Potwór stworzył potwora. Film "Wybraniec" o Trumpie ogląda się z fascynacją, ale i odrazą
Szczerze? Polski tytuł "Wybraniec" wszystko psuje. Już pal licho, że film irańsko duńskiego reżysera Alego Abbasiego ("Holy Spider", "Granica") wcale nie przedstawia Donalda Trumpa jako żadnego mitycznego wybrańca (chyba że wybrańca Roya Cohna na swojego "następcę"), ale raczej wykalkulowany produkt kapitalizmu i chciwości.
Do tego tytuł "The Apprentice" to celowa kalka słynnego amerykańskiego reality show, w którym milioner z blond tupecikiem na głowie oceniał wysiłki młodych biznesmenów walczących o sławę i pieniądze. "You're fired" – zwracał się pamiętnie do zrozpaczonego praktykanta, który odpadał z odcinka. W filmie Abbasiego, a właściwie jego pierwszej połowie, to właśnie Trump jest tym trzęsącym portkami praktykantem. A to ma w tej całej historii kluczowe znaczenie.
Praktykant? Uczeń? Czemu tak nie nazywa się po polsku film o Donaldzie Trumpie? Byłoby bardziej trafione? Byłoby. Ale wybraniec to duże, dumne słowo, być może bardziej przyciąga widzów.
Może przyciąga aż tak jak wspomniany Roy Cohn przyciągał Donalda Trumpa. A przynajmniej w tej duńskiej, kanadyjskiej, irlandzkiej i amerykańskiej koprodukcji na podstawie scenariusza Gabriela Shermana (autora książki "The Loudest Voice in the Room" o prezesie stacji Fox News Rogera Ailesa), bo tak jak przy każdej filmowej biografii trzeba pamiętać, że prawda miesza się tu z fikcją. Nie oglądamy dokumentu.
Ale chyba coś jest na rzeczy, a Abbasi i Sherman pokazali sporo prawdy, bo inaczej dlaczego Trump reagowałby na "Wybrańca" (który miał premierę w USA niecały miesiąc przed amerykańskimi wyborami prezydenckimi) aż tak histerycznie?
Dzień po premierze na Festiwalu Filmowym w Cannes w maju sztab byłego prezydenta i tegorocznego kandydata do Białego Domu nazwał film "śmieciem", a prawnicy Trumpa wysłali twórcom z list, w którym żądali, aby nie pokazywać "Wybrańca" widzom. Sam Donald określił swoją nieoficjalną biografię jako "politycznie obrzydliwy paszkwil".
Stąd problemy producentów, aby wyświetlić film w USA, ale w końcu się udało. Na szczęście, bo to kawał dobrego filmu.
O czym jest "Wybraniec"? To film o początkach kariery Donalda Trumpa i jego relacji z Royem Cohnem
"Wybraniec" nie jest żadną monumentalną opowieścią o całym życiu Trumpa, skupia się jedynie na początkach jego kariery. Dzieje się w latach 70. i 80., a pokazuje proces tworzenia potwora przez innego potwora.
Jest 1973 rok. Donald Trump (znakomity i przeraźliwie przekonujący Sebastian Stan, który do perfekcji opanował trumpowe układanie ust w dzióbek) jest zakompleksionym, narcystycznym i bogatym 27-latkiem, który ma wielkie ambicje.
Jest drugim synem (po Fredzie Jr. granym przez Charliego Carricka) wpływowego dewelopera nieruchomości, którego skrycie się boi. Apodyktyczny i dominujący Fred Trump Sr. (Martin Donovan) uważa, że "mały Donnie potrzebuje wszelkiego rodzaju możliwej pomocy" i znęca się nad swoimi potomkami przy rodzinnym stole. Donald nie jest ani nikim znaczącym, ani ciekawym, ale chciałby być wielki. I spotyka Roya Cohna.
Kim był Roy Cohn? Bezwzględnym prawnikiem, wampirem, który wysysał krew ze swoich przeciwników i to bez mrugnięcia okiem. Zyskał rozgłos jako doradca senatora Josepha McCarthy’ego podczas polowania na domniemanych komunistów w latach 50. Odegrał kluczową rolę w procesie małżeństwa Rosenbergów, które zostało skazane na śmierć za szpiegostwo na rzecz ZSRR, pracował również jako doradca Richarda Nixona.
Ale Cohn był nie tylko drapieżnikiem, był również hipokrytą. Kochał Amerykę, ale gardził konkretnymi grupami jej obywateli. Prześladował homoseksualistów, ale sam był jednym z nich i organizował gejowskie orgie w swoich czterech ścianach.
Oglądaliście "Anioły w Ameryce"? Miniserial HBO albo teatralną adaptację sztuki Tony'ego Kushnera w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego? Ten demoniczny prawnik, który ukrywa swoją orientację seksualną i umiera na AIDS (przekonuje publikę, że to żadne AIDS, tylko rak), to właśnie Roy Cohn. W produkcji Mike'a Nicholsa grał go Al Pacino, u Warlikowskiego – Andrzej Chyra.
Donald Trump spotyka Roya Cohna (fenomenalny, przeraźliwie zimny, wręcz nieludzki Jeremy Strong) w luksusowej nowojorskiej restauracji. I ma szczęście. Albo pecha.
