nam, że będzie trzymać się z daleka od prawdy historycznej. Szara rzeczywistość PRL-u zostaje pokolorowana na pastelowo i naświetlona w taki sposób, że mniej przypomina Polskę Ludową a bardziej marzące się Kalinie Hollywood.

Co więcej, w jednej z początkowych scen do zamiatającej ulicę kobiety zaczynają przemawiać sklepowe manekiny – to jasny sygnał, że po filmie należy się spodziewać realizmu jedynie w jego magicznym wydaniu, a poważne traktowanie ekranowych wydarzeń jest niewskazane.


Niech omijają go szerokim łukiem Ci kręcący nosem na musicalowe wstawki czy teatralne inscenizacje, bo to na ich czarze opiera się serce filmu. Podobnie jednak jak Alicję, która wpadła do króliczej nory, również na Kalinę w tej krainie czekają liczne niebezpieczeństwa.

"Nikt nie wie, że jest pod seksem i dusza"

Kalina Jędrusik w filmie Katarzyny Klimkiewicz to charyzmatyczna seks-bomba, wywołująca często skandal już samym swoim pojawieniem się w pomieszczeniu. Pożądana przez mężczyzn i drażniąca kobiety, swojego seksapilu w życiu zawodowym i prywatnym używa jak niezastąpionej broni.

Niestety, w silnie patriarchalnym społeczeństwie Polski lat 60. zamienia się ona w obosieczny miecz, spełnia się bowiem proroctwo z jednego z wersów tytułowej piosenki, czyli "Nikt nie wie, że jest/ Pod seksem i dusza".

Wszyscy mężczyźni w życiu Jędrusik są wytworem swoich czasów, więc kobiety traktują co najwyżej jak stadium pośrednie pomiędzy dzieckiem a człowiekiem. Kalina czasem nawet z troski jest przez nich dyscyplinowana, a jej porywczy charakter jest tolerowany tylko do momentu, gdy nie przekracza przeznaczonych dla kobiety kulturowych norm.

Seksapil "polskiej Marilyn Monroe" obraca się też przeciw niej na polu, na którym uczynił z niej gwiazdę. Społeczeństwu coraz bardziej zaczyna przeszkadzać zmysłowy wizerunek sceniczny Kaliny, a w sytuacjach zawodowych seks zaczyna się traktować jako jej jedyną kartę przetargową.

Kalinie udaje się pozostać sobą i postawić na swoim w zdominowanym przez mężczyzn świecie, jednak pytanie, czy – jak śpiewała – znajdzie się ktoś, kto "ogarnie" jej "seks i duszę", pozostaje zawieszone w próżni.
Maria Dębska jako Kalina Jędrusik i Leszek Lichota jak Stanisław Dygat w filmie "Bo we mnie jest seks".Fot. kadr z filmu "Bo we mnie jest seks"

Być jak Jędrusik

Niezależnie od tego, czy krytykom i recenzentom film się podobał, kreacja aktorska Marii Dębskiej ani razu nie została pominięta. Rola Dębskiej w pierwszej chwili zwraca uwagę fizycznym podobieństwem do Jędrusik – aktorka w charakteryzacji wygląda jak jej sobowtór.

Aktorka przykuwa oko do ekranu jednak czymś więcej niż swoim emploi. Dębska jest doskonała w naśladowaniu charyzmy, gestów czy modulacji głosu Kaliny i pomimo komediowego tonu filmu ani razu nie szarżuje w kierunku parodii.

Bardzo niesprawiedliwe są głosy twierdzące, że jej rola ogranicza się do teatralnego przeklinania, nie wspominając już, że jest to też – o ironii – jedna z tych rzeczy, których mężczyźnie raczej by nie zarzucono.
Maria Dębska jako Kalina Jędrusik w filmie "Bo we mnie jest seks".Fot. kadr z filmu "Bo we mnie jest seks"

Magia kina

Bliskie są mi słowa wypowiedziane przez bohaterkę graną przez Vivien Leigh w dramacie "Tramwaj zwany pożądaniem", czyli "I don't want realism. I want magic" [ang. Nie chcę realizmu. Chcę magii – przyp red.] , dlatego z przyjemnością dałam się porwać magii kina dostarczonej przez twórców.

W "Bo we mnie jest seks" jest jedna scena żywcem wyjęta z "Salta" Tadeusza Konwickiego (w którego zresztą ze świadomym komizmem wciela się w filmie Paweł Tomaszewski) i myślę, że nie znalazła się ona tam przypadkiem – film Klimkiewicz jest oczywiście bardziej przystępny i rozrywkowy, ale z ducha bywa podobnie surrealistyczny.

I to właśnie z tego symbolicznego charakteru filmu wynika to, że Kalinie musiała przypaść w nim rola swego rodzaju fantazji Narodu o gwieździe wielkiego formatu, jaką bez wątpienia była. W tej baśni pogłębiona psychologicznie heroina mogłaby wypaść wręcz niewiarygodnie.

W Polsce nakręcono już wiele wybitnych dramatów psychologicznych, a filmów świadomie bawiących się gatunkowymi schematami zdecydowanie mniej, a ja zawsze będę wspierać kino, które próbuje tego, co nowe.
Czytaj także: Księżna Diana na skraju załamania nerwowego. "Spencer" to dramat o utracie własnego ja

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut