Wypróbowałam na cellulit bańki chińskie za kilkanaście złotych. Efekt kompletnie mnie zaskoczył

Helena Łygas
Gdzieżeś była, o bańko chińska, gdy kupowałam co dwa miesiące co raz to nowe peelingi. Albo gdy przed "wakacjami marzeń" wydałam na balsam antycellulitowy drobne 120 złotych. Moje początki z bańką nie były jednak obiecujące. Skończyło się syczeniem z bólu i siniakami jak po pobiciu. Jak zaprzyjaźnić się z bezwzględnie najlepszym i najtańszym domowym sposobem na cellulit, tłumaczy certyfikowana masażystka.
Bańki chińskie na cellulit to prawdziwy hit (ręczę głową) fot. Monika Kozub / Unsplash
Jeszcze dekadę temu był chorobą. Przypadłością tak wstydliwą, że podobnie jak krew menstruacyjna dorobił się wizualnej metafory. W tym przypadku nie był to jednak błękitny płyn, ale sympatyczna skórka pomarańczy.

Pandemia cytrusowa


O zarazie cellulitem kobiety po raz pierwszy usłyszały dzięki uczynnym reklamodawcom. W tle straszne hasła: krążenie, limfa, zastój wody. Na szczęście zawsze znajdowało się cudowne panaceum. Przynajmniej w reklamach.

Jak na kogoś, kto z rzadka pokazuje się publicznie, cellulit zrobił zawrotną karierę. Jednak nie był dość ostrożny. Gdy na jego temat zaczęli wypowiadać się eksperci, okazało się, że to uzurpator. Żadne tam schorzenie, ale zwykła właściwość skóry. Ot, nierówne rozmieszczenie tkanki tłuszczowej.


I trzeciorzędna cecha płciowa, zważywszy, że ma go około 90 proc. kobiet. Także tych szczupłych i trzymających się z daleka od Netflixa i chillu z paczką chipsów (za cellulit odpowiada przeważnie gospodarka hormonalna, a w szczególności – estrogen). Część kobiet ma zresztą widoczny cellulit wyłącznie w konkretnych fazach cyklu (ściskanie uda się nie liczy, sorry).

Może i mamy szereg pozytywnych trendów z rodzaju ciałopozytywności czy self-love, ale nie oszukujmy się – mając niewymagający pracy wybór spod znaku brak cellulit vs cellulitu, nikt raczej nie zdecydowałby się na bramkę nr 2.

Czego to tam nie nakładano


Skromna autorka (tak, chodzi o mnie) ze swoim cellulitem na tylnej części ud odznaczającym się regularnie na ponad tydzień w miesiącu pamięta przeróżne trendy antycellulitowe.

Peelingi z drobinami z mikroplastiku, obecnie odżegnywane od czci i wiary (i słusznie, zanieczyszcza wody), potem balsamy rozgrzewające (auć!) i chłodzące (laski, które wpadły na pomysł wysmarowania się po całości, kończyły szczękając zębami pod dwiema kołdrami – serio).

Wreszcie (w 2014?) nastała era peelingów kawowych. Reklamowane masowo przez influencerki szły w horrendalnych cenach, a potem ktoś wpadł na tyle banalny, co genialny pomysł, że wystarczy zmieszać zwykłą mieloną kawę z naturalnym olejem i ewentualnie olejkiem eterycznym. Tym sposobem gotowe peelingi staniały trzy razy.

Wreszcie w ramach mody na produkty wielorazowego użytku (kubeczki menstruacyjne zamiast podpasek, rękawice do demakijażu zamiast wacików) na rynek weszły szczotki do ciała z naturalnego włosia. Usuwały martwy naskórek, wygładzały i pomagały na cellulit. Tyle że żeby osiągnąć pożądany efekt, nie inaczej niż w przypadku duetu peeling + balsam rozgrzewający, trzeba było wpisać je w kalendarz nie tylko od święta.

Czas to pieniądz? Uroda to czas?


Stosowałam je wszystkie. Działały – jedne lepiej, inne gorzej. Był jeden warunek. Regularność. I to budziło mój opór. Raz dziennie zajmować się własnymi udami?

