Matka zabójcy Adamowicza dla naTemat: "Nigdy nie przestanę kochać syna. To jest moje chore dziecko"

Daria Różańska-Danisz
06 stycznia 2023, 06:40 • 1 minuta czytania
– Po śmierci mojego męża i po zabójstwie prezydenta wydawało mi się, jakby to się w ogóle nie wydarzyło. Jakby to był tylko sen. Niestety to nie był sen, tylko tragedia dwóch rodzin: rodziny pana prezydenta i mojej rodziny. Ale nie wszyscy to rozumieją – uważają, że nam nie wolno płakać nad losem Stefana. Chcą go odczłowieczyć i skazać – mówi w rozmowie z naTemat Jolanta B., matka Stefana W, zabójcy prezydenta Gdańska.
Matka Stefana W. nie chce w mediach pokazywać twarzy. Fot. naTemat / Sylwester Kluszczyński

Daria Różańska-Danisz: Kiedy zadzwoniłam, przedstawiła się pani "mama Stefana W." Zabrzmiało, jakby to, co zrobił syn, panią definiowało. Jolanty już nie ma? 


Jolanta B.: Powiem pani szczerze, że czasem tak czuję. Boję się też podawać nazwisko, dlatego często, gdy nie ma możliwości bezpośredniego kontaktu, przedstawiam się jako "mama Stefana W."

Ma pani teraz inne nazwisko, inny kolor włosów. Kolor włosów zmieniłam dwa lata temu, dzięki temu nie wszyscy mnie rozpoznają, na przykład ostatnio w sądzie pani prezydent Dulkiewicz. Siedziała obok, jak sędzia powiedziała, że na sali jest mama Stefana W., to dopiero się odwróciła w moją stronę i przeprosiła, że mnie nie poznała. Zrobiło mi się miło. 

A kiedy zmieniła pani nazwisko?

W przeddzień tej tragedii miałam ślub cywilny. Zmieniłam wtedy nazwisko na podwójne W-B. Chciałam mieć je po pierwszym i drugim mężu. Nazwisko pierwszego noszą dzieci. 

Ale po zabójstwie prezydenta bardzo się bałam. Bałam się wyjść z domu, bałam się, że ktoś mnie rozpozna. Mój mąż też był w dużej panice. W końcu po jakimś czasie znaleźli nasze mieszkanie. Pukali, baliśmy się wszyscy. Dzieci też były przerażone. Zamknęli się w mieszkaniu, część znalazła schronienie u znajomych. Bały się siedzieć w domu, bo dziennikarze stali na podwórku. Policja przez miesiąc patrolowała nasze mieszkania.

Po tym wszystkim zdecydowałam, że będę mieć jedno nazwisko. I tutaj pomógł mi pan Piotr Kowalczuk (były wiceprezydent Gdańska – red.). Po dwóch tygodniach nazywałam się już Jolanta B.  

Zrobiłam to, bo byłam przerażona. Chyba ze trzy tygodnie byłam na zwolnieniu. Nie wiedziałam, co mnie spotka w pracy, żyłam w ogromnym lęku. Prowadziłam wtedy zerówkę, a tu nagle rodzice zaczęli do mnie pisać maile, wiadomości.

Co pisali?  To była ogromna troska. Dostałam od nich tyle wsparcia, że jak wróciłam do pracy, to płakałam ze wzruszenia. Jak przychodzili po dzieci, to mnie ściskali. Byłam wzruszona i wdzięczna, że mnie nie potępili. Duże wsparcie otrzymałam również od ówczesnego wiceprezydenta Gdańska, pana Piotra Kowalczuka, który załatwił nam psychologa. Dyrekcja i nauczyciele też wspierali? Właśnie tzw. osoby wykształcone bardzo mnie rozczarowały swoim zachowaniem i komentarzami na temat mojej tragedii. Jedna z nauczycielek powiedziała, że jestem "złą renomą" dla placówki. Ale pan Kowalczuk kazał się nie przejmować. Dyrekcja była zachowawcza.

Kim była Jolanta przed 2019 rokiem, przed zabójstwem Pawła AdamowiczaSam 2019 rok był dla mnie straszny: w styczniu Stefan trafił do więzienia na oddział dla szczególnie niebezpiecznych, w kwietniu zmarła moja mama, a w październiku zmarł mój starszy brat.  Zmieniłam się wtedy bardzo. Coraz mniej rzeczy mogło mnie ucieszyć. Chodziłam z bólem w sercu, źle spałam, miałam koszmary, budziłam się z lękiem, a jednocześnie z nadzieją, że może to był tylko zły sen…

Gdy Stefan wyszedł z więzienia w grudniu 2018 roku, to bardzo się cieszyłam, że w końcu był w domu. Mogłam go wreszcie objąć. Codziennie do niego dzwoniłam. To znaczy – do jego rodzeństwa, bo zamieszkał z nimi w czteropokojowym mieszkaniu. Nie miał swojego telefonu, bo nie chciał.

Dzwoniłam i pytałam, jak się ma Stefan, co robi. "A to siedzi, a to gdzieś poszedł z jednym z braci, a to poszli do Żabki" – słyszałam. Byłam spokojna. 

Pani o synu, a ja o panią pytałam.  Zawsze będę o nim mówić. Wracając do tamtego czasu, po prostu muszę powiedzieć o Stefanie. Moje życie zmieniło się na tyle, że jest we mnie ogromna rana, bo moje dziecko jest w więzieniu. Musiałam nauczyć się żyć innym życiem. Musiałam pewne rzeczy wyprzeć, robić sobie od czasu do czasu jakieś małe przyjemności. Inaczej wylądowałabym w psychiatryku. 

To było tak silne, traumatyczne doświadczenie. Po pierwsze: mój syn zabił człowieka, po drugie: mój syn trafił do więzienia, w którym przebywa w jednoosobowej celi. Teraz już czwarty rok. Nie mogłam też przeżyć tego, że dzieci prezydenta Pawła Adamowicza nie mają ojca. To było dla mnie straszne. Te dwie rzeczy spędzały mi sen z powiek. Nie znałam nigdy pana prezydenta osobiście, ale czasem mijaliśmy się na ulicach Gdańska, głosowałam na niego. 

Do dziś jest to dla mnie straszne. Najgorsze są rocznice, pracowałam blisko Bazyliki Mariackiej. Często po pracy chodziłam tam, żeby porozmawiać z prezydentem. Patrzyłam na urnę i czułam ogromny żal. Jak były tłumy ludzi, to starałam się je omijać.

Boi się pani? Boję się. Nie wiem, jak mogą na mnie zareagować. Na pogrzeb prezydenta też nie miałam odwagi pójść. Dwa czy trzy dni później wieczorem poszłam do kościoła. Było mniej ludzi. 

Jest pani teraz inną osobą?  Weszłam w inny tryb życia. Kiedyś byłam: nauczycielką, żoną, matką. Teraz jeszcze muszę walczyć o syna. Jest mi ciężko, ale nie chce się tu żalić, bo każdy ma jakieś problemy. Takie jest życie – nikt nie wie, co może go spotkać.

Od dwóch lat myślę o ludziach, którzy siedzą w więzieniach tak jak mój Stefan. Czasami w bardzo strasznych warunkach. Gdyby było nas więcej – walczących o ich prawa – to może moglibyśmy pomóc chorym psychicznie więźniom? To przecież też są ludzie, mają rodziny, którym – w większości przypadków – ich los nie jest obojętny. Może wspólnie byśmy coś zmienili, żeby chorzy psychicznie więźniowie odbywali karę w godnych warunkach.

Chciałabym to zrobić dla więźniów, osadzonych, ale i dla mojego syna. Bo mam nadzieję, że on będzie miał wyrok w warunkach terapeutycznych. 

Jakim Stefan był dzieckiem? Był wesoły. Był moim piątym dzieckiem. Mam sześciu synów i dwie córki. Stefan najbardziej trzymał się ze starszym o rok bratem. Nie miałam z nimi żadnych kłopotów. Nie wałęsali się, nie pili, nie palili. Jak byli starsi, to zaczęli podnosić ciężary, zrobili sobie w piwnicy siłownię. Tak było aż do czasu tego napadu na bank. 

