Prof. Żukowski: Połowa Polaków nie wierzy w to, co mówimy o wojnie. Ja przez wiele lat milczałem
Jak żyć, kiedy jako 10 latek widzi się szczątki ludzi porozrzucane na drzewie?
Profesor Leszek Żukowski: To był 1939 rok. Teoretycznie wiedziałem, że od września toczy się wojna, ale wyobrażałem ją sobie jako szabelkę na konikach. A tu nagle przylatują samoloty, zrzucają bomby.
Mieszkałem wtedy w Kutnie, które było stacją węzłową na trasie Warszawa-Poznań i Łódź-Toruń. Zbombardowali dworzec. Tam było masę ludzi. Jak to dziecko po tym nalocie poszedłem zobaczyć, co się stało. Trupy na ziemi, w wyniku eksplozji ich szczątki wylądowały też na drzewach.
Wtedy dowiedziałem się, że wojna jest tu i teraz. I że każdy może tak skończyć. Byłem przerażony.
Tego dnia skończyło się dzieciństwo?
Tak, właściwie moje dzieciństwo skończyło się, gdy rozpoczęła się wojna. Byliśmy wysiedleni z Kutna. Od 1940 roku mieszkałem w Warszawie, od 1942 roku w bursie. Wychowywali nas tam w dyscyplinie. Ale to mi akurat na dobre wyszło.
Dlaczego?
W 1944 roku trafiłem do obozu koncentracyjnego. Nikomu tego nie mówiłem, ale mnie łatwiej było znosić tam głód... Bo dostawaliśmy chleb raz dziennie – wieczorem. Jak ktoś nie dotrwał do apelu, to jego porcja zostawała dla funkcyjnych. W bursie jedzenie też było racjonowane.
W obozie widziałem młodych ludzi, którzy trafili tam prosto z domu, gdzie chleb można było krajać do woli. I dla nich ten głód obozu był straszny. Ja w bursie wiedziałem, że więcej nie dostanę.
Jak przetrwać obóz, marsz śmierci?
Trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie, dlatego że wchodzę tu w obszary religijne. Wydaje mi się, że bez jakiejś nadzwyczajnej łaski to by się nie udało. Patrząc na ludzi, którzy ginęli, to sam się dziwię, że to przeżyłem. To nie jest moja zasługa.
Co pan teraz widzi, mówiąc o obozach koncentracyjnych, marszu śmierci?
Jest jedna taka rzecz, która jest nieprzyzwoita.
To tym bardziej proszę mówić.
Wierzyć się nie chce, bo to jest coś strasznego. Mimo że obóz był ogrodzony drutem kolczastym pod wysokim napięciem, to jeszcze były wydzielone tzw. bloki kwarantanny. To jest prawie niewiarygodne.
Pokażę pani zrobioną przez Niemców planszę, żeby było jasne, że nie fantazjuję. Tak wyglądał obóz: ogrodzony drutem kolczastym pod wysokim napięciem, tu mieszkałem, tu była delegatura SS, tu mieszkali pilnujący nas esesmani. A tu jest taki mały punkt – to latryna, wydzielone tzw. bloki kwarantanny.
Ta latryna to było nic innego jak dół – mniej więcej takiej wielkości jak pomieszczenie, w którym siedzimy – 4 metry. Nad nim był drewniany pomościk i pięć schodków. Był taki rygor, że w minutę pięciu więźniów musiało wejść po schodach, zdjąć spodnie, załatwić się i zejść.
Jeśli ktoś nie zdążył, to popychali go drągiem. Taki człowiek robił kozła w tył i topił się w kale. Wołał ratunku, ustami pełnymi tego kału. Ale nikt go nie ratował. On miał się tam utopić, żeby inni wiedzieli, że potrzebę trzeba załatwić w minutę. Proszę pani, to jest coś strasznego. Nie mogę tego zapomnieć. Nawet, jak teraz rozmawiamy, to widzę tego człowieka wołającego "ratunku".
Miał pan wtedy 16 lat. Ciężko było żyć z takimi obrazami?
Ciężko. Ale ja przyjąłem zasadę, że nie mówię. My na ogół nie rozmawialiśmy na te tematy z rodzinami.
Dlaczego?
Ja z dwóch powodów: nie chciałem im zatruwać życia, a dwa – założyłem, że nikt mi nie będzie wierzył. A jak ma mi ktoś nie wierzyć, to po co mam mówić?
