"Odżywka do włosów dla uchodźcy? W głowach się poprzewracało!" Polacy chcą pomagać tak, jak ONI chcą

Helena Łygas
Mili to już byliśmy. Po ponad trzech tygodniach wojny na Ukrainie i pospolitym ruszeniu na pomoc uchodźcom, w sieci zaczynają się pierwsze awantury - i to już nie z gatunku tych zapoczątkowanych przez troll-konta. Wychodzi na to, że część z nas pomaga głównie, żeby zaspokoić własne potrzeby.
Uchodźcy, którzy nie znaleźli zakwaterowania, często mieszkają z całym swoim dobytkiem w halach zaadaptowanych na tymczasowe miejsca noclegowe (zdjęcie ilustracyjne) fot.Wojciech Olkusnik/East News
Że w końcu się zacznie, nie łudziłam się ani minuty. Jako pasjonatka wczytywania się w dyskusje online, widziałam już niejedno. A w kwestii szeroko pojętych dóbr materialnych, Polacy mają akurat wyjątkowo krótki lont.

Wystawiasz na grupie sprzedażowej drogą torebkę - pięć bab zacznie wypisywać, że można te PIENIĄŻKI wydać lepiej, że po co komu takie luksusy. Trzy kolejne, że torba jest paskudna i one by z domu z taką nie wyszły, ale w odruchu dobroci mogą kupić za ułamek ceny.

OLX-owa i Vinted-owa żebranina na "horom curke" byłaby już klasykiem, gdyby nie fakt, że historia kuriozalnych prób wyłudzeń pisze się co dnia od nowa. W skrócie: oddaj mnie to, bo ja to chcę. Swoją prośbę motywuję tym, że należy mi współczuć.


Przeczytaj także: Karyniada handlu drobnego. Polki pokochały Vinted, a na przekręty i cwaniakowanie nie trzeba było długo czekać

Na przeciwnym brzegu mamy z kolei neolibkowych matołków. W ich rozumieniu świata, każdy człowiek, niezależnie od tego, gdzie się urodził, czy w jakiej rodzinie i środowisku dorastał, może zdobyć wyższe wykształcenie, dobrze zarabiać, kupić mieszkanie i samochód. Wystarczy tylko chcieć.

Niestety tym, którym się chciało, zabiera się pieniądza na nierobów. Jak na ludzi obeznanych w świecie rozsądku i finansów, naszym neolibkom ucieka chyba w obliczeniach jakieś "0".

Bo i nagle okazuje się, że wystarczy dodać 1000 złotych do budżetu czteroosobowej rodziny, by zaczęła wieść życie do pozazdroszczenia. Wakacje, remonty, rzucanie pracy z dnia na dzień.

Zapytacie, jakimiż to torami pognały myśli horo-curkowców i neolibkowych matołków w obliczu wojny w Ukrainie? Na początku bardzo ludzkimi.

Może tylko ci pierwsi burzyli się, że ktokolwiek śmie krytykować dary dla uchodźców. Bo to przecież dary serca. I tak z piwnic i z serc Polaków spłynęły między innymi: kostium płetwonurka, suknia ślubna, brudne rajstopy czy bikini. Nie mogło tu zabraknąć pokaźnej liczby ciuchów z niespieralnymi plamami i bynajmniej nie celowymi rozdarciami.

Wkrótce zaczęło się olabogowanie, że dlaczego matka ukraińska dostaje pieluchy za darmo, skoro matka polska ich nie dostaje. Dlaczego ktoś daje jej pokój, skoro Polki muszą płacić? Skąd na "nieuczciwość" się bierze, tęgie umysły horo-curkowców nie odkryły.

Przeczytaj także: Uciekający przed wojną ludzie nie potrzebują starych łachów z dna szafy. Pomyśl, nim ruszysz pomagać

Na libkowy głos w kwestii pomocy humanitarnej trzeba było czekać odrobinę dłużej. Dotacje dla osób przyjmujących uchodźców? Za nasze, olaboga, trzeba pomagać, sami pomagamy, ale są jakieś granice. Niech rząd wymyśli coś innego (plot twist: wszystko jest za nasze, taki byłby też inny pomysł).

Że pieniądze przekazywane nie uciekającym przed wojną, a osobom, u których się zatrzymują to prosta droga do obrzydliwych nadużyć, jakoś mało komu przyszło do głowy.

Pomoc? Tak, ale bez przesady



Na szczęście w końcu pojawiło się pytanie natury filozoficznej, z którym każdy Polak, niezależnie od poglądów, mógł się zmierzyć.