Dlaczego napadał na banki?  Do dziś tego nie wiem. Nie zdążyłam z nim o tym porozmawiać, jak wrócił w grudniu. Bo w sumie na wolności był 35 dni. Ale nie było tak, jak początkowo pisali dziennikarze, że Stefan mnie bił, że kradł z domu i chodził do lombardów. Ten hejt był nieludzki. Kłamstwo goniło kłamstwo.   Nie widziała pani u niego żadnych niepokojących objawów? No właśnie nie. Mam dwóch synów, którzy są bardziej otwarci – pierwszy i ostatni. A Stefan i jeszcze jeden syn są bardziej zamknięci. To był taki czas, że musiałam skończyć dodatkowe studia. Najmłodsze dziecko miało trzy lata, a ja wróciłam do pracy i co dwa tygodnie jeździłam na zajęcia. Mama mi bardzo pomagała. Robiła obiady. Dzieci mało chorowały. Większość się bardzo dobrze uczyła. Ja też bez problemu radziłam sobie na uczelni.   

Stefan też się dobrze uczył? Miał duże zdolności matematyczne. Z czasem przestał interesować się szkołą. Z tego, co wiem, to w więzieniu ogrywał wszystkich w szachy. 

Córka mi teraz powiedziała, że stygmatyzowali nas jak taką stereotypową rodzinę wielodzietną, czyli patologię. W tamtych czasach tak właśnie postrzegano rodziny wielodzietne.  A u mnie było odwrotnie. Moje dzieci zawsze były bardzo zadbane. Nie miałam innych zajęć, tylko dzieci. I to było dla mnie ogromną radością. Zawsze mówiłam, że mam osiem błogosławieństw. Może to wynikało z zazdrości ludzkiej, że dzieci i rodzice zadbani? W każdym razie oni byli gnębieni.  

Ale dlaczego gnębieni?  No że są z takiej wielodzietnej rodziny. A później dlatego, że Stefan nie chodził na zajęcia. Na przykład nauczycielka potrafiła zapytać córkę: "Dlaczego ten twój brat Stefan nie chodzi do szkoły?". I zrobiła to przy wszystkich dzieciach. Jak tak można w ogóle powiedzieć do dziecka? Jak córka mogła się wtedy czuć? To było poniżające.

Stefan miał dobry kontakt z ojcem? Tak, wszystkie moje dzieci miały dobry kontakt z ojcem. I wszystkie bardzo przeżyły jego śmierć. Najmłodszy syn miał wtedy 8 lat, Stefan – 14. Był luty, było bardzo zimno. Pierwszy raz widziałam, jak na pogrzebie ojca Stefan płakał.  Po śmierci mojego męża i po zabójstwie prezydenta wydawało mi się, jakby to się w ogóle nie wydarzyło. Jakby to był tylko sen. Niestety to nie był sen, tylko tragedia dwóch rodzin: rodziny pana prezydenta i mojej rodziny. Ale nie wszyscy to rozumieją – uważają, że nam nie wolno płakać nad losem Stefana. Chcą go odczłowieczyć i skazać.

Pamięta pani dzień zabójstwa prezydenta Adamowicza?  W sobotę miałam ślub cywilny, ale Stefan na niego nie przyszedł. Na kościelnym zresztą też go nie było. Myślę, że się wstydził, bo dopiero co wyszedł z więzienia. Był bardzo chudy. A jak wchodził do więzienia, to był dobrze zbudowanym, silnym, młodym człowiekiem.

Była niedziela, finał WOŚP. Siedziałam w domu, nie miałam włączonego telewizora. Jakoś przed 20:00 jeden z synów zadzwonił. I mówi: "Mamo, włącz telewizor, zobacz, co się dzieje, Stefan zabił prezydenta". Na wszystkich kanałach pokazywali mojego syna, jak wchodzi na scenę i macha ręką. Od razu go rozpoznałam. Tej kurtki nigdy nie widziałam. Była nowa, musiał ją sobie kupić chwilę wcześniej. Czapka też musiała być nowa. 

