Po "Trzynastu powodach" wzrosła liczba samobójstw. Tak popkultura romantyzuje zaburzenia psychiczne
- Romantyzowanie chorób nie jest niczym nowym – w XIX wieku za atrakcyjne uznawano kobiety chorujące na gruźlicę, a jeszcze dawniej osoby chore psychicznie uznawano za szamanów i mistyków.
- W XXI wieku z chorób psychicznych próbuje zdjąć się stygmę. Niestety skutkiem ubocznym bywa ich romantyzacja na skalę, jakiej wcześniej nie było.
- Dlaczego romantyzowanie zaburzeń psychicznych może być niebezpieczne?
Romantyzujemy choroby od zawsze
Romantyzowanie chorób wszelakich nie jest zjawiskiem nowym. Od zarania dziejów osoby wykazujące objawy zaburzeń psychicznych traktowano jako osoby "widzące więcej" i w zależności od kultury oraz religii mianowano je "szamanami" lub "mistykami". Cierpienie ma równie długą tradycję gloryfikowania, szczególnie w ramach doktryny katolickiej.
Ten fenomen jeszcze bardziej zaczął nasilać się w XIX wieku, kiedy romantycy powszechnie zaczęli czynić "szaleńców" bohaterami swoich poematów i powieści utożsamiając ich z niezrozumiałymi geniuszami kontestującymi zastaną rzeczywistość.
Co więcej, w czasach, w których tworzył zarówno Arthur Rimbaud, jak i Oscar Wilde, za niezwykle atrakcyjnych uważano również... chorych na gruźlicę. W popularnej wówczas literaturze często przedstawiano ich jako pięknych, udręczonych artystów, którzy pomimo powolnego umierania wciąż kontynuowali swoją artystyczną misję.
Na piedestał była wówczas również wyniesiona uroda tzw. "wyblakłego kwiatu". W pewnym momencie stała się ona tak pożądana, że nawet zdrowe młode kobiety starały się wyglądać na chude i blade gruźliczki z charakterystycznym rumieńcem na licu.
Choć fenomen romantyzowania chorób nie jest więc niczym nowym, od paru lat specjaliści alarmują, że jego skala wzrosła. Częstsze pokazywanie bohaterów zmagających się z problemami psychicznymi jest z jednej strony zjawiskiem pozytywnym, gdyż przyczynia się do zmniejszania tabu.
Drugą stroną medalu jest jednak to, że takie postaci często są przedstawiane jako bardziej intrygujące, tajemnicze, delikatne, a nierzadko również... atrakcyjne. Nic więc dziwnego, że niektórym cierpienie psychiczne zaczyna kojarzyć się z czymś uwzniaślającym, co niestety może mieć tragiczne konsekwencje – w szczególności dla jeszcze nieukształtowanych nastolatek i nastolatków.
Piękna i szalona, outsider z problemami
Początkowo choroby psychiczne były ilustrowane w kinie i telewizji wyjątkowo niesprawiedliwie, i stereotypowo. Chorych przedstawiano jako niebezpiecznych ("Psychoza" Alfreda Hitchcocka) lub zdziecinniałych ("Co się zdarzyło Baby Jane?" Roberta Aldricha).
Tendencja z przynajmniej ostatnich dwóch dekad do prezentowania osób dotkniętych zaburzeniami psychicznymi w sposó bardziej sympatyczny i (nieco) bardziej realistyczny jest oczywiście z założenia dobra. Niestety ciągnie za sobą nowy problem.
Twórcy w przeważającej większości odeszli bowiem od stygmatyzacji, ale wpadli w kolejną pułapkę, jaką jest gloryfikacja. Poprzez mniej lub bardziej celowe kreowanie postaci korelują zaburzenia psychiczne z takimi cechami jak wyjątkowość, inteligencja, wspomniana tajemniczość czy – w końcu – nieprzeciętna uroda.