Dla mnie to są rzeczy nieprawdopodobne. Wydałem tylko dla rodziny tę książeczkę (wspomnienia – red.). Dałem ją wszystkim. To nie są zmyślone rzeczy. Nie sprzedaję tego, żeby mi nikt nie zarzucił, że napisałem bajki dla pieniędzy. Człowiek, który tego nie przeżył, to nie może w to uwierzyć.
Czyli cała rodzina milczała na temat wojny?
Nie było tematu powstania i obozu. Jak nie zaczynałem rozmowy, to nie było tematu. Były tematy, o których się nie mówiło. Rozmawiałem o aktualnych sprawach.
Dzieci nie pytały?
Nie.
A jak po latach zaczął pan opowiadać o doświadczeniach wojny, to przynosiło to ulgę?
Postanowiłem napisać tę wspominaną już książkę i dałem ją rodzinie. Ale nikt ze mną nie rozmawia na ten temat.
Myśli pan, że to dla nich zbyt trudne?
Nie wiem. Może nie czytali.
Niektórzy boją się pytać.
Tutaj, w tej książce, wszystko jest opisane. Wymieniłem wszystkie obozy koncentracyjne, obozy zagłady, z datami, kiedy rozpoczęły działalność. Tutaj źródło: Vorläufiges Verzeichnis der Konzentrationslager und deren Aussenkommandos: sowie anderer Haftstätten unter dem Reichsführer-SS in Deutschland und deutsch besetzten Gebieten (1933-1945).
Dlaczego pan to wszystko spisał?
Chciałem zostawić jakiś dowód, ślad. W tej książce są też nazwy miejscowości, przez które szliśmy podczas marszu śmierci. Z Flossenbürgu do Dachau. Samochodem to jest 260 kilometrów. Jak teraz byłem, to się dowiedziałem, dlaczego szliśmy inną drogą. Zbliżał się front, przed którym myśmy uciekali. Tutaj jest opisane, którego dnia i gdzie byliśmy. Szukałem, jeździłem, pytałem.
Wrócił pan, pokonał raz jeszcze trasę marszu śmierci, żeby mieć dowód?
Tak. Dla siebie to zrobiłem.
Szkoda, że pan nie chce tego puścić dalej w świat.
Nie chcę, bo ja sprzedam książkę, a później ktoś powie: zmyślił, bo pieniądze chciał. Szliśmy osiem dni. Według mnie jakieś 320-340 km. 260 km jest w linii prostej. Pokonywaliśmy około 40 km dziennie. I tragiczne było jeszcze to, że przez pierwsze cztery dni nie dostaliśmy nic do jedzenia, piątego dnia – po pół bochenka chleba. Byliśmy tak głodni, że właściwie to pożeraliśmy. Pojawiły się bóle żołądka, coś strasznego.
Kiedy po raz pierwszy wrócił pan do tematu wojny?
W latach 70. rozpoznałem jedną łączniczkę. Ona powiedziała mi, gdzie się spotyka Batalion Łukasiński. I rozmawialiśmy raz w miesiącu. Wiedzieliśmy, że nikt nie zmyśla i nie chce robić z siebie bohatera. Miałem 15 lat, więc jak ktoś ma mi nie wierzyć, to wolę to zostawić dla siebie.
A w latach 90. powstał związek byłych więźniów. Było nas 200, jestem ostatni. Mieliśmy co miesiąc zebrania, też rozmawialiśmy. Wiedzieliśmy, że spotkamy się ze zrozumieniem i nikt nam nie zarzuci, że fantazjujemy. Bo ja zdawałem sobie sprawę, że to jest nie do uwierzenia.
Miał pan 15 lat, kiedy wybuchło powstanie warszawskie. Co pan czuł tego dnia?
Radość. Żyliśmy w wolnej Polsce. 1939 rok spowodował, że chcieliśmy wrócić do tego, co znaliśmy – chcieliśmy wolności.
Muszę tylko dodać, że w Słowniku Języka Polskiego powstanie to "walka zbrojna z nieprzyjacielem dla odzyskania niepodległości". Na początku lat 40. wyżsi oficerowie opracowali koncepcję powstania powszechnego. Ono miało spełniać cztery warunki: odbyć się na terenie całego kraju jednocześnie, musiała być armia, dozbrojona rzutami z Zachodu, a także broń ciężka – karabiny maszynowe, granaty, zrzucone na wszystkie lotniska w formie desantu i armia polska z Zachodu powinna była dotrzeć do polskiej granicy.
