Byłem na koncercie Beyoncé i powiem wam, jak było naprawdę. Rozniosła Stadion Narodowy!
Wtorek, 27 czerwca godz. 17:00. Tłumy zmierzają na Stadion Narodowy w Warszawie, gdzie już za parę godzin spotkają się ze swoją największą idolką. Pomyślałem wtedy: po co tak wcześnie? Jednak po drodze dowiedziałem się, że niektórzy już w poniedziałek wieczorem koczowali pod stadionem, by znaleźć się jak najbliżej Beyoncé.
Na płycie pojawiłem się koło godziny 18:00 i wtedy zaczęło się najgorsze... czekanie. Z początku koncert amerykańskiej gwiazdy miał się rozpocząć według organizatora o godzinie 19:30. Jednak, jak na prawdziwą gwiazdę przystało, trzeba było czekać.
Atmosfera na stadionie przeszła moje najśmielsze oczekiwanie. Fani gwiazdy ubrani byli w najbardziej błyszczące i mieniące się w różnych kolorach outfity (niektóre nie powiem mocno mnie zaskoczyły). Wszyscy zgromadzeni tuż przed świetnie się bawili, a na trybunach można było zobaczyć "meksykańskie fale".
Koło godziny 20:00 rozległy się okrzyki. Myślałem, że zaczynamy, a tu na scenie pojawiła się ekipa techniczna, która skrupulatnie sprawdzając oświetlenie zebrała pierwsze gromkie brawa. Koło 20.30 rozpoczęło się "odliczanie", a na wielkim ekranie ledowym pojawiły się "kwadratowe puzzle", które wyglądały niczym symbol telewizyjnego "braku sygnału" SMPTE. Jak z czasem zobaczyłem, ukryto w nim kolory flagi LGBTQ+.
Puzzle stopniowo zaczęły zamieniać się w zdjęcie Queen B. Kiedy na ekranie pojawiła się cała fotografia, rozpoczął się długo oczekiwany spektakl!
Nie bez powodu użyłem tego słowa, ponieważ to nie był zwykły koncert. Show wokalistki to spektakl z prawdziwego zdarzenia. Wyśmienite choreografie, rekwizyty, wizualizacje, filmy i scenografia – to wszystko było całkowicie spójne.
Nareszcie wybrzmiał głos divy, która wyjechała windą spod sceny w pięknej błyszczącej kreacji. W pierwszej części koncertu usłyszeliśmy 4 ballady: "Dangerously in Love" (hit z czasów Destiny's Child), "Flaws and All", "1+1" oraz "I Care". I powiem wam jedno... nie wstydzę się tego, że w pewnym momencie poleciały mi łzy.
Beyoncé nie mogła i tym razem pominąć oddania hołdu "swojej ukochanej królowej" – Tinie Turner, wykonując na koniec jej utwór "River Deep – Mountain High". Po tym bloku zaczęła się prawdziwa "domówka" u Beyoncé. Dlaczego "domówka"? Bo czułem się jak na najlepszej imprezie.
Przyszedł czas na akt RENAISSANCE i wtedy już nie było co zamiatać. Druga odsłona królowej to kolejna kreacja (łącznie było ich chyba osiem; nie wiem, bo w pewnym momencie przestałem liczyć). Wówczas cały stadion usłyszał przeboje z jej najnowszej płyty, między innymi: "Cozy", "Cuff It", "Energy"czy "Break My Soul".
Jak huczały media... Tak, to prawda, że Beyoncé korzysta z pomocy promptera. Jednak przy tak dużym przedsięwzięciu to nic dziwnego. Dlaczego? Ku memu zaskoczeniu artystka postawiła na bardzo dużą ilość mashupów.
Tym sposobem w piosence "I'm That Girl" mogliśmy usłyszeć fragmenty "Apeshit", popularne "Cozy" miało w sobie elementy "Feels Like", a fenomenalny "Alien Superstar" powiał świeżością dzięki "Sweet Dreams".
Wracając do promptera... nie zapominajmy, że w grę wchodzą również ogromne emocje i stres, a taki performens, za który fani płacą ogromne pieniądze, nie ma prawa się nie udać. Co więcej, taka gwiazda nie może pozwolić sobie na wpadkę. Zatem kochani hejterzy – stańcie na scenie przed widownią zgromadzoną na Stadionie Narodowym (który mieści w trakcie imprez muzycznych prawie 73 tys. osób) i zaśpiewajcie, chociażby "Wlazł kotek na płotek". Gwarantuje, że może to być problematyczne.
Wspominałem o fantastycznych choreografiach? No tak, tancerze dali czadu. Nie mógłbym pominąć, że i tym razem u boku Beyoncé pojawili się francuscy tancerze pod pseudonimem Les Twins. Przypomnijmy, że Laurent i Larry Nicolas Bourgeois są znani na całym świecie ze swoich tanecznych talentów. Ich umiejętności i akrobacje wielokrotnie przyprawiały mnie o dreszcze. Co do reszty tancerzy i tancerek również nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń. Dali naprawdę niezły popis podczas swoich przysłowiowych "pięciu minut".
W trakcie całego koncertu nie zabrakło również największych przebojów gwiazdy. Gdy wybrzmiały dźwięki takich piosenek jak "Formation", "Diva", "Who Run The World", "Love on Top", "Crazy in Love" czy fragment "Single Ladies" – publiczność oszalała.
Koncert trwał około dwóch i pół godziny i przyznam szczerze, nie wiem kiedy to minęło. Śmiało mogę stwierdzić, że całość przebiegła pod hasłem "be free", a w spektaklu nie brakowało ukrytych znaczeń i efektów specjalnych. W części "Opulence (tłum. bogactwo)" artystka wjechała na scenę na wozie opancerzonym. Kiedy rozpoczął się blok "Anointed (tłum. namaszczony)", ujrzałem Beyoncé w szacie, na której pod wpływem ultrafioletu ukazały się witraże.
Po tym bloku gwiazda ponownie wróciła na scenę, by wykonać "część podwodną". Wówczas wyłoniła się z wielkiej muszli, nawiązując do "Narodzin Venus" Boticiellego. Żeby tego było mało, towarzyszyła jej przy tym ponadwymiarowa kula dyskotekowa zawieszona nad publicznością.
Beyoncé dała pokaz, który na długo pozostanie wszystkim w pamięci. Jakiś czas temu, analizując jej koncerty z poprzednich lat, usłyszałem opinię: "No... ma świetne chórki. Więcej robi zamieszania, niż śpiewa". Beyoncé udowadnia, że jest artystką kompletną. Robi porządne zamieszanie, ale przy tym nie można powiedzieć ani złego słowa na temat jej talentu wokalnego (playbacku nie wysłyszałem) czy tanecznego. A ukryty przekaz to artyzm na najwyższym poziomie.
Koncerty z cyklu Renaissance World Tour to istny meisterstück. Konfetti, fajerwerki, lasery, dymy, zimne ognie, a nawet wokalistka latająca nad publicznością na monumentalnym koniu będącym symbolem jej płyty. I choć ktoś za chwilę może się przyczepić do jakichś mankamentów jej występu, to wiecie co? Szukajmy sensacji gdzie indziej, bo prawda jest taka, że za ten talent to powinni ją aresztować!