"Gwałcą matki na oczach dzieci, dzieci na oczach rodziny. Zabierają im co najcenniejsze – godność"

Daria Różańska-Danisz
23 lutego 2023, 22:08 • 1 minuta czytania
Od początku wojny w Ukrainie Dorota działa: najpierw pomoc humanitarna, od sierpnia pracuje na pierwszej linii frontu jako medyczka. Jej zadanie jest proste: dowieźć żywego żołnierza do szpitala. – Pamiętam widok ciał w wiosce, którą wyzwolono z okupacji: ciała dzieci, cywili, głowy żołnierzy wystające z ziemi, skrępowane drutami. Oni zostali zakopani żywcem. I to było najgorsze. Jak to pani mówię, to wszystko widzę. Tego w telewizji nie ma. Teraz jestem w Polsce trzeci raz, więc widzę, co pokazują – opowiada.

Artykuł pochodzi z naszego archiwum. Powstał w ramach akcji naTemat z okazji pierwszej rocznicy wybuchu wojny w Ukrainie.


Wojna nie ma w sobie nic z kobiety? Dorota: To przeważnie męski świat, ale wojna ma także trochę z kobiety. I trochę jest nas na froncie. Mówię też o ukraińskich dziewczynach.

Swiatłana Aleksijewicz mówi, że kobieta inaczej pamięta wojnę: kolor, zapach, smak. Jak pachnie ta wojna?

Ta wojna pachnie prochem i spalenizną. Blisko frontu czuć zapach dopalanych resztek budynków, materiałów. Ja krwi już nie czuję. Oswoiła się pani z tym zapachem?

Chyba tak. Pamiętam, jak przywieźli mi dwóch żołnierzy. Stałam dwa kilometry od linii frontu, dostałam rozkaz: "Jedź z pierwszym". Wszedł na minę, nie miał już kończyn. Byłam cała we krwi, ambulans też. Wszędzie było błoto i krew. Buta mu nie zdejmowałam, bałam się, że ściągnę razem z nogą. Spadały mu parametry. Podałam znieczulenie, później morfinę. Zaczęło się delikatnie poprawiać. Jego krzyk, krew. Byłam sama. Dopiero w drodze dosiadł się do mnie ukraiński ratownik. Ale dałam radę. Musiałam tylko wyłączyć myślenie i działać mechanicznie jak robot.

Jak wieźliśmy go do szpitala, wszystko latało w tym ambulansie. Spaliła się skrzynia biegów, ale zabroniłam kierowcy się zatrzymywać. Udało się: dowiozłam do szpitala żywego żołnierza.

A ten drugi? Drugiego nie pozwolili mi nawet zabrać do ambulansu. Kiedy odstawiłam do szpitala żołnierza, który wszedł na minę, zobaczyłam dowódcę. Pobiegłam i już w jego oczach widziałam, że z tym drugim się nie udało. Umarł mojemu dowódcy na rękach. Pięć minut przed szpitalem. Pomogłam zapakować jego ciało do czarnego worka. Był z naszego batalionu, ale z drugiej grupy. Pożegnałam go od nas. Zasunęłam worek. To mi ciągle siedzi w głowie. Może gdyby pozwolili nam zabrać ich dwóch… Do dziś o tym myślę. Miał 10 proc. szansy na przeżycie, ale to jest zawsze te 10 proc.

To był najtrudniejszy przypadek?

Nie, jeszcze był chłopak, który nie miał obu rąk, mózg na wierzchu. Umarł, nawet nie zdążyliśmy go wsadzić do ambulansu. Nie miał szans.

Czeka pani na sygnał, dzwonią, że wiozą dwóch ciężko rannych żołnierzy. Co pani robi?

Pierwsze co, to musimy wyjechać z ukrycia. Bo wszystkie te samochody schowane są w lesie, poprzykrywane gałęziami. Musimy być zamaskowani. Też jesteśmy w zasięgu ognia. Wyjeżdżamy i czekamy na otwartym polu, aż dowiozą żołnierzy. I ryzyko wtedy też jest większe. Muszę być opanowana. Sprawdzam, czy mam wszystko poukładane.

Czyli?

Morfina, środki znieczulające, bandaże, specjalne opatrunki na rany postrzałowe, turnikiety – podstawy. To jest ambulans z wyposażeniem podstawowym, wszystko głównie od wolontariuszy. Uśmierzenie bólu, zatamowanie krwotoku – tyle mogę zrobić.