To były cztery warunki, żeby mogło odbyć się powstanie powszechne na terenie całego kraju. Tylko wtedy moglibyśmy odzyskać powierzchnię, którą mieliśmy w 1939 roku. W momencie, kiedy Armia Radziecka przekroczyła naszą granicę z 1939 roku, ta koncepcja została zmieniona. I teraz: powstanie ma się odbyć dla odzyskania niepodległości. Jaką niepodległość mieliśmy odzyskać, jak za Wisłą byli już Rosjanie? Prawda jest taka, że mieliśmy zdobyć broń, wiedzieliśmy, gdzie w Warszawie są ogniska, siedziby, koszary. Mieliśmy więc zdobyć tę broń i wyjść z Warszawy. Daleka droga przed nami. Tak śpiewaliśmy i tak zakładaliśmy.
W przeciwnym razie, jeśli robimy powstanie i wejdą Rosjanie, to nas wystrzelają. Przecież nie jesteśmy przyjaciółmi – była Wileńszczyzna, był Wołyń. Więc mieliśmy zdobyć broń i wyjść.
Ale to nie było takie proste.
Już 3 sierpnia Himmler wydał rozkaz zburzenia Warszawy. Przybyły oddziały Dirlewangera i Kaminskiego. Pierwsi mordowali na Woli, oddziały Kaminskiego gwałciły, mordowały. A my mieliśmy zdobyć broń i wyjść.
Kiedy zorientowaliście się, że jest trudniej?
W momencie, kiedy nadeszły te silne jednostki. To było z 700-800 ludzi. W sumie około 1,5 tys. Wiedzieliśmy, że nie mamy dokąd iść. Wtedy powstały kotły. Wola była ewakuowana. Dostaliśmy rozkaz pójścia na Stare Miasto. Tam walczyliśmy przez miesiąc. Później dostaliśmy rozkaz ewakuacji do Śródmieścia. A ja miałem pozorować obecność, byłem jednym z 12, których do tego wyznaczono. Byłem w ruinach ratusza, a w Teatrze Wielkim byli Niemcy. W nocy było nas trzech, rano zostałem sam i to bez amunicji. Zostałem aresztowany.
To był najtrudniejszy moment powstania?
Dla mnie już noc z 1 na 2 września była trudna. 1 września dostałem dodatkową amunicję i rozkaz pozorowania. O 22 miał nas ciągnąć łącznik, ale nie dotarł. Całą noc czekałem. Już nie miałem, czego ze sobą zrobić, bo do kanałów lali benzynę.
Często bał się pan o swoje życie?
Jak człowiek walczy, to jest przygotowany, że skoro on trafia, to i jego mogą trafić. Ale jak wkroczy wróg, a ja nie mam broni... To ta niepewność.
Desperacja?
Tak.
Trudne było, kiedy na pana oczach ginęli koledzy, z którymi szedł pan do boju?
Bardzo. Mieszkałem w bursie przy ulicy Leszno, drugi dom od Żelaznej. Właśnie w tym budynku miał zgrupowanie jakiś oddział, którego nie znałem. Nie wiedziałem, kto to jest i nie miałem prawa o to pytać. Dowódca tego oddziału wiedział, że jestem harcerzem, wezwał mnie i mówi: "Znasz ten teren, będziesz naszym łącznikiem. Jak zdobędziesz broń, to będziesz żołnierzem". Obietnica bardzo zachęcająca. Tutaj na Woli byłem łącznikiem.
Ten oddział dostał rozkaz przejścia na Stare Miasto, ale to już wariactwo... Nie będę opowiadał.
Proszę mówić.
Dowódca tego oddziału chciał, żebym mu pokazał, jak naprawdę wygląda sytuacja. Atakowaliśmy tam, gdzie jest Ratusz Warszawa-Wola, za murem getta. Tu były koszary niemieckie.
Doprowadziłem go do Wroniej, łącznicy mieli w piwnicach powybijane dziury i my podwórkami chodziliśmy. Mogłem go zaprowadzić na Wronią, ale do Ogrodowej. I tam już byli Niemcy.
