Kotula o reakcjach na to, że była molestowana. "Nie mogę wyrzucić z głowy jednej wiadomości"
Anna Dryjańska: Czy zaszłaby pani dalej w tenisie, gdyby nie molestowanie przez trenera?
Katarzyna Kotula: Jest pani pierwszą osobą, która o to pyta. Tak.
Mogła pani być "pierwszą" Igą Świątek?
Aż tak, to nie. Byłam dobra – zdobyłam stanowe mistrzostwo dla szkoły w Utah, gdzie wyjechałam, by od tego uciec – ale nie jak ona. Nie porzuciłabym jednak tenisa, który był dla mnie wszystkim, w wieku 18 lat.
Znam osoby, które miały talent na miarę Świątek i Hurkacza, a Skrzypczyński nie tylko złamał im życie, ale i odebrał szansę na światową karierę.
Po pani wyznaniu Iga Świątek i Hubert Hurkacz publicznie opowiedzieli się przeciwko przemocy w sporcie. Spodziewała się pani takiego wsparcia?
Jestem im wdzięczna za szybką i jednoznaczną reakcję. Mam nadzieję, że będę mogła im za to osobiście podziękować.
Ich słowa są ważne nie tylko dla mnie – bo tu najmniej chodzi o mnie – ale dla wszystkich byłych i obecnych zawodniczek i zawodników różnych dyscyplin, a także uczennic i uczniów, którzy od momentu publikacji wywiadu wysłali mi setki wiadomości. Opisują w nich krzywdę, jakiej doświadczyli – jedni anonimowo, inne osoby pod nazwiskiem.
Chwileczkę: skąd w tym wszystkim uczennice i uczniowie?
Okołosportowa przemoc, w tym seksualna, występuje nie tylko w organizacjach. Moja skrzynka odbiorcza cały czas zapełnia się historiami osób, które nie uprawiały zawodowo sportu. Doświadczyły jej w szkole, zwykle na lekcjach WF-u.
Może pani podać przykłady?
Stałym motywem tych dramatycznych opowieści jest nauczyciel, który zamyka się z dziewczynką w pustym kantorku, a potem robi, co chce.
Nie mogę wyrzucić z głowy wiadomości od nastolatki, która napisała, że wszystkie dziewczyny wiedzą, że u nich w szkole na WF trzeba założyć trzy t-shirty.
Dlaczego?
Bo wtedy mniej się czuje obmacywanie.
Straszne.
Tak. Szybko zrozumiałam, że fakty, które ujawniłam o Skrzypczyńskim, to tylko wierzchołek góry lodowej. Nie, jeszcze gorzej: wierzchołek wierzchołka.
Planuję odpisać każdej osobie, która podzieliła się ze mną moją historią. Chcę wskazać organizacje pozarządowe, w których mogą uzyskać pomoc psychologiczną lub prawną. Od trzech dni praktycznie cały czas wiszę na telefonie. Rozmawiam z koszykarkami, kolarkami, uczennicami, ich rodzicami.
Dzwonią do mnie koleżanki i koledzy z dawnych lat. Jeden z nich zaczął przepraszać, że nie obronił mnie przed Skrzypczyńskim. Jednak on też był wtedy dzieckiem. Nie mam do niego żalu. Sam zresztą doświadczył ogromnej przemocy.
Ma pani żal do rodziców?
Nie. Oni nie wiedzieli. Tata był za granicą, a gdy mama dopytywała, czy wszystko w porządku... Tak jak nauczyłam się uciekać przed trenerem, tak samo uciekałam przed jej pytaniami.
Nie powiedziałam nawet koleżankom, a jak się teraz okazuje, część z nich równolegle przeżywała to samo. Przez lata, także jako osoby dorosłe, dyskutowałyśmy o wszystkim, tylko nie o tym. Do niedawna myślałam, że byłam jedyna – podobnie moje koleżanki. Dopiero teraz zaczęłyśmy rozmawiać o tym, co robił nam trener.