Zaczęło się niewinnie. Choć na dworcach wciąż zdarza się, że brakuje jedzenia, napojów i produktów dla dzieci, miejsca, w których rozlokowano uchodźców, zgłaszają już nieco bardziej urozmaicone potrzeby.

I oto w sieci zaczęły pojawiać się posty z aktualnymi potrzebami poszczególnych ośrodków. Zasypki, podkłady do przewijania, kremy na odparzenia dla niemowląt czy zabawki dla dzieci w wieku przeróżnym nie zwróciły niczyjej uwagi. Z prośbami o powerbanki i wegetariańskie kanapki było nieco trudniej, ale awantur rozciągających się na setki komentarzy nie sprowokowały.

Odżywka Gate


Wściekłość rodaków wzbudziły dopiero kremy do twarzy i do rąk, golarki, pomadki, a w szczególności - odżywki do włosów. Innymi słowy - produkty przeznaczone dla uchodźczyń. Do dzieci z sercem na dłoni, co innego jakieś babska. Dobra matka wszak nie patrzy na siebie, a już zwłaszcza nie w takiej sytuacji. Jednak patrzy? Widocznie aż taka dobra nie jest.

Ucieka przed wojną bez męża? Po co ma niby nogi czy pachy golić? Kremy do twarzy? "Ja bym się z kawałka mydła cieszyła". Kremy do rąk? To nie Syberia, wiosna idzie. Pomadki do ust? W dupach się poprzewracało, może jeszcze szminki i lakiery do paznokci?

No i wreszcie "kontrowersyjne" odżywki. Wydawać by się mogło, że w kraju, w którym usługi beauty są ponadprzeciętnie rozwinięte w stosunku do reszty Europy (w mieście powiatowym może nie być knajp innych niż pizzerie i kebaby, ale salonów fryzur i paznokci zawsze jest pod dostatkiem), odżywka do włosów nie jest niczym szczególnym.

To nie wcierka do włosów, nie olejek na końcówki, nie balsam laminujący, ani nie pianka czy maska. Otóż nie, drodzy państwo. Zdaniem Polaków (a w szczególności - Polek) odżywka do włosów to dziś dobro luksusowe.

Nie chcę nastawiać się negatywnie do sądów krajanek, wiec sprawdzam, ile kosztują tanie odżywki w popularnej drogerii - 6,4 złotych za 300 mililitrów, 9 złotych za 440. To około 30 groszy za jednorazowe użycie - a kupując produkt w hipermarkecie, spokojnie można zbić tę kwotę do połowy.

Odwiedzając miejsca, gdzie zostali tymczasowo rozlokowani uchodźcy wojenni, faktycznie nie można się pozbyć wrażenia, że jest tam jakby luksusowo.

Polówki (nowe!) co metr, stare koce, prąd z kontaktów (kolejka na 40 osób), woda z kranów (kolejka na 30), stare ciuchy do wyboru, do koloru. Jeśli dodamy do tego darmowe kremy do twarzy, pomadki ochronne do ust i odżywki do włosów, można poczuć się jak w SPA.

Żeby sąsiad nie miał lepiej


Ale (chwilowo) dość ironii. Ciekawsze wydaje się, co faktycznie stoi za przekonaniem wielu Polek i Polaków, że kilka kosmetyków to "gruba przesada"? Tym bardziej że przecież świadczenie jakiejkolwiek pomocy jest decyzją indywidualną każdego z nas. Jeśli nie chcesz czegoś ofiarowywać, możesz tego po prostu nie robić.

Może kieruje nami coś na kształt infantylnej zazdrości? Oto nagle ktoś "obcy" dostaje coś, za co reszta musi zapłacić. Z mydłem nie było tego problemu, bo i trudno o zazdrości. Mało kto używa dziś tanich (a takie przeważnie trafiają do darów dla uchodźców) mydeł do mycia twarzy i ciała, bo są po prostu zbyt wysuszające w porównaniu do żeli pod prysznic.

Całkiem, jak gdyby część z nas chciała pomagać, ale tak, żeby osoby, którym pomagają, nie miały przypadkiem "lepiej" niż my - nawet jeśli jest to "lepiej" czysto imaginacyjne.

Wystarczy mieć odrobinę wyobraźni i empatii, żeby wiedzieć, że trudno, żeby którakolwiek z uchodźczyń miała "lepiej" od kogoś, kto śpi we własnym łóżku, dysponuje lodówką, pralką i nie musi codziennie bać się o bliskich i swoją przyszłości. Pomysł, że kilka darmowych kosmetyków i par nowej bielizny to w tej sytuacji przesada, jest kuriozalny.

Wszystkich zatroskanych domniemanym luksusem pragnę zapewnić, że uchodźczynie prawdopodobnie nie dostaną odżywek lepszych niż te w waszych własnych łazienkach. I tu przykład anegdotyczny z własnego podwórka.

