Sorry, mam zapie***l na Netfliksie i HBO. Jak słodki nadmiar zamienił się w serialową klątwę

Alicja Cembrowska
Dziesiątki premier każdego miesiąca. Lista tytułów do nadrobienia. Dyskusje w mediach społecznościowych o tym, co już jest dostępne na Netfliksie i HBO, a co czeka na premierę. Co włączyć, a co sobie darować. Seriale zalały nasz świat i wcale się nie dziwię, że coraz więcej osób czuje presję nieustannego "oglądania".
Serialowych premier jest obecnie tak dużo, że trudno za tym nadążyć Kadr z filmu "Pewnego razu... w Hollywood" (2019)

Serial nasz codzienny

Długo broniłam się przed serialami. Wiedziałam, że należę do tej szalonej grupy, która nie poprzestanie na jednym odcinku (sprawdziłam na "Californication"). Ciekawość wygrywała ze świadomością, że muszę wcześnie wstać i być wyspana. Wolałam wiedzieć, niż być wyspana. Co gorsza: mam syndrom "nawet najgorsze gówno muszę obejrzeć do końca". Zasadę tę złamałam może dwa razy w życiu.


Dlatego zrezygnowałam z seriali na rzecz filmów.

Do czasu pandemii, która zastała mnie w wynajmowanej w pojedynkę kawalerce. Filmy przestały mi wystarczać, ale już na samym początku tej "przygody" czułam presję. O serialach rozmawiali wszyscy i co chwilę słyszałam pytanie, czy "widziałam nowy odcinek XYZ". A ja nie oglądam nic. Żadnych hitów. Wiedziałam, że wyprodukowana jest masa, a każdego miesiąca premiery mają kolejne seriale. I już wtedy trochę zauważałam, jak wiele osób (nie tylko z mojego otoczenia) czuje presję oglądania.

A presja często kończy się tak, że nie oglądamy, a "zaliczamy". Byle odhaczyć, byle kojarzyć, o czym mówi towarzystwo, o czym dyskutują ludzie w sieci, byle być na czasie, nie wypaść z obiegu. Głupie? Chyba nie do końca. Nawet odrobinę to rozumiem.

Kadry i konteksty niektórych produkcji na stałe przedostały się do świadomości społecznej. Nawiązania do serialowych bohaterów i sytuacji pojawiają się w memach i artykułach. Trochę tak jest, że bez znajomości danego serialu możemy nie załapać żartu, nie zrozumieć śmiesznego obrazka, nie rozumieć kontekstu opisanej sprawy. Nie jest to wielce wykluczające, ale z perspektywy osoby, która do 2020 roku nie oglądała żadnego z głośnych seriali, bywa odczuwalne.

To ta sytuacja, gdy na spotkaniu towarzyskim pada tytuł i okazuje się, że jesteś jedyną osobą, która nie ma pojęcia, kim jest Dwight, Pam i Jim (spoko, też JESZCZE nie oglądałam "The Office") i jedyne co pozostaje, to zamienienie się w słuch.

Więcej presji niż przyjemności

Pierwsze durne poczucie presji pojawiło się, gdy musiałam zdecydować "co na pierwszy ogień?". Co obejrzeć, skoro do wyboru mam milion tytułów? Zadawanie tego pytania w grupach filmowych nie ma sensu: odpisze ci tysiąc osób. Każdy poda inny tytuł.

Padło na "Opowieść Podręcznej" (nie bez znaczenia było wykorzystywanie przez kobiety na całym świecie charakterystycznej stylizacji podręcznych). Potem poszło już z górki, jednak tylko pozornie. Świat nie przestał produkować seriali, żebym sobie na spokojnie nadrobiła.

Ja oglądałam starocie, a media społecznościowe miały już kolejne hity, które po prostu "trzeba zobaczyć". Właściwie do dziś jestem trochę z tyłu i kiedyś mi to doskwierało, co niejednokrotnie kończyło się tym, że ostatecznie nie oglądałam nic, bo nie mogłam się zdecydować, co odpalić. Dziś już się z tym pogodziłam.

Wiele osób się jednak nie godzi na zamykanie peletonu i stawia na półśrodki, żeby nie wypaść z obiegu. Gdy poznałam te półśrodki, to zrozumiałam, że presja serialowa naprawdę istnieje. I – co gorsza – staje się kolejnym dowodem, że większość z nas po prostu już nie potrafi dźwignąć nadmiaru, którym charakteryzują się nasze czasy.

Pod "naszymi czasami" mam na myśli ostatnie 10-15 lat, w ciągu których zmieniło się tak dużo, że naprawdę łatwo się pogubić. Ponad 10 lat temu wkurzałam się, że na każdy odcinek serialu "Lost" puszczanego w TVP muszę czekać tydzień.

Kawałek po kawałku czy tort na raz?