Jak wygląda taka podróż? Zwykle do szpitala mamy jakieś 30 kilometrów, ale wiadomo, jakie są drogi. To jazda bez trzymanki. Warunki w ambulansach są straszne. Czasami jeździmy zwykłym pickupem, wtedy medycynę mam poupychaną w kartonach.

Pickup lepiej sobie radzi w terenie. I jedziemy. Żołnierz ma być żywy, nieważne, że po drodze nabiję mu 10 guzów. Kierowca jedzie jak najszybciej. Czasami są pasy, ale nie ma jak ich przypiąć. Czasami latamy tak po karetce. Raz swoim ciałem zapierałam pacjenta.

Działa pani mechanicznie, to znaczy, że nie dopuszcza do siebie żadnych emocji? Podczas akcji działam jak robot. Ale jak na drugi dzień siedzę w ambulansie, czekam na wezwanie, to wszystko wraca. Człowiek myśli. Jak sobie z tym radzić? Czasami muszę się wykrzyczeć, wypłakać. Musiałabym nie mieć serca, żeby móc wyłączyć emocje. Ale przecież gdybym nie miała serca i uczuć, toby mnie tu nie było. Prowadziłabym normalne, spokojne życie: zabawa, wakacje.

W takim męskim świecie można płakać?

Można.

Nie uznają tego za słabość?

Na początku płakałam za rodziną, dziećmi. Ale trzymałam to w sobie, nie chciałam, żeby ktoś widział moje łzy. Bałam się, że powiedzą: przyszła i płacze. Faceci też płaczą, też nie wytrzymują psychicznie. Czasami inaczej się nie da. Jak widzimy, co zrobili żołnierzom, jak zmasakrowali ciała… Jak cywile opowiadają nam, co robili z nimi, dziećmi… Przy nich się trzymamy, ale później człowiek odchodzi i czasem wszyscy mamy łzy w oczach. Ma pani teraz w głowie jakiś konkretny obraz?

Pamiętam widok ciał w wiosce, którą wyzwolono z okupacji: ciała dzieci, cywili, głowy żołnierzy wystające z ziemi, skrępowane drutami. Oni zostali zakopani żywcem. I to było najgorsze. Jak to pani mówię, to wszystko widzę. Tego w telewizji nie ma. Teraz jestem w Polsce trzeci raz, więc widzę, co pokazują.

I widzi pani inną wojnę?

Tak, to może 10 proc. tego, co się dzieje w Ukrainie. To trochę tak, jakbym była gdzie indziej.

Co mówią ludzie, którzy żyli pod rosyjską okupacją? Płaczą, dziękują, ściskają nas. Wtedy już nikt nie kryje emocji, wszyscy razem płaczemy. Śmiejemy się, że to taki zbiorowy płacz.

Ci ludzie przeważnie opowiadają, co ruscy robili z kobietami i małymi dziećmi. Najczęściej mowa o gwałtach. Zabierali im nawet bieliznę, majtki. Czasami domownicy byli w domu, a oni matkę gwałcili na oczach dzieci, dzieci gwałcili na oczach rodziny. Zdarzało się, że rodzicom przystawiali karabiny do głów. Jak był ojciec i chciał bronić rodziny, to go odstrzelali. Często też ci ludzie mówią o zniszczonych domach, chociaż rzeczy materialne przestają mieć dla nich znaczenie. Ruscy zabierają im coś cenniejszego – godność. Te kobiety i dzieci z automatu potrzebują opieki.

Dostają ją? Nie dostają, chyba że wyjadą do większego miasta, jakiegoś ośrodka. Chociaż tam też jest mnóstwo ludzi, a lekarzy wiadomo – jak na lekarstwo. Ktoś, kto ma minimum przeszkolenia, przydaje się na froncie. Tacy lekarze nie zostają w ośrodkach pomocy psychologicznej czy psychiatrycznej.

Cierpienie dzieci najbardziej rusza?

Tak, mnie to najbardziej rusza. W ich oczach jest pustka i przerażenie. Na każdy większy huk – niekoniecznie rakiety – reagują strachem. Widziałam w Charkowie dziecko z okupowanej wioski. Trzasnęły drzwi, a ono przyjęło pozycję bezpieczną, czyli rzuciło się na ziemię, zakryło głowę i uszy, żeby zasłonić twarz. Dopiero mama do niego powiedziała: "Podnieś się, to tylko drzwi".

