Chilewicz: Teraz wszyscy jesteśmy Żulczykami

Patryk Chilewicz
Niedawno odbyła się pierwsza rozprawa sądowa państwo polskie versus Jakub Żulczyk. Na wokandzie znieważenie głowy państwa. Żulczyk napisał w listopadzie 2020, co następuje: "Joe Biden jest 46 prezydentem USA. Andrzej Duda jest debilem". Tajemnicza osoba prywatna wyraziła oburzenie, zgłosiła sprawę do prokuratury, a prokuratura pod rządami Zbigniewa Ziobro ochoczo zajęła się sprawą.
Pierwsza rozprawa Jakuba Żulczyka. Fot. Tomasz Jastrzebowski / East News
Kuba (pozwalam sobie, bo znamy się z Żulczykiem prywatnie) nie przyznał się do stawianych mu zarzutów, a swój wpis argumentował satyrą i „zatroskaniem o losy kraju”. Czytając wpisy pisarza w mediach społecznościowych łatwo zauważyć, że ściemy w tym nie ma, bo jego działalność choćby facebookowa opiera się właśnie na czasami bardziej, czasami mniej dosadnym komentowaniu rzeczywistości.

Kolejna rozprawa w tym temacie odbędzie się 5 stycznia, a pojawić ma się na niej językoznawca Michał Rusinek, który razem z szanownym gronem będzie debatował nad tym, czy "debil" był dopuszczalny, czy też nie.
Czytaj także: Pisarz, który obraził Andrzeja Dudę. Co wiemy o twórczości Jakuba Żulczyka?
Miało być poważnie, a wyszła, jak często w Polsce (ale nie tylko, o czym niżej), groteska. Aparat państwowy postanowił ganiać się z pisarzem po sądach za jedno słowo, które ubodło. Ubodło tak bardzo, że postanowiono odłożyć na bok powagę instytucji prokuratury (czy jeszcze taka istnieje?) i męczyć pisarza rozprawami.


Męczyć, tak. To, co dla nas jest groteską i powodem do słusznych śmiechów, dla Kuby musi być ekstremalnym przeżyciem, bo pozywa go własny kraj za… no właśnie, za co? Otóż za jedno słowo. Za rzeczonego "debila". Ja sam wiem, jak to jest walczyć z wielką, międzynarodową korporacją, która postanawia wziąć odwet za bycie nieposłusznym jej widzimisię, więc choć trochę rozumiem, z czym musi zmagać się Żulczyk. I jest to bezsprzecznie paskudny zestaw uczuć.

Sprawa Kuby przypomniała mi o hiszpańskiej awanturze, jaką wywołał niejaki Pablo Hasél, raper z hiszpańskiego regionu Katalonii. Jego działalność jest oceniania skrajnie, a w swoich tekstach zdarzało mu się chwalić terroryzm obudowany nacjonalistycznymi dążeniami do odłączenia się od hiszpańskiej korony, czy lżyć na samą koronę właśnie, a konkretnie króla Juana Carlosa I. Tego samego, który uciekł z kraju w obawie przed procesami o malwersacje finansowe i łapówkarstwo.
Czytaj także: Żulczyk w programie Kuby Wojewódzkiego. "Nie warto używać nazw chorób jako wyzwisk"
Za lżenie (cóż to za piękne słowo!) króla, Hasél w lutym 2021 roku został aresztowany i skierowany na odbycie kary dziewięciu miesięcy pozbawienia wolności. Wcześniej wykorzystał wszelkie możliwości odwoławcze, a nawet zabarykadował się na jednym z uniwersytetów. Nic to nie dało, podobnie jak interwencje m.in. Amnesty International czy dziesiątki tysięcy protestujących ludzi na ulicach Barcelony, Walencji czy Madrytu.

Czy naprawdę warto karać artystów (nie roztrząsając i nie porównując w tym momencie twórczości obu panów) za krytykę władzy, nawet ostrą? Nie od dziś wiadomo, że największą zniewagą jest brak uwagi, a więc może obrażone jaśniepaństwo powinno po prostu nie uruchamiać aparatu represji w momencie, gdy pisarz czy raper krzykną coś, co się władzy nie podoba? Dlaczego odpowiadają tylko artyści niepokorni wobec władzy, a nie władza niszcząca i pogardzająca ludźmi? To pytania retoryczne, panie władzo, proszę mieć to na uwadze. W interesie każdej jednostki ceniącej wolność powinno być uniewinnienie Jakuba Żulczyka. Dziś to on zmaga się w sądzie, a jutro może to być każda inna osoba, która podała dalej mema, który nie podoba się władzy. I nie, nie jest to histeria, biorąc pod uwagę obsesję kontroli obywatelek i obywateli przez obecnie panujących. Kubie grozi do trzech lat więzienia za tego "debila". Sami osądźcie, kto prawdziwym debilem jest w tej sytuacji. Dla mnie jest nim państwo polskie, które robi awanturę o to, że pisarz coś napisał.

Kuba Libre, panie Żulczyk, Kuba Libre!