Dodajcie sobie do tego pielęgnację twarzy (tonik, serum, krem), makijaż (badania pokazują, że umalowanym kobietom przypisuje się więcej kompetencji zawodowych niż tym saute), suszenie włosów (długowłosa kobieta bez suszarki zimą prędzej czy później skończy z zapaleniem ucha). Do tego: dbanie o paznokcie rąk i stóp, depilacja, balsamowanie ciała (golenie wysusza skórę).

Wychodzi na to, że kobieta, która w ramach obowiązującego kanonu chce być zadbana w podstawowym wymiarze, ma sporo pracy. Statystycznie poświęca jej 5 godzin tygodniowo.

W przedpandemicznym 2018 roku Polki wydały tylko na kosmetyki do makijażu drobne 2 miliardy złotych, czyli ponad 100 zł na głowę. Dodajmy do tego wydatki na pielęgnację twarzy i ciała i tzw. pink tax (wyższe ceny za produkty tego samego przeznaczenia i jakości przeznaczone dla kobiet), który wynosi 67 proc. w stosunku do produktów męskich (sprawdziły to algorytmy porównywarki cen Idealo).

Podsumowując: dużo czasu i dużo pieniędzy. Jasne, że można to olać, ale śmiałkiń nie ma zbyt wielu. Najbardziej pożądanymi produktami stają się więc te, które oszczędzają czas i pieniądze. Tyle że tych wielorazowego użytku (bez wymiennych wkładów) w reklamach raczej nie zobaczymy. Za duże koszta.

Głośne brawa dla baniek


I tu na scenie pojawiają się zasysające bańki do masażu, znane lepiej jako bańki chińskie. Znają je masażyści i fizjoterapeuci (i to w sklepach dla nich można je dostać najtaniej – po kilkanaście złotych). Są też dostępne w wielu aptekach. W gabinetach od dawna są używane zarówno w celach leczniczych, jak i usługach beauty, ale pod strzechy wchodzą od niedawna.

To chińskie cudo z gumy zagościło w moim życiu przypadkiem. Ot, koleżanka kupiła zestaw baniek, a że nie używała ich wszystkich, dwie dostałam w spadku ja. Instrukcje były proste: przysysasz bańkę siłą własnych mięśni do skóry natartej obficie olejkiem (do masażu, naturalnym olejem lub zwykłą oliwką dla dzieci) i przeciągasz po udach od dołu do góry.

No to przeciągałam. Za pierwszym razem ewidentnie użyłam za dużo siły. Nie dość, że posykiwałam momentami z bólu (kto nie słyszał hasełka „dla urody trzeba cierpieć”, niech pierwszy rzuci kamieniem), to nazajutrz opadła mi szczęka. Moje uda i – pardon le mot – tyłek wyglądały jak gdyby ktoś, nie przymierzając, mnie skopał. Siniaki nie był szczególnie bolesne, były za to mocno fioletowe.

Stwierdziłam, że bańki to narzędzie szatana i nigdy więcej, ale po kilku dniach, gdy siniaki poprzechodziły w zielono-żółty, by miejscami zacząć znikać, zobaczyłam nogę nowej generacji (w sumie może i starej, coś w stylu „ja w 2010”). Może i cellulit nie zniknął jak w photoshopie, ale skóra była bardziej napięta.

Za drugim razem masaż był mniej bolesny, a zasinienia niewielkie. I tym razem zobaczyłam poprawę i to nie poprawę post-peelingową, czyli wyczuwaną głównie na dotyk, ale wizualną.

Tymczasem w sieci doczytałam, że efektów można się spodziewać dopiero po 6 sesjach (spokojnie producenci, nikt tych baniek raczej zwracał nie będzie, ja po trzech razach jestem bardziej zadowolona niż z jakiegokolwiek magicznego balsamu).

O bańki chińskie pytam techniczkę masażu certyfikowaną do podstaw fizjoterapii Dorotę Gryman.

Helena Łygas: Dlaczego bańka chińska jest taka skuteczna?

