Tak, "Barbie" to (też) wielki chwyt marketingowy. Ale dla mnie jako kobiety to bardzo ważny film
Premiera "Barbie" to wielkie wydarzenie kinowe, a sam "Barbieheimer" to już popkulturowy fenomen. Nie wszyscy ekscytują się jednak filmem o kultowej lalce stworzonej przez Ruth Handler w 1958 roku. Spokojnie, nie muszą. Ale coraz częściej słyszę, że powód jest konkretny: nachalna promocja.
"Barbie" to sprytna promocja Warner Bros. i Mattela, ale to wcale nie perfidny skok na kasę
Nie mam pojęcia, ile wytwórnia Warner Bros. wydała na marketing "Barbie", ale chyba nie chcę sobie wyobrażać tej liczby. Posiadłość w Malibu, różowe strony w Google, niezliczone kolekcje z logo Barbie: ubrań, kosmetyków, gadżetów. – To jest obrzydliwe, jak doją ten film. Mnie na to nie złowią – pomstowała moja koleżanka (która na "Barbie" i tak oczywiście idzie).
Tak, Barbie i róż jest teraz wszędzie, nawet na zdjęciach profilowych dyskontów. Przesada? Pewnie, ale to kapitalizm, nie? Żyła złota, którą trzeba wykorzystać do porzygu. Ba, nawet wartość samych lalek Barbie wzrosła teraz o 25 procent, więc jeśli macie jakieś stare egzemplarze w domu, to lepiej się im przyjrzyjcie. Może są cenne? Kolekcjonerzy czuwają.
"Barbie" promują zarówno Warner Bros., jak i Mattel, to również zadanie twórców i obsady, którzy, co oczywiste, chcą odnieść sukces, bić rekordy i zarobić. Ale marketing marketingiem, a film filmem. Samo dzieło Grety Gerwig nie jest wyłącznie perfidnym skokiem na kasę, bo, cóż... to Greta Gerwig. Reżyserka, której "Barbie" to pierwszy blockbuster, ale której nigdy nie interesowało robienie filmowych głupotek w imię celebryctwa i bogactwa.
Jako fanka Gerwig i jej wcześniejszych fenomenalnych tytułów, "Lady Bird" i "Małych kobietek", pisałam o tym zresztą w moim cyklu naTemat. "Małe kobietki" (...) ugruntowały pozycję Gerwig jako jednej z najoryginalniejszych, najbardziej ekscytujących współczesnych reżyserek, ale również twórczynię tropu Uniwersalnej Dziewczyny, jak nazwała go youtuberka Broey Deschanel. Czyli bohaterki, która nie jest wariacją na temat kobiety czy wyobrażeniem na jej temat, ale po prostu kobietą: współczesną, uniwersalną, zwyczajną" – podkreślałam.
Gdyby film "Barbie" miał być prostym filmem o Barbie nastawionym jedynie na kasę, to nie robiłaby go ani Gerwig, ani Margot Robbie. Ta druga jest nie tylko tytułową lalką, ale również producentką, która jak lwica walczyła o zrobienie "Barbie". To ona jako pierwsza pomyślała o Gerwig, co oznacza, że miała w głowie coś więcej niż lekki, łatwy i przyjemny filmik o stereotypowej głupiutkiej blondynce.
Gerwig celebruje w swojej twórczości dziewczyńskość i kobiecość, pokazuje je bez ubarwień czy przekłamań. Jest świeżością w Hollywood wciąż zdominowanym przez męskie spojrzenie. Oczywiście (niestety) musiała iść na ustępstwa w starciu z takimi korporacyjnymi gigantami, jak Warner Bros. i Mattel – o czym pisała w naTemat w recenzji "Barbie" moja redakcyjna koleżanka Zuzanna Tomaszewicz – ale zrobiła film z kobiecej perspektywy i o kobiecych doświadczeniach.
Mimo że jeszcze nie widziałam filmu, to cała sieć jest już zalana podobnymi wrażeniami. Kobiety, który pobiegły na "Barbie" w dzień premiery, wrzucają na TikTok filmiki, w którym płaczą, skaczą z radości, mówią, że to film ich życia, że nikt inny nie pokazał tak celnie bólu kobiet, że mężczyźni tego nie zrozumieją. Nie mam raczej wątpliwości, że ze mną będzie podobnie, bo Greta Gerwig... zawsze tak na mnie działa.
"Barbie" uleczy moją wewnętrzną dziewczynkę?
To właśnie dlatego ja i inni widzowie (a zwłaszcza widzki) przymykamy oko na nachalną promocję, która, owszem, może niektórych odrzucić. Bo "Barbie" to nie tylko film o kobietach i dla kobiet – chociaż, jak zapewniają twórcy, przeznaczony jest dla wszystkich – ale święto dziewczyńskości, którą długo same wypierałyśmy.
W naszej młodości bycie dziewczyną nie było fajne. Było wyśmiewane (i wciąż jest), negowane, krytykowane. Z małych dziewczynek, które kochały lalki Barbie i kolor różowy, stałyśmy się nastolatkami, które celowo to odrzucały. To nie było cool, a róż był wrogiem numer jeden. Chciałyśmy być twarde i fajne, nie chciałyśmy być głupimi dziewczynami, z których śmiali się chłopcy.
Dziś jesteśmy kobietami i na nowo odkrywamy dziewczyńskie przyjemności, które odrzuciłyśmy, bo tak sugerowały nam społeczeństwo i kultura. Społeczeństwo i kultura, które dzisiaj przepraszają dziewczyńskość oraz kobiecość i oddają im głos. Znowu lubimy różowy, przyklejamy kolorowe piegi na policzki, malujemy się dla przyjemności, śpiewamy hity Disneya na karaoke i przypominamy sobie, jak bardzo kochałyśmy Barbie. Uczymy się, że kobiecość jest ciężka, ale i wspaniała, konfrontujemy się z dziewczęcymi marzeniami, jednamy się z naszymi małymi "ja".
"Oglądając 'Barbie', przypomniałam sobie, jak to było być małą dziewczynką, która przebierała swoje lalki i wyobrażała sobie swoje życie, gdy dorośnie. Przypomniałam sobie, że moja mam też była dziewczynką tak jak jej mama przed nią. Wszystkie byłyśmy dziewczynkami, które lubiły marzyć. Oglądałam "Barbie" i płakałam w kinie pełnym dziewczyn, które też to sobie przypomniały. Byłyśmy dziewczynkami razem" – brzmi jeden z dziesiątek podobnych filmików kobiet na TikToku.
Film Grety Gerwig pozwala nam na bycie dziewczynami i konfrontuje nas z długo wypieraną dziewczyńskością. Szał na premierę hitu z Margot Robbie wprowadził mnie w nastrój dziecięcej euforii, a promująca film piosenka Billie Eilish "What Was I Made For?" otwiera mnie na dawno zapomniane uczucia. Dlatego w niedzielę ubiorę się na różowo, obsypię twarz brokatem i obejrzę "Barbie", która, mam nadzieję, uleczy moją wewnętrzną dziewczynkę. Bo kocham być kobietą.