No i byłem za plecami strzelającego Niemca, jakieś 20 metrów. Rzuciłem granat i poleciałem po ten karabin. Wariactwo. Od tyłu rzuciłem ten granat, wiedziałem, że on wybuchnie i nie będzie mnie widać. Broń złapałem. I na Starym Mieście już byłem żołnierzem.
W pierwszych dniach powstania broń mieli tylko niektórzy, mało jej było.
Tak, przeszliśmy na Stare Miasto. Dowódca zgłosił się i zostaliśmy przydzieleni do Batalionu Łukasiński. Tam nie byłem łącznikiem, tylko strzelcem.
Tragiczny był też inny moment powstania. Byłem z moim dowódcą, wtedy był oficerem, w bramie domu przy ulicy Senatorskiej, naprzeciwko Kościoła Świętego Antoniego. Teraz w tym miejscu jest jakaś uliczka.
W pewnym momencie ten oficer strzelił do Niemca, który leżał na cmentarzu Kościoła Świętego Antoniego. Oni strzelili właściwie w tym samym momencie i obydwaj trafili. Dostał ten mój dowódca, tamten też. Zobaczyłem, że rzucił broń, więc już wiedziałem... Stałem obok swojego dowódcy, równie dobrze mogłem to być ja.
To był dla mnie najtragiczniejszy moment. On jeszcze ze dwa dni żył, zrobili mu operację w szpitalu polowym przy ulicy Długiej. Ale umarł. Bardzo to przeżywałem. To on mnie przyjął do woja. Potem już tak nie reagowałem.
To znaczy, że trochę się pan oswoił?
Już wtedy się wie, że ja trafiam, ale i mnie mogą trafić.
Aresztowali pana 2 września i wywieźli do obozu.
Aresztowali mnie na Starym Mieście rano 2 września. Szliśmy z Placu Bankowego, Elektoralną, Chłodną do Wolskiej. Zatrzymaliśmy się na tym cmentarzysku Kościoła Świętego Wojciecha. Było około 11. A o 17 przyjechała komisja, trzech esesmanów i dzielili nas na trzy grupy. Na torowisku z Warszawy Zachodniej, między Wolską a Górczewską, stał wagon kolejowy. Załadowali tam sto osób, zakręcili drutem i otworzyli 7 września we Flossenbürgu. W sumie przyjechało siedem wagonów. Nie wiem, kiedy je dołączyli.
W środku byli obcy dla mnie ludzie. To już nie byli żołnierze, tylko ludność cywilna aresztowana na Starym Mieście. Nie rozmawialiśmy, bo nie wiedziałem, komu można zaufać.
Raz jeszcze, wiedząc to, co pan teraz wie, przystąpiłby pan do powstania?
Oczywiście, że tak.
Każdy powstaniec tak mówi.
To, co było, nie spełnia kryterium definicji powstania. Bo powtórzę definicję: "Powstanie to walka zbrojna z nieprzyjacielem dla odzyskania niepodległości". Ta końcówka przekreśla powstanie. Mówimy, że braliśmy udział w powstaniu, ale figa – nie było to powstanie, bo nie mogliśmy odzyskać tej niepodległości.
Mówił pan, że powstańcy nie są nikomu potrzebni.
Nie przypominam sobie. Niech pani weźmie pod uwagę, jak byliśmy traktowani przez władze ludową.
Przez długie lata nie można było się przyznać, że się brało udział w powstaniu czy należało do AK.
W ogóle nie istniał temat powstania.
Kiedy zaczęliście być bohaterami?
Nie pozujemy na bohaterów, chociaż byliśmy gotowi oddać życie za tę wolność. Ale sytuacja była podbramkowa: z jednym wrogiem walczyliśmy, a drugi by nas chętnie powystrzelał. Chcieliśmy walczyć o wolność, ale zakładaliśmy, że przyjdzie pomoc z Zachodu.
Dziś należycie pamięta się o powstaniu i powstańcach?
Ale kto?
My, Polacy.
Temat jest trudny. Bo pytanie, kto to jest społeczeństwo. Starzy ludzie, ci, którzy pamiętają powstanie – to jedna grupa. Druga – młodzi, którzy o wojnie słyszeli z książek. Ludzie, którzy nie przeżyli wojny, zupełnie inaczej podchodzą do tych tematów. Teraz mamy wojnę w Ukrainie, a tyle lat było spokoju.
Bo to się często nie mieści w graniach ludzkiej wyobraźni.