Dorota Gryman: Przede wszystkim zassana tkanka szybko się rozgrzewa, co oznacza, że dochodzi do wzmożonego przekrwienia w masowanych okolicach. Tym samym zwiększamy dotlenienie, więc do masowanego obszaru lepiej i sprawniej docierają minerały, witaminy i substancje krążące w naszym organizmie, które wpływają na trofikę skóry, czyli jej odżywienie, a także funkcjonowanie.

Organizm to złożony segment, więc działając na skórę tak naprawdę nie ograniczamy się tylko do niej, ale wpływamy też na mięśnie, ścięgna i układ limfatyczny, który biegnie równolegle do układu krwionośnego, a odpowiada m.in. za pozbywanie się z organizmu toksyn i wody. Na podobnej zasadzie będzie działał masaż szczotką z naturalnym włosiem, tyle że w przypadku baniek ten efekt jest mocniejszy. Dodam, że bańki chińskie pomagają też niwelować blizny, rozstępy i wspomagają zmniejszanie napięć mięśniowych.

Jak prawidłowo "prowadzić" bańkę chińską?

Jeśli chodzi o polepszenie trofiki skóry i zmniejszanie napięcia mięśniowego, bańkę należy prowadzić ruchami dosercowymi z racji oddziaływania na krążenie i tym samym pracę serca. W przypadku blizn i rozstępów lepiej wybrać mniejszą bańkę i operować nią wzdłuż defektu, żeby to właśnie w nim wywołać przekrwienie.

Czy trudno wykonać taki masaż we własnym zakresie?

Sama określiłabym używanie baniek chińskich jako umiarkowanie trudne, ale wiele kobiet wykonuje masaż w domu w myśl zasady "żeby być piękną trzeba cierpieć". Zasysają tkankę zbyt mocno, masują zbyt gwałtownie albo zbyt długo, a czasem i przy za małym poślizgu, a do tego nie dają skórze czasu na regenerację.

Kończy się zazwyczaj popękanymi naczynkami, a bywa, że i krwiakami. Praca z bańką chińską polega na wywoływaniu zamierzonych przekrwień, którym trzeba dać czas na regenerację, bowiem są w istocie mikrouszkodzeniami, które naprawiając się redukują problem.

Jakie są przeciwwskazania?

Nie powinny go wykonywać osoby z wrażliwą skórą, cerą naczynkową, chorobami układu krwionośnego, kobiety w ciąży.

Nie można samodzielnie stosować baniek na obszary z żylakami, zasinienia, a także tam, gdzie mamy mało tkanki między skórą a tkanką kostną. Do tego należy unikać miejsc, gdzie występuje mocna koncentracja naczyń krwionośnych, czyli m.in. w pachwinach, dołach kolanowych, kanałach nadgarstkowych.

Jeśli nie jesteśmy pewne, w których obszarach możemy stosować bańkę chińską samodzielnie, nie zaszkodzi umówienie się na wizytę do masażysty/fizjoterapeutki i skonsultowanie się w tej kwestii.

Po jakim czasie można spodziewać się efektów stosowania bańki chińskiej?

Podręcznikowo mogę powiedzieć, że spore zmiany można zobaczyć po 6 do 12 sesji. Wszystko zależy od rodzaju skóry, grubości i typu tkanek, wieku, trybu życia.

W przypadku masaży bańką chińską w domu powinnyśmy używać jej jednorazowo co najmniej 15 minut, ale nie dłużej niż pół godziny, przy czym zaczynać należy od maksymalnie kwadransa.

Zabieg można powtarzać w odstępach od dwóch dni do nawet tygodnia. To wszystko kwestia indywidualna, jednak obserwując bacznie swoje ciało i traktując je łagodnie da się dobrać sensowny model stosowania baniek. Nie należy przekraczać swojego progu bólowego czy używać bańki na widoczne zmiany takie jak popękane naczynka czy zasinienia.

Chcesz podzielić się historią, albo zaproponować temat? Napisz do autorki: helena.lygas@natemat.pl



Czytaj także: Najpierw była Kate Moss, a potem plus size. Chciałabym modelek wyglądających jak ty i ja


Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut