To okazja dla Putina, by odtrąbić sukces. Oto jak może wyglądać Dzień Zwycięstwa
Jak wyobraża pan sobie Dzień Zwycięstwa, kiedy Rosja wciąż prowadzi ofensywę w Ukrainie?
Rosja od dawna żyje według swojego kalendarza liturgicznego, w którym są święta i powtarzane od lat rytuały obchodzenia ich. Będzie wielka parada w Moskwie, transmitowana przez wszystkie telewizje, a także mniejsze parady w dużych miastach. Później odbędą się tzw. marsze "Nieśmiertelnego Pułku". Wtedy wychodzą zawsze wielkie tłumy z portretami swoich przodków, którzy brali udział w II wojnie światowej. Rytuał w tym roku różni się tym, że nie będzie żadnych zagranicznych gości na trybunie w Moskwie.
Władimir Putin może poczuć się tym upokorzony, czy jemu jest już wszystko jedno w kontaktach z Zachodem?
To symbol osamotnienia Rosji w sytuacji, kiedy stała się agresorem i atakuje Ukrainę. Ci, którzy będą defilować w stolicy czy innych miejscach, to tak naprawdę żołnierze armii, która toczy teraz wojnę. Mamy inny nastrój i zmienia to atmosferę święta. W pewnym sensie bardziej je uaktualnia, bo nie nawiązuje już tylko do wydarzeń z 1945 roku, ale też do tego, co dzieje się dzisiaj.
Kto z zewnątrz 9 maja może stanąć obok Putina na Placu Czerwonym?
Nie będzie żadnych gości. Nie przyjedzie nawet Alaksandr Łukaszenka, nie został zaproszony. Może w ostatniej chwili coś się zmieni, ale nie jest przewidywana obecność sojuszników i towarzyszy z dawnego Związku Radzieckiego. To, że ich nie zaprosili, może być sygnałem, że Rosji nikt nie jest potrzebny. Jesteśmy wielcy, groźni i straszni i nikogo nie potrzebujemy – tak należy na to patrzeć.
I to będzie chciał przekazać Putin w swoim wystąpieniu z okazji święta?
Nie mam śmiałości, by kategorycznie powiedzieć, że Władimir Putin coś zrobi, albo czegoś nie zrobi. Do tego potrzebny jest bardzo wytrawny psychiatra, który musiałby mieć stały kontakt z pacjentem, żeby określić, do czego on jest gotów się posunąć.
Byłbym bardzo zdziwiony, ale dopuszczam też taką myśl, że Putin na Placu Czerwonym, przed mauzoleum Lenina wyciągnie atomową walizeczkę, pokaże czerwony guzik i powie, że niszczymy wrogi Zachód. Być może stopień jego szaleństwa jest już tak wysoki.
Ale pewnie nie zabraknie propagandy, że "operacja specjalna" idzie zgodnie z planem.
Myślę, że Putin będzie próbował ogłosić sukces. Może on wyglądać w ten sposób, że ogłosi zrealizowanie projektu "Noworosja". Rosjanie nie zajęli całego obwodu ługańskiego i nawet połowy donieckiego, ale opanowali i okupują korytarz do Krymu. Mają już połączenie lądowe z Krymem, więc to można uznać za sukces. Zajęli też część obwodu chersońskiego i dniepropetrowskiego. Wprowadzają tam rubel i swoje porządki. Ten cel jak na razie został osiągnięty. Ludzie w Rosji przyjęliby to jako swój dorobek, chwałę i powód do dumy.
Może Putin powie w końcu otwarcie, że toczy z sąsiadem wojnę?
Putin genialnie wyczuwa swój naród. To, czego ludzie chcą, a co uważają za niedopuszczalne. Jeżeli ten instynkt go nie opuścił, to uważam za niezbyt prawdopodobne, że z Placu Czerwonego ogłosi początek wojny w miejsce operacji specjalnej, i że potrzebna jest mobilizacja. Opieram to na tym, że to jest dzień triumfu, zakończenia wojny, który stał się głównym mitem założycielskim Federacji Rosyjskiej. To nie jest moment, by powiedzieć: musicie iść na front. To nie ta atmosfera i nie te uczucia.
9 maja mógł być początkiem prawdziwej operacji wojennej, ale w 2014 r. Tyle że wtedy sytuacja była o tyle inna, że Rosja wzięła Krym, nie wplątując się w jakąś straszną historię i wydawało się naturalne, że "ta żałośnie słaba Ukraina" jest do wzięcia.
Nastroje w Rosji były wtedy bardziej bojowe?
Pamiętam, że wtedy po defiladzie tłumy młodych osób szły po ulicach Moskwy i skandowały: "Na Donbas!". Ludzie sami wzywali do rozpoczęcia prawdziwej wojny na szerokim froncie, która wtedy wydawała się możliwa i łatwa do wygrania. Dzisiaj ta wojna trwa i okazało się, że nie jest ani łatwa, ani zwycięska.
Pojawiły się zdumiewające doniesienia, że Rosjanie chcą przebrać 2 tys. mieszkańców Mariupola w wojskowe mundury i wysłać ich na paradę jako "jeńców". Według Pana to realny scenariusz?
Nie słyszałem o tym, żeby chcieli pędzić jeńców wojennych przez Plac Czerwony. Natomiast jest pomysł, by zrobić to w Mariupolu. Chodzi o to, by zmusić żołnierzy, czy ludzi z łapanek do ubrania ukraińskich mundurów i przejścia przez miasto. W Mariupolu pierwsze skrzypce grają te formacje, które powstały w tzw. donieckiej czy ługańskiej republice ludowej. Ci ludzie po prostu dyszą nienawiścią, chcą zemsty na Ukraińcach.
Dlatego sytuacja w Mariupolu wygląda tak krwawo, bo oni rzeczywiście pragną dostać się do Azowstalu i wymordować wszystkich z pułku "Azow". Takie spektakularne poniżenie, jak przemarsz jeńców czy niby jeńców, byłoby bardzo bliskie ich sercom. Nawet jeśli Moskwa nie chciałaby tego zaakceptować, to oni są w stanie to zrobić.
To naiwne pytanie, ale ktoś może jeszcze wpłynąć na Putina? Emmanuel Macron wciąż do niego dzwoni, ale efektów raczej nie widać.
Przede wszystkim nie podchodziłbym tak do działań Macrona. Ktoś musi dzwonić do Putina, żeby określić, czy przypadkiem nie otrzeźwiał, żeby w końcu można było z nim rozmawiać. Ktoś tę robotę musi wykonać. Poza tym, kontakt z przywódcami zagranicznymi, to jest jedyna możliwość, żeby przekazać Putinowi prawdę o tym, co dzieje się w Ukrainie. Inną od tej, którą sam sobie wymyślił oraz tej, którą pasą go jego dworzanie.
Te rozmowy nie dają efektów, ale to przynajmniej okazja, by do jego głowy dostały się inne informacje, niż te wymyślone. Nie można tego lekceważyć i kpić, jak to robią niektórzy głupi polscy politycy.
Na Kremlu nie ma już nikogo, kto mógłby się mu sprzeciwić?
Poza jednym przypadkiem, trudno mi wyobrazić sobie ludzi, którzy mają inne zdanie niż to wymyślone przez kremlowskie jastrzębie. Jest jeden człowiek bliski Putinowi, który potrafił zaryzykować. To Aleksiej Kudrin, były wicepremier i były minister finansów, którego Putin zna od dawna. To liberał, z którym się liczy. Wcześniej był na uboczu, ale on się odzywa i występuje z krytyką niektórych rzeczy. To jedyna osoba, która może wnieść inną nutę do chóru.
Spekulacje o tym, że nowym planem Putina może być atak na Mołdawię, powinniśmy traktować serio?
W zdecydowanie prorosyjskim Naddniestrzu są aspiracje stania się częścią Federacji Rosyjskiej. Tam siła ognia, jaką dysponowaliby Rosjanie, nie jest taka wielka. Stacjonuje tam dwutysięczny kontyngent rosyjski i spore zaplecze mobilizacyjne, więc mogłoby dojść ok. 50 tys. ludzi, ale niewiele wartych militarnie. To nie są jakieś frontowe jednostki, oni raczej pilnują dawnych składów amunicji, więc wiele zrobić nie mogą.
Rosjanie nie bardzo są w stanie otworzyć kolejny antyukraiński front. Ukraińcy raczej by sobie z tym poradzili. Trudno to sobie wyobrazić, ale może coś takiego rodzi w się w głowach na Kremlu. Z drugiej strony to Naddniestrze jest dla nich atrakcyjne, bo graniczy z prorosyjskimi enklawami w Mołdawii, gdzie mówi się po rosyjsku, a ludzie wiążą swoje nadzieje z Rosją. Z Naddniestrza mogliby przejść z ekspansją w imię ratowania Rosjan w Gagauzji do opanowania kolejnego kraju, czyli Mołdawii.
Czyli takie same usprawiedliwienia, jak przy ataku na Ukrainę.
Tak, ratowanie Rosjan w Naddniestrzu, którzy chcą być w Rosji. Zresztą Putin jest mistrzem prowokacji. Jaki problem sprowokować zamieszki na terytorium Mołdawii? Te prowokacje, do których już dochodzi w Naddniestrzu, nie są przypadkowe. To część większego planu, ale jakiego, na razie trudno zgadnąć.
Czytaj także: https://natemat.pl/411304,zelenski-rozmawial-z-bushem-ten-porownal-go-do-winstona-churchilla