Moi rodzice dowiedzieli się o sprawie praktycznie w przeddzień publikacji wywiadu. Są zdruzgotani. Obwiniają się, choć powtarzam im, że nie powinni. To były inne czasy.
Co by pani poradziła rodzicom w tych czasach?
Pytajcie dzieci o to, co się dzieje. Zwracajcie uwagę na zmiany w ich zachowaniu. Postawcie na edukację seksualną: od małego uczcie je, co to jest zły dotyk i że mają prawo powiedzieć "nie", bo ich ciało należy do nich.
Co jakiś czas wpadnijcie na trening, WF, zajęcia dodatkowe. Zobaczcie, kto tam jest, jaka jest atmosfera.
No i przede wszystkim: powtarzajcie dzieciom, że cokolwiek się dzieje, mogą wam powiedzieć wszystko. I że niezależnie od tego, co usłyszycie, nadal będziecie je kochać i im pomożecie. Tak wychowałam moją córkę.
Ona wiedziała?
Nie. Nikt nie wiedział. Czułam wstyd, choć to nie ja powinnam się wstydzić. Córce powiedziałam kilka dni temu.
Partner?
Wie dopiero od kilku tygodni, choć jesteśmy razem od 26 lat. Bardzo mnie wspiera. To on zachęcił mnie, by opowiedzieć o sprawie pod imieniem i nazwiskiem, bo wiele osób z różnych powodów nie ma takiej możliwości. Jestem mu za to bardzo wdzięczna.
Kto do pani pisze?
Zdecydowana większość wiadomości, które dostaję, pochodzi od kobiet i dziewczynek, ale piszą też mężczyźni, którzy jako chłopcy doświadczyli przemocy fizycznej lub seksualnej ze strony trenerów. Wspominają uderzenia, rozbieranie do bielizny, ocieranie. Dopiero teraz komuś o tym mówią.
Piszą też osoby w wieku emerytalnym. Kobieta opowiedziała mi, jak była krzywdzona jako uczennica. To był przełom lat 60. i 70., napastował ją dyrektor szkoły. Napisała, że wtedy nikt nie znał słowa "molestowanie", ale wszyscy wiedzieli, co to wstyd.
Czy przez ostatnie 30 lat wracała pani myślami do tego, co ją spotkało?
Próbowałam od tego uciec, ale to zawsze było gdzieś z tyłu głowy. Z tego powodu unikałam chodzenia na turnieje tenisowe, bo wiedziałam, że on tam będzie. Podobnie, jak się teraz okazuje, robiły moje koleżanki.
Jednak w pewnym momencie coś we mnie pękło. To było lato. Wyzwalaczem był tekst Onetu o tym, jak minister sportu Kamil Bortniczuk otworzył kort im. Lecha Kaczyńskiego.
Kult jednostki na coś się przydał?
Tym razem tak. Bo na otwarciu tego dziwacznie nazwanego kortu obecny był Skrzypczyński, prezes Polskiego Związku Tenisowego. Wszystkie wspomnienia wróciły, zresztą nie tylko u mnie.
Koleżanki i koledzy sprzed lat zaczęli pisać do mnie wiadomości: "widziałaś?", "czytałaś?", "wiesz?". Pod powierzchnią zaczęło buzować, wybuch był kwestią czasu.
Potem był tekst Harłukowicza i Schwertnera o molestowaniu w PZT z anonimowymi głosami skrzywdzonych.
Wtedy Skrzypczyński bagatelizował oskarżenia właśnie dlatego, że nikt nie wystąpił pod nazwiskiem. Robił z tego jakiś festiwal zmyśleń, choć to, co wyrabiał, od lat było tajemnicą poliszynela. Wtedy zrozumiałam, że nie mogę milczeć i że temu, co powiem, muszę dać swoją twarz i nazwisko.
Do podobnego wniosku doszła Ewa Ciszek, którą Skrzypczyński molestował kilka miesięcy temu, gdy pracowała w hotelu w czasie tenisowego memoriału Marii i Lecha Kaczyńskich w Kozerkach. Media proponowały jej anonimizację, zamazanie twarzy, zmodulowanie głosu – ale ona chciała wystąpić z otwartą przyłbicą. To kolejna osoba, która pod nazwiskiem wskazała Skrzypczyńskiego jako sprawcę.
Pojawiły się zarzuty, że próbuje pani robić karierę na byciu ofiarą molestowania.
Nie jestem ofiarą. Do Sejmu dostałam się dzięki ciężkiej pracy. Nadal ciężko pracuję po to, by wyborczynie i wyborcy zaufali mi ponownie.
Przez jakiś czas biłam się z myślami, czy zabrać głos. Obawiałam się, że sprawa Skrzypczyńskiego może mi politycznie zaszkodzić. W Polsce nadal jest przyzwolenie na przemoc seksualną wobec dziewczynek i kobiet, a osoby, które ujawniają, czego doświadczyły, są brane na celownik.
Wiedziałam, że spotka mnie hejt. Bałam się, że zostanę zdeptana i opluta. Uznałam jednak, że oddanie głosu skrzywdzonym jest ważniejsze. Mimo to przez ostatnich kilka dni żyłam w ogromnym stresie. Byłam wyczerpana, obolała, słaba.
Jestem wdzięczna Harłukowiczowi i Schwertnerowi, że do samego końca mogłam się wycofać z tekstu, gdybym zmieniła zdanie. Wiele razy rozważyłam wszystkie za i przeciw – podjęłam decyzję, że robimy to. Mimo to w noc poprzedzającą publikację wywiadu nie zmrużyłam oka. Wiedziałam, że ukaże się o 8:00 rano i wtedy stracę kontrolę nad sytuacją. Serce waliło mi jak młotem. Miałam problemy z oddychaniem.
I rzeczywiście, hejterzy nie odpuścili. Obwiniają małą, 13-letnią Kasię za to, że nie potrafiła się obronić, że nie obroniła innych dzieci. Oskarżają mnie, że zmyślam. Ale ja się ich nie boję. Jestem silna, wiem, co przeżyłam i mam pewność, że winę Skrzypczyńskiego mogę udowodnić w sądzie.
To, co mnie zaskoczyło, to ogromna skala wsparcia. Spływa mnóstwo wyrazów solidarności ze wszystkich stron, w tym od dziennikarek i polityków.
Ma pani na myśli kolegów z klubu?
Nie tylko. Od kilkudziesięciu godzin dostaję publiczne i prywatne wyrazy wsparcia od posłanek i posłów z różnych partii. Chcę im za to bardzo podziękować. Szczególnie wdzięczna jestem koleżankom z Lewicy, które wiedziały, co się będzie działo i otoczyły mnie opieką.
Czy dostała pani wsparcie od jakiegoś posła PiS?
Nie.
Kilka komentarzy od parlamentarzystów Zjednoczonej Prawicy uzyskali dziennikarze. Posłanka Barbara Bartuś mówi, że są ważniejsze sprawy – np. zgromadzenie OBWE lub wojna w Ukrainie.
Ja się z nią zgadzam. Tylko znowu: to PiS nie chce przyjąć naszej ustawy, która pomoże Ukrainkom zgwałconym przez rosyjskich żołnierzy.
Projekt Anity Kucharskiej–Dziedzic przewiduje, że prokurator miałby 7 dni na wydanie zgody na aborcję w przypadku gwałtu wojennego. Zjednoczona Prawica zamyka oczy i udaje, że nie ma problemu. Ukrainkom pomaga partyzancka grupa kobiet z Aborcji Bez Granic.