I te dzieci tak reagują na każdy głośniejszy dźwięk. One się całe w sobie spinają. W ich oczach jest pustka. Czasami się uśmiechną, ale to bardziej tak z automatu, żeby się odwdzięczyć za zabawkę czy słodycze. Tyle możemy dla nich zrobić. Staramy się przekonać rodziców, którzy żyją z dziećmi w wioskach blisko frontu, żeby uciekli.

Nie chcą się ruszyć?

Różnie, ale najczęściej nie. Nie możemy ich zmusić, siłą wsadzić do samochodu i wywieźć. Tłumaczymy im, że jeśli dwa kilometry za wioską są ruscy, to wiadomo, że Ukraina nie będzie strzelać. Bo może niechcący swoich zaatakować.

Jak trafiła pani na front?

Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, pracowałam w firmie głównie z Ukraińcami. Lament, rozpacz. Linia produkcyjna tego dnia w ogóle nie poszła. Zaczęliśmy ściągać do Polski ich rodziny. Oni przyjeżdżali do granicy, przekraczali ją, a my ich rozwoziliśmy. Firma wynajęła cały duży dom. Mieszkało tam kilkanaście albo kilkadziesiąt osób. Robiliśmy zbiórki, zrzutki. Od tego się zaczęło.

Później zaczęłam jeździć na granicę, z siostrą i szwagrami. Pomagaliśmy w ośrodkach dla uchodźców, np. w Przemyślu. Tam się robiło wszystko: myło podłogi, gotowało, opiekowało się dziećmi, osobami starszymi. Wszystko robiliśmy na własny koszt.

Raz przejechałyśmy z siostrą do Ukrainy, bo nas dziewczyna z Facebooka zapytała, czy nie pojedziemy po zwierzęta. To był Włodzimierz Wołyński, 15 kilometrów od granicy.

Dopiero tam zobaczyłyśmy, co się dzieje po drugiej stronie. U nas dla uchodźców była opcja all inclusive: jedzenie, kawa, herbata, odzież. A po tamtej stronie kawa i herbata to już był luksus. Była zima, a ci ludzie czekali po kilkadziesiąt godzin na granicy. Wtedy stwierdziłam, że muszę się jakoś bardziej zaangażować i pomagać.

Ale na początku nie chcieli pani na froncie? Nie chcieli mnie w dwóch batalionach, bo tłumaczyli, że nie przyjmują kobiet. Nie pomyślała pani: dam sobie spokój?

Może i tak bym sobie pomyślała, ale jak jeździłam do żołnierzy z pomocą i pytałam, czego potrzebują, to w co drugim batalionie mówili: tylko medyków.

A ja jestem ratownikiem medycznym. I w głowie przez cały czas paliła mi się ta lampka. Coraz jaśniej i jaśniej. Mówię: spróbuję. Wiedziałam też, że z legionów w każdej chwili mogę się wycofać bez konsekwencji.

Wreszcie przez znajomości dotarłam do chłopaka z "Azowa", a przez niego – do dowódcy. Zadzwonił do mnie, dał mi dwie godziny, żebym się spakowała. Miałam wtedy zaplanowaną pomoc humanitarną w Zaporożu i okolicach. Nie wiedziałam, czy mu o tym powiedzieć. Bałam się, że ta szansa już się nie powtórzy. Wreszcie powiedziałam, że mam zaplanowany tydzień i nikt tego za mnie nie zrobi. Odpowiedział: "Dobra, jak wrócisz, to dzwoń".

Zrobiłam, co miałam zrobić i sytuacja się powtórzyła. Zadzwonił o 11:00 i powiedział, że o 13:00 po mnie będą. Musiałam wyłączyć wszystkie aplikacje, lokalizację w telefonie. Wywieźli mnie, nie wiedziałam nawet dokąd. Dowiedziałam się dopiero na miejscu, od kolegów.

Co pani ze sobą zabrała?

Wzięłam amerykański mundur, który dostałam od fundacji ukraińskiej, działającej w Warszawie. Spakowałam też dwie pary spodni, jakieś koszulki, jedną bluzę, parę butów. Upchnęłam podstawowe kosmetyki i środki czystości: szczoteczkę, podpaski, żel pod prysznic, ręcznik, pomadkę. Nawet jakiś podkład, chociaż wiedziałam, że się nie przyda. Ale wzięłam, jak to kobieta.