Trudno się dziwić, że gdy pojawił się Netfliks, to pokolenie wychowane w tęsknocie za kolejnym odcinkiem rzuciło się na pełen, nieograniczony dostęp. I tak trendem stał się binge-watching, czyli kompulsywne oglądanie seriali i połykanie kilku odcinków z rzędu. Z jednej strony to świetny temat na memy o "planach na weekend", z drugiej ciche niebezpieczeństwo, które okazuje się, że może skutecznie pogorszyć samopoczucie, a nawet doprowadzić do depresji.

HBO przyjęło inną taktykę – ta platforma wycelowała w tych, którzy z nostalgią wzdychali do czasów słodkiego oczekiwania.

Jakiś czas temu trafiłam na internetową dyskusję, w której widz zarzucał HBO, że przymusowo "dawkuje" nowe sezony seriali. W istocie – starsze produkcje możemy obejrzeć ciągiem, gdy jednak na platformie tytuł pojawia się premierowo, widz dostaje po jeden lub dwa odcinki tygodniowo. Są fani tego rozwiązania, ale i zagorzali krytycy, uważający, że to zwykłe chamstwo, bo przecież jesteśmy dorośli i chcemy oglądać tyle odcinków, na ile mamy ochotę!

A na ile mamy ochotę? Na więcej. Chcemy więcej, ale brakuje nam czasu. Chcemy więcej, chociaż dużo mamy. A producenci dają nam to więcej, wszak dla nich to praca i zarobek. I nie obchodzi ich, JAK oglądamy. Ważne, że kliknięcie zostało zarejestrowane i można podać je w oficjalnych statystykach. To ważne, żeby móc napisać w tytule "kolejny hit, który pokochały miliony widzów".

Zaliczanie, a nie oglądanie

Mam wrażenie, że coraz więcej osób nie ogląda seriali, a je "zalicza". A to wyklucza głębszą dyskusję. Nasza rozproszona uwaga i brak koncentracji, które wynikają z nadmiaru, sprawiają, że chyba globalnie jako ludzkość coraz mniej oglądamy – przy czym używając słowa "oglądamy" mam na myśli nie tyle kliknięcie "odtwórz". Chodzi mi o przeanalizowanie, zrozumienie, co do nas dociera i uruchomienie jakiegokolwiek procesu myślowego i emocjonalnego.

Mam na myśli świadomy odbiór tekstu kultury. Refleksję, zastanowienie, zachwyt albo wręcz przeciwnie. Nie jedynie patrzenie, ale widzenie. Poczucie odpowiedzialności za spojrzenie na obraz, który otrzymuję i pytanie: co z tym zrobię dalej? Ciekawym przykładem na "patrzenie, ale niewidzenie" jest głośny "Don't look up".
Hit Netfliksa królował w mediach społecznościowych w grudniu, a komentarze "to trzeba zobaczyć", "mocne", "film roku" można liczyć w milionach. Dawno nic tak nie poruszyło widzów. Ale ilu z nich zrobiło coś z tym, co obejrzało? Ilu zmieniło chociaż jeden nawyk? Ilu pokusiło się o refleksję głębszą niż ocena "mocne" wyskrobane na fejsbukowej tablicy, które służyć właściwie ma tylko jednemu komunikatowi "hej, należę do tych, którzy widzieli najgłośniejszy film Netfliksa".

Na te pytania musi odpowiedzieć sobie każdy sam.

Przyspieszanie, przewijanie i oglądanie "z doskoku"

Pisałam ostatnio recenzję niezbyt udanego powrotu "Seksu w wielkim mieście". Fakt, "I tak po prostu" nie jest dziełem wybitnym. Świadoma zagrożenia "straty czasu", włączyłam i obejrzałam. Szukając później informacji na temat tego serial, natknęłam się na dyskusję o tym, co ludzie robią, gdy coś im się nie podoba, ale z jakieś powodu nie decydują się na wyłączenie danej produkcji.

"Oglądałam" w czasie prasowania. "Oglądałem" na przyspieszeniu. "Oglądałam" przewijając sceny z bohaterem X. "Oglądałem" przeskakując połowę na pasku czasu. Trochę "oglądałam", trochę sprzątałam.

Nie, nie przeszkadza mi to jakoś szczególnie i nie wpływa na moje życie. Właściwie mam to gdzieś, poza jedną refleksją. Dzięki tym komentarzom wiem, dlaczego każdy ogląda seriale, ale nie z każdym da się o nich pogadać, poza kategorią "fajne/niefajne". Jedni po prostu oglądają, a inni "oglądają". Ot, cała zagadka.

Na koniec jedna rada od osoby, która na chwilę wpadła w tę pułapkę: oglądajcie to, na co macie ochotę, walcie ten serialowy wyścig, tym bardziej, jeżeli macie ochotę na przewijanie i przyspieszanie, a nie "wejście" w świat serialowych bohaterów.
Czytaj także: Nie tylko "Squid Game" rządziło w tym roku. Oto 12 najlepszych seriali (kiepskiego) 2021 roku

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut