Jeśli masz obejrzeć jeden oscarowy film, włącz "Wulkan miłości". To historia niezwykłej pary i pasji
- "Wulkan miłości" ("Fire of Love") to amerykańsko-kanadyjski film dokumentalny w reżyserii Sary Dosy ("The Last Season", "The Seer and the Unseen")
- To historia życia i kariery słynnego małżeństwa wulkanologów, Katii i Maurice'a Krafftów, którzy badali i filmowali czynne wulkany
- Francuscy wulkanolodzy zginęli razem w 1991 roku podczas erupcji wulkanu Unzen w Japonii
- Narratorką w "Wulkanie miłości", który wykorzystuje filmy i zdjęcia autorstwa Krafftów, jest aktorka, reżyserka i pisarka Miranda July
- "Wulkan miłości" ma już na koncie kilka wyróżnień i jest nominowany do Oscarów 2023 w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny
- O Oscara "Wulkan miłości" walczy z czterema innymi dokumentami: "Domem drzazg", "Całym tym pięknem i krwią", "Nawalnym" i "Wszystko, co żyje"
- Jak wypada dostępny na Disney+ film? To naukowa poezja, która poraża pięknem natury i gorącą pasją Krafftów. Przeczytajcie naszą recenzję "Wulkanu miłości"
Ona, Katia Krafft, wcześniej Conrad, geochemiczka. On, Maurice Krafft, geolog. Poznali się w latach 60., gdy studiowali na Uniwersytecie Strasburskim i szybko odkryli, że mają wspólną pasję: wulkanologię. Pobrali się w 1970 roku i do końca swojego życia wspólnie badali czynne wulkany. Filmowali je, robili zdjęcia, kolekcjonowali kawałki skał. Pozostawili po sobie książki, artykuły, a przede wszystkim potężne filmowo-fotograficzne archiwum.
To archiwum to prawdziwa wyspa skarbów nie tylko dla naukowców, ale i dla filmowców, artystów. Filmy Krafftów (głównie kręcił je Maurice, a Katia robiła zdjęcia) porażają: dzikością, detalami, pięknem żywiołu. Szacunkiem do nauki, ale i artyzmem. Płynąca lawa, spadające na ziemię bomby wulkaniczne, rozszczepiająca się skała, zastygły w lawie martwy ptak, szara chmura gazów i popiołów przypominająca atomowy grzyb. Życie i śmierć, niszczenie i tworzenie.
Gdy oglądamy filmy i zdjęcia francuskiego małżeństwa, czujemy wiele rzeczy: zachwyt, grozę, ciekawość, ale i niepokój tym, jak blisko wybuchającego wulkanu byli za każdym razem Katia i Maurice. Byli tuż obok, zwykle pierwsi na miejscu erupcji. Inni uciekali, oni podchodzili jak najbliżej eksplodującej góry. Nie ma piękniejszego widoku, mówiła Katia.
Materiały Krafftów wykorzystał już Warner Herzog w dwóch swoich filmach dokumentalnych: "Into the Inferno" z 2016 roku i "The Fire Within: A Requiem for Katia and Maurice Krafft" (2022). I chociaż wydawało się, że z Herzogiem nie da się konkurować, to na warsztat wzięła je również Sara Dosa, amerykańska dokumentalistka, która postanowiła obrać inną drogę niż Niemiec. On przedstawił ich historię fatalistycznie, w cieniu uzależnienia od niebezpieczeństwa, ona wybrała inną ścieżkę: miłosną i czułą, ale bynajmniej nie tandetną i sentymentalną.
I tym właśnie jest nominowany do Oscara dokument "Wulkan miłości": opowieścią o miłości. Do wulkanów i siebie nawzajem.
"Wulkan miłości" to mistrzowska kombinacja poezji i nauki
Maurice Krafft twierdził, że nie był filmowcem, ale pozostawione przez niego i żonę taśmy mówią zupełnie coś innego. To nie są zwyczajne naukowe dokumentacje wulkanów, to sztuka sama w sobie. Krafftowie byli pionierami, "wędrownymi wulkanologami-perfomerami", jak sami siebie nazywali. Dokumentowali naturę niczym Jacques-Yves Cousteau, inny zafascynowany naturą filmowiec, tyle że jego miłością były morza.
Dlatego Katia i Maurice Krafftowie to w rzeczywistości współreżyserowie "Wulkanu miłości", który opiera się na ich twórczości. Jednak Sara Dosa mogła zostawić filmy, zdjęcia i archiwalne wywiady same sobie. Mogła po prostu je pokazać, dodać kilka gadających głów, nagrać beznamiętny komentarz. I pewnie wciąż byłoby świetne, bo archiwum Krafftów broni się same, jednak reżyserka idzie o krok dalej.
Dosa (na podstawie scenariusza swojego, Shane'a Borisa, Erin Casper i Jocelyne Chaput) nie tworzy zwykłego dokumentu, ale kino totalne.
"Wulkan miłości" to liryczno-naukowy poemat, w którym Dosa i montażystki, Casper i Chaput, obudowują oszałamiająco piękne zdjęcia i filmy Krafftów filmową magią: animacją niczym z filmów dla dzieci, ozdobną i nonszalancką narracją Mirandy July, klimatyczną muzyką Nicolasa Godina (chociaż w filmie słyszymy też Briana Eno, a nawet... Ennia Morricone), artystyczną estetyką rodem z lat 70., retro vibem.
Wychodzi z tego arcydzieło, które zachwyci i tych zafascynowanych nauką i wulkanami, i tych, którzy bardziej interesują się relacją Katii i Maurice'a (którzy, jak słyszymy w filmie, są zupełnie różni: ona jest jak ptak, on jak... słoń morski), ich życiową pasją. To dokument niby kameralny, ale tak naprawdę monumentalny, który najlepiej jest oglądać na jak największym ekranie. Empatyczny, czuły, obezwładniająco piękny, ale i wiejący grozą.
Grozą, bo Katia i Maurice nie tyle postanowili poświęcić się czynnym wulkanom, ile czynnym wulkanom szarym. Wulkany czerwone, te wypluwające czerwoną lawę, paradoksalnie są mniej groźne, są przewidywalne, mówili. Prawdziwi zabójcy to wulkany szare, ziejące pyłami i gazami. W dalszych latach kariery Krafftowie będą gonić za każdą erupcją szarego wulkanu, która nie raz w historii odbierała życie dziesiątkom tysięcy ludzi. Będą podchodzić jak najbliżej, balansować na granicy bezpieczeństwa i ryzyka.
Zbyt blisko wulkanów?
– Chcę się zbliżyć, wejść głęboko do brzucha wulkanu. Kiedyś mnie to zabije, ale w ogóle się tym nie przejmuję – słyszymy w "Wulkanie miłości" dziarski, pewny głos Marice'a Kraffta. A jego żona, Katia Krafft, napisała w dzienniku: "Nie flirtuję ze śmiercią, ale w tym momencie wcale mnie ona nie obchodzi. Fascynacja niebezpieczeństwem? Być może".
Warto przypomnieć sobie te słowa małżeństwa Krafftów, zanim poczujemy złość lub smutek, gdy (na samym początku filmu, bo nie jest to przecież żadna tajemnica) dowiemy się, że oboje zginęli w 1991 roku w erupcji wulkanu Unzen w Japonii. Olbrzymia, złowrogo szara lawina piroklastyczna pokryła ich i 41 innych osób. Warto posłuchać, co mówili o śmierci, gdy poczujemy chęć nazwania ją tragiczną.
Bo w oczach tych dwojga francuskich wulkanologów raczej wcale nie była ona tragiczna. Krafftowie zaakceptowali ryzyko i byli świadomi stale górującego nad nimi śmiertelnego cienia. Jak mogli go nie zauważać, tańcząc na krawędzi rzeki lawy albo podchodząc niewiarygodnie blisko chmury pyłu? Umarli tak, jak żyli. Zabiła ich pasja, która stała się ich życiem i misją, zginęli razem, ramię w ramię, co, jak udowadnia "Wulkan miłości", jest przecież piękne.
Zwłaszcza że w dokumencie Sary Dosy słyszymy Maurice'a, który mówi, że woli życie krótkie i intensywne, życie kamikaze, niż życie długie i nudne. Dlatego surowe słowa o ich nieroztropności czy uzależnieniu od ryzyka byłyby krzywdzące i dla Krafftów, i niesamowitej spuścizny, którą po sobie zostawili. Może właśnie o to chodzi w życiu? O robienie tego, co się kocha i niezważanie na nic więcej, dopóki nie rani się innych?
A zarówno Maurice, jak i Katia ryzykowali tylko swoje życie, do niczego się nawzajem nie zmuszali. Oboje kochali wulkany, oboje podchodzili do bestii jak najbliżej się da (chociaż Katia była ostrożniejsza niż jej mąż, który marzył o... spływie rzeką lawy). Żyli pasją.
Katia i Maurice Krafftowie byli razem do końca
Nie daje jednak spokoju jedna kwestia.
Każde z nich mówiło tylko o swojej śmierci, niepokoiło się, że coś może stać się drugiemu. Podczas swoich eskapad Katia zawsze chodziła za Maurice’em, aby nad nim czuwać. Aby w razie wypadku nie umierał sam. Maurice martwił się, że jeśli Katia będzie ranna, nie będzie mógł jej pomóc na odludziu. Będzie bezradnie patrzył, jak jego żona umiera.
Czy 3 czerwca 1991 roku na wyspie Kiusiu czuli więc strach i rozpacz, że ginie również ich partner? Czy Katia bała się wtedy o Maurice'a, a Maurice o Katię? Czy w tamtym momencie żałowali swoich wyborów, bo mieli nadzieję, że ochronią drugie? A może odczuwali ulgę i spokój, bo byli ze sobą do końca?
W końcu w "Wulkanie miłości" słyszymy Katię, gdy mówi, że bez Maurice'a nie dałaby rady kontynuować swojej pracy. Samej (i samemu) nie byłoby to po prostu możliwe. Ich wspólna śmierć wydaje się mieć więc jedyny sens, co "Wulkan miłości" rozumie.
Ani Sara Dosa, ani narratorka Miranda July nie oceniają w "Fire of Love" (tak brzmi oryginalny, angielski tytuł) Krafftów, nie potępiają ich, nie próbują usprawiedliwiać, nie analizują ich zachowania, co próbował robić Herzog. Patrzą na nich czule, oddają głos ich twórczości, tworząc narrację o dwóch duszach, które pojawiły się na świecie w tym samym czasie i kochały tę samą rzecz. A przecież nie zdarza się to często.
Już samo to jest poezją. Dodajmy do tego dzikie piękno wulkanów i wychodzi magia. Magia, która zasługuje na Oscara i wszystkie możliwe nagrody.