Zaczęłam strasznie płakać. Próbowałam dzwonić do dzieci, ale już nie odbierały. Policja "wjechała" im do domu. Telefony mieli powyłączane. Wydawało mi się, że to nie może się naprawdę dziać, a jednak.

Kiedy zobaczyła się pani z synem? Dopiero po trzech miesiącach. Strasznie wyglądał, był wychudzony. On płakał, ja płakałam. Dziwnie na mnie patrzył. Myślałam, że serce mi pęknie.

Nie rozmawialiście? Na pierwszych spotkaniach Stefan mało się odzywał. Był poza tym, co dzieje się tu i teraz. Ale cieszyłam się, że mogę się z nim zobaczyć. To było dla mnie najważniejsze. Wiedział, że zabił człowieka?

Nic nie wiedział. Później wywieźli go na obserwację do Krakowa. Byliśmy z najmłodszym synem na widzeniu u Stefana. Wyglądał jak kloszard: miał brodę, długie paznokcie. I mówi do mnie: "Gadają, że ja kogoś zabiłem". Ja na to: "Tak Stefan, zabiłeś, zrobiłeś coś strasznego". Płakaliśmy oboje.  Policjanci byli na tyle ludzcy, że zdjęli mu kajdanki. To byli antyterroryści z karabinami. Pozwolili mi go dotknąć. Przytuliliśmy się. Później on usiadł naprzeciwko mnie. W ogóle nie pamiętał momentu zabójstwa. Mówił, że pokazywali mu nagrania z tamtego dnia, ale twierdził, że to nie jest on. Jakby tego w ogóle nie pamiętał, jakby mu się film urwał. Później mówił, że był iluminatorem. Różne historyjki opowiadał. I tak do dziś. Mówi, że jest w kontakcie z Panem Bogiem. Utrzymuje, że nie jest w więzieniu, tylko w sanatorium. A przecież więzienie to nie sanatorium, to straszne miejsce zwłaszcza dla osoby chorej psychicznie.

Początkowo miał myśli samobójcze, a teraz żyje w innym świecie. Myśli, że wszyscy są chorzy psychicznie, a on jeden zdrowy. On już tyle razy pisał do sądu, że jest niewinny i nie rozumie, na co oni czekają. Trudne są te widzenia.

W sądzie pojawiła się pani dopiero na 14. rozprawie – w lipcu. Dlaczego? Bo tam zawsze było pełno ludzi. Nie wiedziałam, czy w ogóle przejdę. Bałam się, że mnie ktoś rozpozna. Bałam się, że mnie zwolnią z pracy albo będą mnie zaczepiać na ulicy. 

Syn w czerwonym  kombinezonie z pasem i kajdankami, w szklanej klatce dla najbardziej niebezpiecznych zabójców.  

Ten widok zawsze wywołuje łzy, także, gdy w więzieniu widzę moje dziecko ze skutymi rękoma. To niewyobrażalnie straszne.  

W sądzie była pani fotograf, która co chwilę robiła Stefanowi zdjęcia. Pytałam, po co robi ich tak dużo. Przecież on nie jest zwierzęciem w klatce. Niestety niektórzy dziennikarze – w pewnym sensie – są pozbawieni empatii... 

Chciałabym zatem zaapelować do dziennikarzy, żeby uruchomili w sobie ludzki pierwiastek. Przecież nie musimy się kochać, ale się szanujmy. Proszę, byście odnaleźli w sobie zrozumienie dla osoby, która cierpi, do więźnia, który jest człowiekiem, do jego rodziny. Nie przychodzę na rozprawy, jak na jakieś widowisko. Przychodzę zobaczyć mojego syna i jakoś go wesprzeć swoją obecnością. Zrozumcie to wreszcie.

To był trudny widok?  Tak, bardzo trudny. Strasznie było na niego patrzeć, to jest przecież moje dziecko.

Co pani dzisiaj czuje do syna? Na pewno miłość matki i ogromną troskę. Martwię się o niego.  Kocha go pani? Na pewno. I nigdy nie przestanę go kochać. To jest przecież moje chore, dorosłe dziecko.

Płacze pani.  Teraz byłam u niego trzy tygodnie temu. Miał głowę rozbitą. Zadzwoniłam do dyrektora aresztu i zapytałam, co się stało. Nikt go nie pobił, tylko się przewrócił. 

Rozmowa z panem dyrektorem w pewnym sensie mnie uspokoiła. On zawsze z troską wypowiada się o Stefanie. I nigdy nie odmówił mi spotkania, gdy chciałam porozmawiać o synu.  Pomyślałam sobie ostatnio, że tak bardzo chciałabym go przytulić. Bo my widujemy się tylko przez okienko w kratach, możemy najwyżej dotknąć swoich dłoni. Może kiedyś będzie mi to dane?

Tęskni pani? Bardzo (płacze). Pamiętam takie czasy, jak jeszcze żył mój pierwszy mąż… taki wieczór, jak wszyscy jesteśmy w domu, wszystkie moje dzieci śpią, ja kładę się jako ostatnia. To był taki piękny czas. 

Kocha pani syna, a jednak musi żyć ze świadomością tego, co zrobił. To straszne, naprawdę. Bo przecież on zabił człowieka. Bardzo bym chciała, żeby społeczeństwo i niektórzy dziennikarze nie przeszkadzali mi w przeżywaniu mojej tragedii, bo kocham syna. Pogodziłam się, że on zostanie ukarany. Ale to jest człowiek, to nie jest zwierzę…

Wypieram wszystko, co się wydarzyło. Kiedy idę do Stefana, to jest mi bardzo ciężko. Jestem osobą wierzącą, więc pytam: "Panie Boże, dlaczego do tego dopuściłeś? Dlaczego to się stało?" Ale Bóg milczy. I zawsze myślę o tym w dwóch aspektach: że człowiek zginął i że mój syn jest w więzieniu. Bardzo trudno jest też w rocznice tych wydarzeń, czy w Stefana urodziny – 26 grudnia. 

Obwinia się pani?  Oczywiście, że i takie myśli przychodzą. Ale staram się ich nie pielęgnować. Mam na szczęście męża, inne dzieci, wnuczkę, pracę, która daje mi dużo radości i Boga, z którym wciąż polemizuję. Najbardziej obwiniałam się w pierwszym roku. Myślałam, że przecież mogłam zrobić coś więcej. Zastanawiałam się, po co ja w ogóle wyszłam drugi raz za mąż?! Może mogłam siedzieć w mieszkaniu z moimi dziećmi, może bym go przypilnowała i nie doszłoby do tego wszystkiego?

Przed zabójstwem doniosła pani przecież na własne dziecko na policję, ostrzegała, że coś może zrobić. 

Doniosłam. Długo się zastanawiałam, jak szłam na tę policję. A jeśli nic się nie wydarzy, a ja na własne dziecko doniosę? On się przecież do mnie nigdy w życiu nie odezwie. On mnie potępi, powie: "To ty na mnie nasłałaś policję!". Ale poszłam do niego na widzenie raz, a on, że: "będą ofiary". Drugi – znów to powtarza. Mówiłam do siebie: "Nie no, on to chyba zrobi".

Stefan mówił, że chce zrobić coś spektakularnego i że "będą ofiary". Tak, poszłam do zastępcy komendanta. Byłam bardzo szczera. Napisał pismo. Co zrobili? Porozmawiali z moim synem. On był spokojnym, cichym więźniem. Chucherko się zrobił. No i stwierdzili: "Co taki może zrobić?". A ponieważ syn odbył cały wyrok, to nie miał prawa mieć kuratora. Na początku myślałam, że oni będą go pilnować.  

Intuicja pani podpowiadała, że coś się może wydarzyć?