Miałam na sobie też bransoletki, które nosiłam jeszcze jako wolontariusz, na paznokciach resztki hybrydy. Ale jak zobaczył mnie dowódca, to powiedział: "Nie brzęczeć, nie błyszczeć, ściągaj to szybko". Pozwolił mi tylko zostawić łańcuszek na szyi, bo dostałam go od dzieci.

Miałam też delikatny makijaż. Dowódca nie wiedział, jak mi to powiedzieć, więc rzucił: "Polki są tak piękne, że nie muszą się malować". Jak wygląda życie w takim batalionie?

No właśnie – jakoś trzeba się umyć, coś zjeść od czasu do czasu, gdzieś się załatwić. W pierwszym batalionie była kabina prysznicowa na dworze – prowizorka zrobiona przez chłopaków. Szłam pod ten prysznic, a drugi żołnierz stał i mnie pilnował, żeby kolejni gdzieś z góry, czy boku mnie nie podglądali. Jak była woda, to był luksus.

Czasami używamy chusteczek nawilżanych. Często goszczą nas w ukraińskich domach. Zapraszają, mówią: "Jesteście dla nas, więc chodźcie, rozgośćcie się, mieszkajcie u nas". Jeśli w takim gospodarstwie jest toaleta, to z niej korzystamy. Jeśli nie ma, to się idzie do lasu, bierze łopatę i się zakopuje.

Jeżeli jesteśmy na pozycji, stoją faceci, a ja potrzebuję zrobić siku, to mówię: "Wszyscy w tył zwrot i nie patrzeć". I robię siusiu, a oni wszyscy stoją tyłem. "Jak mi się któryś obróci, to zastrzelę" – śmieję się. Bo z karabinami się nie rozstajemy.

Jak sobie radzić w takim męskim świecie?

Na początku musiałam wszystko wyjaśniać, bo były uśmiechy. Jak to faceci do kobiety… To tłumaczyłam, że jestem ich kolegą. "Kolega, kolega, kolega" – powtarzałam. Dowódca też powiedział, że jak będę miała jakieś dziwne sytuacje, to mam mu zgłaszać. Tłumaczył im: "Jesteś żołnierzem, ich kolegą, jesteście jedną drużyną".

Wszystko brałam na żarty. I dzięki temu się udało. Utrzymywałam dystans i oni wiedzieli, że czego by nie robili, to nic to nie da. Czasami muszę krzyknąć, ale jak zaczynam przeklinać po polsku, to wiedzą, o co chodzi. Za chwilę mówią: "Daj mi 5 minut, zaraz będzie sprzątnięte".

Jak mam z czego, to i ugotuję. Jak znajdziemy jakieś składniki na zwykłe placki, to robimy. Zwykłe jednak jemy zupki chińskie. Jak się już zalewa, to nie jeden, a dziesięć kubków. Ludzie tu potrafią być razem. Dzielimy się ostatnią kromką chleba. Musimy być zgrani, tylko w ten sposób możemy pójść do przodu.

Jak ta wojna panią zmieniła? Na wojnie jestem od sierpnia, czyli już szósty miesiąc. Moje podejście do życia się zmieniło. Wszystko przewartościowałam. Wiem, że życie jest najważniejsze. Dobra materialne: lepszy samochód, ciuchy, luksus, wycieczki, bary, imprezy – to wszystko przestało mieć znaczenie.

Zrozumiałam to, co kiedyś mówiła babcia: "Nie marnuj jedzenia". Ona też przeżyła wojnę i jak teraz brakowało jedzenia, to przypomniały mi się jej słowa.

Niedawno zabrakło nam wody i trzeba było pić wodę ze studni, gdzie 15-20 metrów dalej leżały ruskie ciała. Piliśmy tę wodę po kilkukrotnym przegotowaniu, po wrzuceniu tabletek do uzdatniania. Nie wiedzieliśmy, jak to się skończy. Nie musieliśmy zjeść, ale pić trzeba, bo skąd mieć siły?

Wielu żołnierzy ma objawy zespołu stresu pourazowego?

Tak, widać to. Są tacy, którzy od początku wojny nie byli w domu. Kontaktują się z rodziną przez telefon, jeśli się uda. Niektórzy nie wytrzymują psychicznie i są odsyłani. Dostają miesiąc z automatu. Nie na wyjazd do domu, ale na wsparcie psychologiczne. Taki żołnierz jest zagrożeniem dla siebie i dla kolegów. Przecież wychodzi, nie myśli, a ma karabin. Robi różne dziwne rzeczy. Psychika siada.

Co się dzieje, jak kolega z batalionu umiera?

Żegnałam dwóch kolegów. Jednego nie zdążyłam poznać osobiście, kontaktowaliśmy się tylko przez telefon. Drugiego traktowałam jak brata, tu wszyscy o sobie mówimy: siostro, bracie. Trzymamy się razem. Jak się dowiedziałam o tej śmierci, to po prostu nie mogłam nad sobą zapanować. Nie mogłam też zapanować nad własnym krzykiem. To była straszna pustka. Człowiek jest i zaraz go nie ma. Przychodzi też refleksja.

Nie boi się pani o swoje życie?

Tylko głupi się nie boi. Medyk to pierwsza osoba do odstrzelenia. Na jednego ratownika przypada ośmiu żołnierzy.

Wyjazd na każdą misję może być biletem w jedną stronę. Staramy się, jak możemy. Jeden drugiego zabezpiecza, jeden na drugiego uważa. Dowództwo nie wysyła nas też do piekła. Jeśli wiedzą, że jest bardzo źle, to nie jedziemy. Wyślą nas tam za dzień albo dwa. Nie dopuszczam tego do siebie, ale strach jest. Była pani ranna, trafiło panią w biodro. Ruscy mają schemat ostrzału – po kwadracie. Słyszałam, jak strzelali, bo byliśmy bardzo blisko. Widziałam, że pocisk przeleciał w jedno miejsce, najbliżej nas jak tylko mógł. Sądziłam więc, że teraz walną dalej – w kolejne miejsce. Ale uderzyli w to samo. Wskoczyłam do kurnika, zdążyłam przykryć tylko głowę, oczy, ale tyłka nie przykryłam. I dostałam w biodro. Oberwałam małymi odłamkami.

Wszyscy się teraz śmieją, że sama je sobie wygrzebałam. Ale jak dowódca się dowiedział, kazał jechać do szpitala. Bo w takim pocisku może być wszystko.

Nie pomyślała pani, że pora wracać do domu? Nie, bo wiem, że tam brakuje medyków. Gdyby każdy chciał teraz wrócić do domu, to Ukraińcy zostaliby sami. Tłumaczymy sobie to tak: jest wojna i tak się dzieje.

Co pani powiedziała dzieciom, jak zdecydowała, że jedzie na wojnę?

Jestem na wojnie, niby odważna, niby działania niebezpieczne, a zachowałam się jak tchórz. O tym, że jestem na wojnie, moja rodzina dowiedziała się ode mnie przez telefon, już w momencie, kiedy byłam na miejscu w legionach, jednostce, bazie.

Bała się pani, że panią zatrzymają?

Tak, bałam się, że mnie zatrzymają. Pierwsze wyjaśnienia były dopiero po 83. dniach. Starałam się dzwonić, pisać. Na początku te rozmowy w ogóle się nie kleiły. Dzieci nie chciały ze mną rozmawiać. Nawzajem się obwiniały. To była taka druga, wewnętrzna, rodzinna wojna. I ta wojna była w sumie przeze mnie. Dopiero później to sobie wytłumaczyliśmy, jak przyjechałam na pierwszą przepustkę.

Z jednej strony dzieci są ze mnie dumne, podziwiają mnie, ale z drugiej – martwią się o mnie. I wolałyby, żebym siedziała sobie koło nich na tyłku.

Przekonują, żeby pani nie wracała na wojnę?

Tak, próbują. Chcą mnie przekierować na fundację, jakieś stowarzyszenie. Chcą, żebym pomagała w inny sposób. Nie mówię nie, myślę też o tym. Ale z drugiej strony przez cały czas mnie tam ciągnie. Teraz też byłam przez trzy dni na treningu sprawdzającym moje umiejętności – również na froncie. Bardzo blisko, bo to było 6 kilometrów od rosyjskiej granicy. W tej chwili sama nie wiem, co mam zrobić. W mojej głowie jest jeden wielki bałagan.

Zostanie pani ze swoim batalionem do końca wojny? Może nie z tym, ale tak – z Ukrainą do końca. Nie zatrzymam się.

Tu możesz wesprzeć zbiórkę.