Podobnie to PiS blokuje projekt o tym, by nie przedawniały się przestępstwa wobec dzieci do 15 roku życia, który złożyła Joanna Scheuring-Wielgus. Spora część osób, które doświadczyły przemocy seksualnej i innej, już nie może dochodzić swoich praw właśnie dlatego, że blokują je złe przepisy.
Poseł Kazimierz Smoliński przekonuje, że sprawa Skrzypczyńskiego nie jest politycznym problemem dla PiS.
Sprawa jest o tyle polityczna, że Prawo i Sprawiedliwość trzyma parasol ochronny nad Skrzypczyńskim. Przecież nie został prezesem PZT przez przypadek, wszem wobec chwali się, że swój stołek i pieniądze od rządu dostał właśnie dlatego, że ma świetne układy.
To jest element szantażu Skrzypczyńskiego wobec rodziców zawodniczek i zawodników – nie chcecie mnie, to pożegnajcie się z kasą na sprzęt, treningi i wyjazdy. Ten parasol ochronny PiS powinien natychmiast zamknąć.
Minister aktywów państwowych Jacek Sasin powiedział, że jest wstrząśnięty i oczekuje, iż spółki skarbu państwa wstrzymają finansowanie dla PZT.
Jestem zaskoczona tym komentarzem, bo to chyba jedyny tak mocny głos z prawej strony. Tyle że ja nie chcę, by tenisistki i tenisiści stracili pieniądze. Problemem jest zarząd Polskiego Związku Tenisowego. Trzeba go rozwiązać, usiąść przy stole i poukładać wszystko od nowa.
Kontaktował się z panią minister sportu Kamil Bortniczuk?
Nie.
Dziwi to panią?
Nie, bo on nie rozumie albo udaje, że nie rozumie, jaka jest jego rola. Na tym stanowisku potrzebny jest ktoś kompetentny, kto będzie wsparciem dla sportowców. Tymczasem mamy figuranta z politycznego nadania. Po co nam taki minister sportu? Ja na niego mówię Kamil "nic nie mogę" Bortniczuk.
Podobną opinię mam o Rzeczniku Praw Dziecka, Mikołaju Pawlaku. Gdzie on jest? Przecież chodzi o krzywdzenie dzieci. To się dzieje tu i teraz. Tymczasem RPD, zamiast wziąć się do roboty, pozuje w koszulce z embrionem. Może to jest powód jego bezczynności: przemoc w sporcie dotyczy dzieci, a nie płodów.
Telefon do Niebieskiej Linii powinien być wydrukowany na każdym kartonie mleka, wisieć w każdej szkolnej gablocie. Jeśli RPD zaproponuje takie zmiany i zawnioskuje o podwyższenie budżetu, by sfinansować te działania, pierwsza podniosę za tym rękę.
Minister Bortniczuk napisał we wtorek na Twitterze, że zgłosi projekt ustawy, która zwiększy jego nadzór nad związkami sportowymi. Dodał, że liczy na głosy opozycji.
Przecież to nie wystarczy! To kropla w morzu potrzeb.
Trzeba przebudować cały system sportowy, a nie pudrować, żeby nie śmierdziało.
Ten złośliwy wpis Bortniczuka nie dotyka sedna problemu. Niedługo ma być nowelizowana ustawa o sporcie – to świetna okazja, by wprowadzić procedury bezpieczeństwa, które będą chronić młodych ludzi. Na przykład wprost zakazać działaczom i wuefistom zamykania się z dziećmi w kantorku, klepania po pośladkach, łapania za piersi, wulgarnych komentarzy.
Myśli pani, że PiS uwzględni te rozwiązania?
Spodziewam się, że tego nie zrobi. Trudno. My to zrobimy po wygranych wyborach.
Do tego czasu będzie po staremu?
Już nastąpiła pewna zmiana. Po zdemaskowaniu Skrzypczyńskiego każdy oblech zastanowi się dwa razy, zanim tknie dziecko.