Tak, choć po tygodniu zwątpiłam. Kontrolowałam, dzwoniłam, ale wszystko było jak trzeba. "Po co dzwonisz, po co ciągle dzwonisz?" – pytały dzieci. No to zajęłam się swoim  ślubem kościelnym.

Wcześniej nie mówił czegoś, co panią zaniepokoiło? W więzieniu w Gdańsku-Przeróbce zaczął mówić trochę od rzeczy. On stawiał się na kolejne wokandy, a oni mu odmawiali: "Nie, nie, nie, będziesz siedział dalej". W nim narastał żal, frustracja. On już był chory. Musiało się to zacząć w więzieniu w Malborku. 

I jedyną rzeczą, która może usprawiedliwić to, co zrobił mój syn, jest choroba. Inaczej trzeba byłoby go potępić. Ale to wszystko zrobił chory człowiek. Teraz mam żal i pretensje do wszystkich osób, które się do tego przyczyniły. Można było to zatrzymać.

Kto zawiódł? 

System zawiódł. W więzieniu cichych osadzonych w ogóle nie bierze się pod uwagę, zajmuje się tymi, którzy hałasują, przeszkadzają. "Cichy albo głupek" – mówią. I ta cisza jest straszna.

Pierwszy zespół biegłych stwierdził, że Stefan ma schizofrenię. To schorzenie najczęściej daje o sobie znać w wieku 19-20 lat. 

Stefan miał właśnie 20. Skończył 21. w grudniu. A do więzienia poszedł 14 czerwca. Od razu wpuścili go do pojedynczej celi. I on siedział w niej najpierw przez dwa lata. Jak do niego chodziliśmy i pytaliśmy, dlaczego jest taki chudy, to mówił, że go tutaj trują. "Oni mi tasiemce wrzucają, trują mnie" – powtarzał.  Na początku myślałam, że to prawda. Mówił w miarę normalnie i rzeczywiście chudł. Nie chciał nic jeść, bo bał się, że go trują. I chudł. Jak powiedział, że z telewizora wychodzą głowy, to już wiedziałam, że coś mu się w głowie pomieszało.  Później przenieśli go do Malborka. Nikt nie zauważył, że coś się zaczęło z nim dziać. Wychowawca twierdził, że syn mało mówi. A ja na to, że on się cofa w czasie, słyszy głosy. W końcu zdecydowałam się na rozmowę z dyrektorem. Poprosiłam, by przebadać Stefana. I tak zrobili. Przez kilka tygodni był na obserwacji w Szczecinie. Zadzwonił do mnie: "Słuchaj, oni mi tutaj jakąś schizofrenię stwierdzili". Na początku brał leki, ale mu nie pasowały. Bo był po nich bardzo śpiący. O 15:00 szedł spać. Gdyby lekarze mu te leki inaczej ustawili, to on by je brał. Ale jak ostatnią tabletkę dostawał o 15:00, bo pani pielęgniarka szła do domu, to on po 17:00 już spał. Nie chciał tak egzystować. Magdalena Adamowicz chciała się z panią spotkać. Rozmawiałyście?  Nie, nie rozmawiałyśmy. Ja byłam inicjatorką spotkania z Magdaleną Adamowicz. Chciałam się z nią spotkać przy urnie prezydenta Adamowicza. Ale nie chodziło mi o rozgłos, szum. A ona to skrytykowała, uznała, że chcę poklasku. 

Chciałam, żebyśmy poszły we dwie: ja i ona. Wtedy jeszcze ojciec prezydenta żył. Czasem widziałam rodziców Pawła Adamowicza w kościele na mszy. Przeważnie w pierwszej ławce siedzieli, my trochę dalej. Do nich nie miałam odwagi podejść. Do dzieci prezydenta też nie miałabym odwagi podejść. 

Chciałam po prostu porozmawiać przy urnie prezydenta Adamowicza. To tak jakbyśmy poszły na cmentarz. Nie chciałam żadnych kamer, nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział, kiedy się spotkamy. Chciałam, żebyśmy pomodliły się, podały sobie ręce. Tak po prostu, po ludzku. 