Jestem przekonany, że większość społeczeństwa nie wierzy w to, co mówimy. Bo to są rzeczy niewiarygodne. Gdybym tego nie przeżył, a gdyby ktoś mi o tym opowiadał, to też miałbym z tym problem.
Ale ma pan takie doświadczenia, że ktoś panu nie wierzył?
Prawdopodobnie zakładają, że koloryzuję, robię z siebie bohatera. Niech mi pani wierzy, tak jest. Sam uważam, że to jest nieprawdopodobne.
W Warszawie o powstańcach się pamięta?
Tak, tu się pamięta.
Powstała Izba Pamięci w Parku Powstańców Warszawy.
Bo tam jednak jest strasznie dużo ciał. Kto chce uwierzyć, że tam na tabliczkach upamiętniono ponad sto tysięcy ludzi? 75 tys. zidentyfikowanych z nazwiska i adresu. To praca Muzeum Powstania Warszawskiego.
Powstańcy mają pomoc?
Uważam, że w Warszawie tak. Jesteśmy dobrze traktowani w Muzeum Powstania Warszawskiego. Kiedy tam idziemy, to idziemy jak do domu. Prezydenci, z którymi miałem kontakt: i Trzaskowski, i Gronkiewicz-Waltz byli ludźmi młodymi, ale życzliwymi. Wiedzieli, że nie zmyślamy.
To, że powstał ten Dom Powstańców Warszawy, to jest koszt, wysiłek, ale prawidłowy ruch. Przecież my niedługo pomrzemy. Możemy tu przyjść, drugi wariant – siedzenie w domu.
Ustawa o kombatantach działa sprawnie?
To znaczy?
Płaci pan za lekarzy?
Nie. Ale jesteśmy ubezpieczeni. Przy ulicy Litewskiej jest przychodnia. Kiedy potrzebujemy, to się tam zgłaszamy. I nie płacimy.
Za leki nie płacicie?
Leki na receptę, to tak jak wszyscy.
A z transportem jak jest?
Od kilku lat przysługuje nam 20 przejazdów miesięcznie. Możemy zamawiać taksówkę i nie płacimy za to.
Czyli pana batalia przyniosła pozytywny skutek?
Tak.
Kilka lat temu apelował pan, żeby nie dzielić społeczeństwa.
W jakim sensie?
Chodziło panu o to, żeby władza nie dzieliła społeczeństwa.
Ano tak.
Dalej by pan o to apelował?
Oczywiście. Choć chciałbym wiedzieć, o jakim podziale pani mówi.
O dzieleniu Polaków, napuszczaniu ludzi na siebie.
Absolutnie tak. Nie należę do partii, ale krew mnie zalewa, kiedy partia tak nachalnie coś naciąga. Chcę opowiedzieć o obrazku – mógłbym wystąpić z protestem, jak do Sopotu można było zaprosić Putina. Przedwczoraj był. Pokazywali go z Tuskiem. To takie nachalne naciąganie.
Wkurza to pana?
Wkurza, irytuje. Ja rozumiem, że propaganda, ale nie róbmy z ludzi wariatów. Jak codziennie będą mi pokazywać Putina z Tuskiem, to ja w końcu uwierzę, że on właśnie przyjechał do Polski.
I ludzie będą przyjmować to za fakt.
Przed laty, jeszcze przed wojną na Ukrainie, uważałem, że Tusk postępuje prawidłowo. Nie można mieć wrogów z dwóch stron. Nie mówię o przyjaźni. Ale nie walczmy. Żeby było jasne, nie uważam, że Putin jest dobry. Chciałem powiedzieć brzydkie słowo. To nie jest język literacki.
Moja żona mieszkała pod Rzeszowem, ojciec skończył studia we Lwowie i prowadził doświadczalny zakład rolniczy, pod Rzeszowem. W 1939 roku dostał powołanie do wojska i nie wrócił. Był w jednym z obozów. Zamordowany w Charkowie. Moja przyjaźń ze Wschodem jest trudna... Później – widziałem, co się działo i jaką pomoc mieliśmy w sierpniu 1944 roku.
Trudno mnie posądzać o miłość do Wschodu i Zachodu. Ale jestem normalny, żyję, podróżuję, bywam tu i tu. Nie muszę ich klepać po plecach, ale nie można mieć w każdym wroga.
Nie chcę mówić o władzy. Jest, jak jest. Nie podoba mi się ta nachalna polityka, naciąganie. Będą wybory, niech ludzie wybierają, kogo chcą.