Niezwykle popularny we wczesnych latach dwutysięcznych serial dla młodzieży "Kumple" ("Skins") wyprodukował co najmniej dwie heroiny, z którymi identyfikowały się całe rzesze nastolatek. Grana przez Hannę Murray Cassie bardzo szybko stała się idolką ruchów pro-ana, a jedna z jej kwestii dialogowych ("Nie jadłam nic przez trzy dni, więc mogę być urocza") stała się dla niektórych młodych kobiet mantrą.
Serial romantyzował anoreksję Cassie pokazując ją jako złamaną i niezrozumiałą przez resztę społeczeństwa, ale jednak piękną bohaterkę, a pomijając łączące się z anoreksją mniej atrakcyjne objawy fizyczne, jak wypadanie włosów, zniszczone zęby czy opuchnięte kończyny.
Najbardziej ikoniczną bohaterką brytyjskiego serialu bez wątpienia była jednak Effy Stonem (Kaya Scodelario). Tym, co sprawiało, że wiele młodych kobiet chciało być jak ona, nie była jednak tylko magnetyczna uroda czy charakterystyczny styl seksownej buntowniczki.
Effy łączyła w sobie cechy tajemniczej i niedostępnej femme fatale z poważnymi zaburzeniami psychicznymi, których jednak głównie tylko mogliśmy się domyślać. Jej zachowanie z pewnością mogło sugerować depresję spowodowaną problemami rodzinnymi, a jej skłonność do podejmowania ryzykownych zachowań, jak picie, branie narkotyków, czy uprawianie przypadkowego seksu, wskazywałoby na zaburzenia ze spektrum osobowości z pogranicza.
Uroku bohaterce granej przez Scodelario dodawał również charakterystyczny dla wielu wrażliwych nastolatek konflikt pomiędzy tym, co naprawdę czują, a co pokazują światu. Chociaż Effy w założeniu miała być raczej postacią napisaną ku przestrodze, efekt był raczej odwrotny i młode kobiety chętnie się z nią identyfikowały i próbowały być równie melodramatyczne i tragiczne jak ona.
Chociaż kino i telewizja z wyjątkowym namaszczeniem sięgaja po stereotyp "pięknej i szalonej", dla mężczyzn również tworzą specyficzny typ bohatera-outsidera, odrzuconego przez społeczeństwo przez swoją "inność" będącą często synonimem poważnych problemów psychicznych.
Taki typ postaci często w swojej antologii "American Horror Story" kreował Ryan Murphy (twórca oskarżany wielokrotnie również o estetyzację przemocy). W pierwszym sezonie serialu Evan Peters ("Dahmer") wciela się w Tate'a Langdona – nastolatka, który w trupim makijażu (stylizowanym na popularnego wówczas Zombie Boya, w którym przystojny Peters wygląda jak gwiazda rocka, co również nie pozostaje bez znaczenia) dokonuje szkolnej masakry.
Ewidentnie socjopatyczne skłonności Langdona nie doczekały się jednak zdecydowanej krytyki. Zamiast tego skupiono się na podkreśleniu tragizmu jego postaci, sugerując, że w byciu złamanym w nawet tak tragiczny sposób może być coś pięknego, poetyckiego, a nawet... czarującego.
Dla wielu nastolatków ten toksyczny urok okazał się pociągający, gdyż dwanaście lat po premierze sezonu wciąż mają obsesję na punkcie Tate'a i udostępniają grafiki, których jest bohaterem, co biorąc pod uwagę liczbę szkolnych strzelanin w USA powinno wzbudzić spory niepokój.
Wyjątkowo szkodliwym przykładem romantyzacji zaburzeń psychicznych jest jednak hitowy (niestety) swego czasu serial Netfliksa "Trzynaście powodów". Fabuła w skrócie opowiada historię nastolatki, która popełniła samobójstwo i na nagranych wcześniej kasetach oskarżyła swoich szkolnych kolegów o doprowadzenie do tragedii.
Serial uznany oficjalnie za wyjątkowo niebezpieczny przez licznych psychologów i psychiatrów nie tylko sugeruje, że odebranie sobie życia może być jedynym rozwiązaniem, ale także pokazuje, że jest w nim coś tragicznie romantycznego.
Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale popularność serialu spowodowała realny Efekt Wertera (po jego premierze zanotowano wzrost zachowań autodestrukcyjnych i samobójstw wśród nastolatków), co jest najlepszym i jednocześnie najbardziej tragicznym dowodem na to, że twórcy powinni brać odpowiedzialność za to, co tworzą – szczególnie, jeśli podejmują tak delikatne i poważne tematy.
Fatalne skutki romantyzowania zaburzeń psychicznych
Próby ściągnięcia stygmy z zaburzeń psychicznych i pokazywanie cierpiących na nie osób w bardziej ludzkim świetle z pewnością są słuszne i szlachetne. Czym innym jest jednak przedstawianie ich w bardziej obiektywny sposób, a czym innym estetyzowanie tego typu przeżyć czy nadawanie im rysu romantycznych uniesień.
Takie popkulturowe przekłamane obrazki prowadzą nawet do tego, że chorobę psychiczną zaczyna traktować się jako stan... pożądany. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, niestety jest prawdą.
Kayla Goldstein w 2014 roku napisała dla internetowego magazynu "Her Campus" artykuł pod tytułem "Choroby psychiczne nie są dodatkami" [ang. "Mental Illnesses are Not Accessories"].
Autorka przytacza w nim wypowiedzi swoich koleżanek z uczelni: "Chcę posprzątać pokój, bo mam zaburzenia obsesyjno-kompulsywne!", "Mam depresję, bo chłopak ze mną zerwał", które nie tylko pokazują, że dla niektórych młodych ludzi zaburzenia psychiczne stały się czymś w rodzaju "modnego dodatku", ale także ukazują kolejny niebezpieczny trend, jakim jest autodiagnoza zbierająca (o zgrozo) coraz więcej zwolenników wśród młodych ludzi.
Z kolei Janet Street Porter z "The Daily Mail" w swoim artykule z 2010 roku określiła to zjawisko mianem "The misery movement" ("Ruchem nieszczęścia"). Jej zdaniem polega ono na tym, że takie stany psychiczne jak depresja czy zaburzenia lękowe stały się wśród pewnych grup młodych ludzi "trendy", gdyż stanowią urozmaicenie dla ich przeciętnych (w ich ocenie) osobowości.
Nie są to jedynie dziennikarskie rozważania. Zgodnie z badaniami cytowanymi przez Mirror Magazine aż 34 proc. nastolatków z Wielkiej Brytanii udawało, że ma jakieś zaburzenia psychiczne. Wydaje się, że jest to ewidentny dowód na to, że popkultura ponosi porażkę na polu edukowania w zakresie zdrowia psychicznego, gdyż zamiast pokazywać zaburzenia psychiczne w sposób realistyczny nadaje poważnym kondycjom specyficznej atrakcyjności.
Oczywiście można powiedzieć, że to tylko kolejny "trend" wśród nastolatków i młodych dorosłych, którzy chcą się dopasować do innych i wkrótce przeminie. Co jednak z empatią wobec tych, dla których zaburzenia czy choroby psychiczne nie są wyborem i zabawą w "kto ma gorzej", a prawdziwym cierpieniem?
Wszystko ma bowiem swoje konsekwencje, a chociaż na pozór niewinne, romantyzowanie zaburzeń psychicznych w popkulturze ma swoje poważne konsekwencje. Po pierwsze zniekształca wizerunek osób mierzących się z realnymi trudnościami, nakładając na nich specyficzne oczekiwania.
Depresja nie zawsze polega na snuciu się w skąpej spódniczce po dyskotekach z zamglonym wzrokiem, jak robiła to wspomniana wcześniej Effy, gdyż chory często nie ma nawet siły na wstanie z łóżka czy umycie się – na doprowadzeniu się do wyglądu tragicznej piękności z "Kumpli" nie wspominając.
Sugerowanie przez popkulturę, że w cierpieniu psychicznym jest coś pięknego, to także jego trywializacja. Wielu chorych z pewnością chętnie oddałoby swoje problemy komuś innego, ale niestety – nie może.