Pod koniec lutego po raz pierwszy robiłam zakupy dla uchodźców, wówczas głównie spożywcze. Początkowo poszłam w stronę tych najtańszych, a potem zrobiło mi się głupio. Sama nie zjadłabym czekolady, którą włożyłam do koszyka, ani nie dałabym soku, który chciałam kupić dziecku. Wyjęłam wszystko i zaczęłam od nowa.

W kolejnych tygodniach zmieniłam podejście. W cenie przyzwoitej szczotki do włosów można kupić 10 grzebieni, w cenie tamponów znanej marki - trzy paczki no name’ów. I nie chodzi tu o przekonanie, że uchodźcy powinni być wdzięczni za byle co. Raczej o to, że przy obecnym zapotrzebowaniu bardziej niż jakość, liczy się ilość.

Inna kwestia to nikłe pojęcie o tym, że świadczenie skutecznej pomocy jest umiejętnością, którą zdobywa się dłużej niż przez dwa dni wolontariatu. Zrzucamy się na leczenie śmiertelnie chorych dzieci, na sprzęt medyczny, na pomoc osobom dotkniętym klęskami żywiołowymi, na telefon zaufania, na walkę o prawa kobiet. Polska w ostatnich latach zrzutkami stoi.

Tyle że branie udziału w zbiórkach nie oznacza, że wiemy cokolwiek o świadczeniu pomocy bezpośredniej. Ktoś, kto chce realnie pomóc, nie powinien robić tego wedle własnego widzimisię, ale raczej słuchać, czego potrzebują osoby w kryzysie, jakie są zalecenia organizacji specjalizujących się w pomocy. I z tym mamy ogromny problem.

Wiele osób ma ściśle określone wyobrażenia o darach. Przykładowo co roku do domów dziecka zamiast rzeczy, które realnie są tam potrzebne, trafiają setki pluszaków i czekolad. Podopieczni ośrodków pieczy zastępczej to przecież biedne sierotki bez zabawek, słodyczy i w podartych butach.

Podobnie jest z wyobrażeniami o uchodźcach, których widzimy chyba na poły kadrami z filmów o tematyce wojennej - wygłodzonych i obdartych. Mało komu przychodzi dziś do głowy, że lwia część tych ludzi żyła wcześniej podobnie do nas. Ukraina, choć biedniejsza od Polski, nie jest krajem "trzeciego świata".

I może dlatego gdy do głosu dochodzą osoby, których potrzeby powinny być w centrum zainteresowania, nagle okazuje się, że hojnym darczyńcom coś nie pasuje.

Nie jest tajemnicą, że pomaganie dobrze wpływa na samopoczucie pomagających. I nie ma w tym nic złego. Tyle że wypadałoby zdawać sobie sprawę, że pomaganie będące wyłącznie spełnianiem własnego widzimisię jest tak naprawdę jazdą ego i stawianiem siebie w centrum. Nie ma nic wspólnego z empatią, niezależnie od sum wydanych na pomoc.

Balsamy ochronne do ust, kremy do rąk i do twarzy może i nie są niezbędne do przetrwania. Ale wielu osobom poprawią komfort fizyczny, ale i psychiczny. Możliwość zadbania o siebie w niezbyt komfortowych warunkach nie jest żadnym luksusem. To kwestia zachowania elementarnej godności.

Wspomnę też o kwestii dość przyziemnej - łatwo dywagować, że odżywka to zbytek, gdy ma się włosy, które można bez problemu rozczesać po myciu. Dla wielu kobiet kończy się walką z rzepami - w przypadku uchodźczyń często przy pomocy najtańszych grzebieni.

Więcej: spróbujcie rozczesać splątane włosy 5-latki, płaczącej, że ją boli. I co w takiej sytuacji? Może głowy na łyso, bo i po co uchodźczyniom jakieś tam włosy. Powinny się cieszyć, że mają co jeść.

Jakoś trudno wyobrazić mi sobie, że internetowe przeciwniczki odżywek i spółki chciałyby siedzieć w pawilonie, gdzie co dnia kręcą się dziesiątki nowych twarzy z kudłem na głowie, popękanymi ustami i skórą schodzącą z nosa bez możliwości zrobienia z tym czegokolwiek.

Jeśli już decydujemy się pomagać, uszanujmy prośby tych, którzy powinni być w centrum zainteresowania, zamiast bawić się w sędziów cudzych potrzeb i ich zasadności.


Chcesz podzielić się historią albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

Czytaj także: Jak Wołodia z Leningradu siadł na carskim tronie i zamarzył, by Rosjanie go kochali, a świat się bał