"Naprawdę nic się nie stało". Lis o Euro, migrantach i polskiej duszy
Idzie o obserwacje, jak to się mówiło na studiach, sensu largo, o szerszym charakterze, a nie tylko wąskiej specyfice.
Przyszło mi bowiem do głowy, że obie kwestie wskazują na nasz wielki narodowy problem z rozładowywaniem napięć i radzeniem sobie z traumami, lękami, strachami i obawami. A to jak ludzie sobie z nimi radzą, mówi o nich czasem więcej niż same lęki, frustracje i traumy.
Jedni rozładowują stres sportem i spacerem z psem, inni agresją, choćby tą pozornie "bezpieczniejszą", internetową. Jedni sięgają po alkohol, papierosy albo narkotyki, inni po książki i rumianek.
Wiem, że ze stawianiem diagnoz powinienem być ostrożny. Po pierwsze rodzą pokusę łatwych uogólnień i nadużywania wielkich kwantyfikatorów (Polacy, wszyscy, itp.). Po drugie na dniach będę obchodził już 40 rocznicę oblania egzaminu na medycynę, co może być nieznaczącym epizodem w jej historii, ale znaczącym w życiu wielu pacjentów, którzy dzięki temu wciąż żyją.
Poniekąd sam odebrałem więc sobie w pierwszych dniach lipca 1984 roku we Wrocławiu, prawo do diagnozowania. Ale jednak spróbuję. Ryzyk-fizyk.
Mam nieodparte wrażenie, że naszą narodową przypadłością jest skłonność do tego, by przeszacowywać zagrożenia i nadzieje, rozdmuchując te pierwsze i pompując te drugie. To kwestia jasności spojrzenia i optyki, która nas niezmiennie zawodzi.
Sprawa imigrantów to przykład tego pierwszego, sprawa oczekiwań okołopiłkarskich tego drugiego. Zacznę od tych ostatnich, bo na piłce zna się, jak wiadomo, każdy, a więc i ja.
Niezupełnie zaszokowała mnie, ale całkiem rozbawiła mnie dość powszechna reakcja rodaków na przegrany mecz z Holandią. Usłyszałem, że przegraliśmy, ale przynajmniej nie, jak zwykle, jeszcze w szatni. Że próbowaliśmy, graliśmy do przodu, a nie, jak zwykle, do tyłu, że gdyby mecz był o kwadrans krótszy, to byśmy mieli remis (szalenie desperacka konstatacja), że polegliśmy, ale z honorem, godnością i dumą.
I nawet jak za honor, godność i dumę punktów na turniejach nie dają, to możemy sobie nimi wycyklinować zbolałą duszę i zacerować samopoczucie. To nie wszystko. Przeczytałem, że oddaliśmy 4 strzały więcej niż na ostatnich mistrzostwach świata. A gdyby tego wszystkiego było mało, dowiedziałem się, że nasz trener wystąpił w eleganckim garniturze, dobrze siebie i Polskę reprezentując.
Do tego przed meczem przywitał się z trenerem Holendrów, który odpowiedział gestem zdawkowym, a potem łapskiem, które tak niechętnie podał naszemu selekcjonerowi, dłubał jeszcze w nosie. Postawa trenera Holendrów, kiedyś świetnego stopera, Ronalda Koemana (czytaj Kumana), specjalnie mnie nawet nie zdziwiła.
Pamiętam bowiem jak we wrześniu 1989 roku, w czasie meczu pucharowego Legia – Barcelona, polscy kibice skandowali "Ronald Kuman, kurwa tuman". I po 35 latach okazało się, że dobrze skandowali. W sumie wszystko to dowodziło wyższości Poland nad Holland, tylko przez przypadek niepotwierdzonej wynikiem meczu.
Wątku nagonki na imigrantów specjalnie nawet nie chcę tu rozwijać, bo nieuchronnie zniosłaby mnie w okolice truizmów oburzingu, że obrzydliwość, nietolerancja i ogólnie fuj. Powiem tylko, że ja się imigrantów nie boję, ale rasizmu i owszem, przed fundamentalistami islamskimi też nie drżę, a przed tymi z Ordo Iuris i od Rydzyka już tak.
Powiem więcej, niech świadczy to nawet, jak powiedziałby prezes Kaczyński, o mojej ojkofobii, Niemców się też w ogóle nie boję, ale już obsesyjnej antyniemieckiej propagandy tak. Generalnie polska dusza i jej stan zajmują mnie bardziej niż wydumane i pompowane z powodów politycznych lęki oraz wygenerowane na potrzeby szczucia nienawiści.
I dlatego po ludzku mi przykro, iż tylu Polaków musi reperować sobie narodowe ego, przepraszam, ciapatymi i bambusami, co o tych ostatnich nie mówi nic, a o tych pierwszych jeśli nie wszystko, to bardzo wiele.
Dość już mam porażek z honorem i strachów bez honoru, obaw wydumanych i sukcesów załganych. Z jakichś względów nie zachwycam się wielotysięcznym tłumem naszych kibiców pod rosyjską ambasadą w Berlinie ryczących "ruska kurwa, aejaejaho", uważam to bowiem nie za wyraz dumy i siły, ale dojmujący wyraz bezradności i słabości, której żadna wulgarność nie skryje. Choć w sprawie Rosji i jej przywódcy zdanie kibiców podzielam, tylko artykułować to wolałbym inaczej, bo knajackich przyśpiewek po prostu organicznie nie znoszę.
Przydałby się nam w Polsce nie tylko miesiąc wychowania w trzeźwości, ale i miesiąc trzeźwego patrzenia, na siebie, na Polskę i na świat.
Plus właściwa optyka, z czym problem mamy permanentny. I może dlatego tylu rodaków uważa, że Powstanie Warszawskie, akt heroizmu wspaniały i kataklizm w dziejach Polski chyba największy, myśmy generalnie wygrali. I wolą nie wiedzieć, o czym napisał w swej ostatniej książce, heroicznie walczący z polską megalomanią Stefan Chwin, że z bronią walczyło w Powstaniu jakieś 10 tysięcy mieszkańców stolicy, czyli w skali ówczesnej liczby mieszkańców, zaledwie garstka. Reszta zaś stała z boku, a już po kilku dniach wyrzekała na niedogodności, a powstańców czasem otwarcie wyklinała.
Czyli Powstanie to według wielu tryumf, a już akt mądrości, jakim był Okrągły Stół, to akt zdrady, fantastyczny zaś sukces, jakim była i jest ustrojowa transformacja, to historia klęski.
Wracając do piłki. Mnie nasz piłkarski Polexit nie martwi wcale. Mnie cieszy, że w zeszłym roku zapobiegliśmy Polexitowi o wiele gorszemu, walcząc w wyborach na naszym stadionie narodowym, z przeciwnikiem trudniejszym i o niebo groźniejszym niż jakaś Austria. Tamto to był narodowy tryumf, a to w Berlinie to epizodzik nawet tylko w piłkarskiej historii.
Nawiasem mówiąc, dziesiątki tysięcy Polaków skandujących na stadionie olimpijskim w Berlinie, który kiedyś huraganowymi brawami witał Hitlera, "gramy u siebie", to był wspaniały dowód wielkiego historycznego zwycięstwa, jakie odnieśliśmy w roku 1989 i 2004. Teraz trzeba jeszcze zbudować piłkarską reprezentację w czym, jako się rzekło, bardzo pomogłoby kilku imigrantów.