Nie chce pan mówić o polityce, a ja jeszcze chciałam o Macierewicza zapytać, który odmówił panu awansu.
Zablokował to. Ale nie jestem w wojsku, nie muszę awansować. Wie pani, dlaczego to zrobił?
Bo niewygodnie się pan wypowiadał w sprawie Smoleńska.
Publicznie, na zebraniu zorganizowanym przez Macierewicza, powiedziałem, że nie mam nic przeciwko, ale na spotkaniach powstańców proszę nie wymieniać 92 poległych w katastrofie smoleńskiej, bo oni z powstaniem nie mieli nic wspólnego. Później szary człowiek pomyśli, że wszystko to są powstańcy.
Nie mam nic przeciwko, gdyby to się odbywało w kościele czy na cmentarzu, ale nie przy okazji rocznicy Powstania Warszawskiego. Bo w katastrofie smoleńskiej zginęło trzech czy czterech ludzi, którzy brali udział w powstaniu.
Nie ma pan żalu do Macierewicza?
Nie, bo nie jestem żołnierzem. Mam taki stopień, jaki mam, po co mi wyższy?
Ma pan świadomość, że to polityczna rozgrywka, zemsta?
Tak. I mam też o nim zdanie. Tego nikt mi nie może zabronić. Uważam, że jest świnia, kłamie, naciąga te wszystkie badania dotyczące katastrofy smoleńskiej.
Ma pan jakieś nadzieje związane z nadchodzącymi wyborami?
Wie pani, ja się nie zajmuję polityką. Ale widzę, że działalność PiS-u jest mocno naciągana. To, że Tusk miał wspólny język z panią Merkel, to dlatego, że znał niemiecki. A że ona mu pomagała, to bardzo dobrze, bo właśnie dlatego, że mogli się dogadać. To nie była sprawa polityczna, tylko ona mu pomogła na tyle, że został wybrany w strukturach europejskich. Dla Polski to była wielka rzecz, ale my tego nie wykorzystaliśmy.
Pamiętamy słynne głosowanie 27:1.
Ludzie, którzy uważają, że można żyć solo w społeczeństwie, mylą się.
O czym pan marzy jako powstaniec?
Mam mało marzeń. Proszę ściślej.
Specjalnie to bardzo otwarte pytanie – może jakaś podróż życia?
Chyba cmentarz. W zeszłym roku oddałem samochód, bo doszedłem do wniosku, że już nie jestem sprawny, a bardzo lubiłem jeździć. Ja już nie mam wielkich planów. Nie mam marzeń, chodzę po ziemi. Wiem, czego mogę się spodziewać.
Zastanawiał się pan kiedyś, co by było, gdyby urodził się pan 50 lat później w innej rzeczywistości?
Pewnie byłoby lepiej. Miałem dobre, ale ciężkie życie.
Nie ma pan w sobie lęku, że jak powstańcy odejdą, to o powstaniu też przestaniemy pamiętać?
Historia się powtarza, mamy powstanie styczniowe, listopadowe. Wiemy, że były. Najgorsze to jest: powstanie się nie udało, bo niepodległości nie odzyskaliśmy, miasto zniszczone. Ale pocieszam się jednym: bez względu na to, czy byłoby powstanie, czy nie, to Warszawa byłaby zniszczona w czasie wojny. My mieliśmy zdobyć broń i wyjść.
Będziemy pamiętać?
Ja pamiętam, widziałem to na własne gały.
Profesor Leszek Żukowski, pseudonim "Antek" – żołnierz Szarych Szeregów i Armii Krajowej. Walczył w Powstaniu Warszawskim (m.in. w okolicy Ogrodu Krasińskich, Arsenału i Pasażu Simonsa). Na początku września 1944 roku aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym Flossenbürg i Dachau. Do Polski powrócił w 1947 roku. Pięć lat później ukończył studia na Wydziale Technologii Drewna SSGW w Warszawie. Pracował m.in. w Instytucie Badawczym Leśnictwa, przedsiębiorstwach przemysłowych i na uczelniach. Od 2013 do 2020 roku był prezesem zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Parę lat temu Narodowy Związek Światowy Związek Żołnierzy AK wystąpił do Ministerstwa Obrony Narodowej o awans profesora Żukowskiego na stopień podpułkownika. Ówczesny szef tego resortu – Antoni Macierewicz – odmówił.