Wiele razy ją pani przepraszała. Tak. Po prostu najbardziej chciałam przeprosić dzieci pana prezydenta. Bo to one nie mają ojca. I rodziców prezydenta, że nie mają syna. To było ich dziecko i duma. 

Dalej poszłaby pani na takie spotkanie?

Nie, w tej chwili nie mam tej gotowości. Myślę, że odpowiedni czas na takie spotkanie minął. Nie mam już takiej potrzeby. Mam swój honor, napraszać się więcej nie będę. Jak mam potrzebę, to idę do katedry z panem prezydentem porozmawiać. 

Byłam wtedy tak zahukana przez hejt, że bardzo chciałam, jak najszybciej spotkać się z tą rodziną. Prosić ich o przebaczenie. Wydawało mi się, że im szybciej się z nimi pogodzę, przeproszę, tym szybciej obu rodzinom będzie łatwiej.

Bo nie ma sensu żyć w nienawiści i ogromnym żalu, że ciągle nie mogę się z nimi pojednać. A miałam taką gotowość. Później się dowiedziałam, że pani Magdalena nigdy jej nie miała.  Magdalena Adamowicz mówiła, że nie jest w stanie spojrzeć na pani syna. ("Rozpoczęcie procesu zabójcy mojego męża otwiera na nowo jeszcze niezagojone rany. Nie jestem gotowa spojrzeć na człowieka, który nieodwracalnie zmienił życie moje oraz moich córek" – tłumaczyła w wywiadzie dla Wp.pl.) Rozumie ją pani?

Życie jej córek na pewno bardzo się zmieniło. Ojciec nie będzie w ważnych dla nich momentach życia. Wiem, co czują, bo mojego zmarłego męża też nie było w ważnych wydarzeniach życia moich dzieci. To jest ogromna i nieodwracalna bolączka. 14 lat temu mąż wyszedł z domu i już nie wrócił. Samochód wgniótł go w drzewo. Przebaczyła pani zabójcy męża?

Jak była rozprawa i on nas przepraszał, to przyjęłam te przeprosiny. To był młody człowiek, był dopiero co po trzydziestce. Później nie miałam z nim już nigdy kontaktu.

Przebaczyła mu pani?

Tak, po to, żeby pójść dalej. Moje dzieci nadal mu nie wybaczyły, że zabrał im ojca. Najbardziej przeżyła to moja starsza córka. To też był straszny czas. I to jest tragedia porównywalna z tragedią Adamowiczów. Ich młodsza córka, kiedy straciła ojca, była w wieku komunijnym – tak jak mój młodszy syn. Ta starsza córka – w wieku Stefana. 

Czego sobie życzy matka Stefana W.? Chciałabym, żeby sprawiedliwość zwyciężyła na tyle, żeby chorego leczyć. I żeby poprawiły się warunki bytowe chorych psychicznie więźniów. Mój syn już ponosi konsekwencje tego, co zrobił. I będzie je ponosił, dopóki żyje. My jako rodzina – szczególnie ja – też je ponosimy.

Chciałabym też, żeby jednak widziano w moim synu człowieka. Cierpiącego, chorego człowieka. Chciałabym, żeby ludzie uwierzyli, że on jest chorą osobą. Przecież żaden zdrowy człowiek nie zrobiłby czegoś tak straszliwego.

Czego sobie życzy Jolanta B.? Przede wszystkim zdrowia, żeby to przetrwać. Chciałabym długo żyć, żeby móc jak najdłużej odwiedzać Stefana. Chciałabym, żeby on mógł żyć w godnych warunkach.

Mam jeszcze jedno marzenie. Mówiłam ostatnio dzieciom, że chciałabym mieć taki duży piętrowy dom, w którym mieszkałabym ze swoimi wszystkimi dziećmi. Ja na parterze, a dzieci wyżej. Miałabym ich wszystkich obok. To tak jak z tym uczuciem, kiedy wszystkie moje dzieci spokojnie spały. Ten tu, tamten tam. A ja ostatnia gasiłam światło. I czułam się taka spokojna, szczęśliwa.