Bo po pierwsze chce przemienić zaniedbany hotel Commodore na Manhattanie (to Nowy Jork w latach 70., więc wszystko wygląda jak pole bitwy, a po brudnych ulicach biegają szczury) w luksusowy hotel Hyatt. Po drugie służby federalne prowadzą śledztwo w sprawie dyskryminacji przez Freda Sr. afroamerykańskich najemców. Roy postanawia mu pomóc, a uczciwość i moralność wylatują przez okno.
Trump odnajduje w Cohnie ojcowską figurę i mentora. Podąża za nim jak szczeniaczek i spija słowa z jego ust.
Demoniczny prawnik nieustannie wbija mu do głowy trzy zasady: 1. Atakuj, atakuj, atakuj. 2. Nie przyznawaj się do niczego, wszystkiemu zaprzeczaj. 3. Ogłaszaj zwycięstwo i nigdy nie przyznawaj się do porażki. "Mały Donnie" słucha i przechodzi na ciemną stronę mocy. W końcu jego olbrzymie ambicje znajdują podatny grunt, zaczyna budowanie swojego imperium. Po trupach i za wszelką cenę.
Donald Trump w "Wybrańcu" to słabeusz, drań i gwałciciel bez moralności. Ale budzi też współczucie
Film Abbasiego pokazuje amerykański sen w jego mrocznej, upiornej wersji. Chciwość, wyzysk, manipulacja, zdrady, korupcja. Zero zasad i moralności.
Trump jest zarówno produktem kapitalistycznej bezwzględności, jak i sam ją tworzy. Staje się potęgą, nie patrząc na nic, ani na nikogo. Owszem, momentami mu współczujemy, bo przecież nie jego wina, że miał takiego ojca, spotkał na swojej drodze Cohna albo obracał się w tym zepsutym świecie. Był niewinny i naiwny.
To raczej ryzykowne ze strony Abbasiego, bo czy naprawdę powinniśmy robić z Trumpa (nawet chwilowo) ofiarę? Zwłaszcza w świetle tego, co wiemy o nim dzisiaj.
Reżyser "Wybrańca" ma jednak mało tego współczucia dla Trumpa. Pokazuje go jako buca i narcyza, homofoba i rasistę; słabeusza, który znęca się nad jeszcze słabszymi, aby poczuć się dobrze i człowieka, który dla zysku opchnąłby nawet własną rodzinę i przyjaciół; nadętego bufona.
Oraz gwałciciela, bo w filmie jest też scena gwałtu Trumpa na jego pierwszej żonie (świetna Maria Bakalova, która przedstawia Ivanę Trump jako silną, zdecydowaną i ambitną kobietę z krwi i kości, a nie trophy wife). Czeska modelka oskarżyła go o napaść seksualną we wniosku o rozwód, biznesmen zaprzeczał. To scena mroczna, okropna i niemofortowa, bo jak inaczej przedstawić gwałt?
"Wybraniec" to film dynamiczny, ostry, szybki, a jednocześnie sprośny, wulgarny i brudny. Orgie, biały proszek, tabletki, alkohol, liposukcje i operacje plastyczne, przemoc. Więcej, mocniej, bardziej. Film ogląda się z fascynacją, ale i rosnącymi niepokojem oraz odrazą. Po wszystkim miałam ochotę umyć ręce (tak jak po "Wilku z Wall Street"), zmyć z siebie to całe zło, chciwość i barbarzyńskość.
Ale po tej (cząstkowej) biografii Donalda Trumpa jest też niedosyt. Owszem, "Wybraniec" jest bardzo dobrym filmem. Jest fenomenalnie nakręcony w stylistyce filmów z lat 70. i 80., a zdjęcia Kaspera Tuxena to, mówią potocznie, sztos. Scenografia, kostiumy i muzyka tworzą bezbłędny klimat.
Sebastian Stan (Bucky Barnes, czyli Zimowy Żołnierz z superbohaterskich filmów Marvela), Jeremy Strong ("Sukcesja") i Maria Bakalova (nominowana do Oscara za "Kolejny film o Boracie") są perfekcyjnie dobrani, aktorsko znakomici i powinni zostać wzięci pod uwagę w nadchodzącym sezonie nagród, chociaż show kradnie Strong, który jako Cohn jest momentami zimny i nieruchomy jak wąż przed atakiem (to naprawdę kreacja godna Oscara za drugoplanową rolę męską).
Ale coś zgrzyta scenariuszowo. Pierwsza część, ta z "seventisów", jest znacznie mocniejsza i bardziej angażująca. Cohn tworzy swojego potwora Frankensteina, Trump jest pojętnym uczniem, i nagle, bum, mamy lata 80. Donald Trump to już magnat biznesu, sławny i podziwiany. Ma władzę, czyli to, co chciał. Cohn idzie w odstawkę, bo nie jest już mu potrzebny, a zresztą jest już chory i zbyt słaby.
Ale kiedy Cohn znika z ekranu, a wraz z nim intrygująca dynamika między obydwoma bohaterami, robi się nieco mniej wyraziście. Do tego Sherman i Abbasi co rusz rzucają "smaczkami" ze współczesności, jak hasło "make America great again" czy przyszła prezydentura. Trochę jak easter eggi z "Deadpoola i Wolverine'a". Pod widzów, ale zbyt łatwe, tanie i oczywiste.
Problem też w tym, że podczas gdy twórcy wprost krytykują kapitalistyczną antymoralność Trumpa i Cohna, to "Wybraniec" jest paradoksalnie zbyt subtelny i letni. Abbasi nie idzie na całość. Nie kreuje Trumpa ani jako totalnego demona, ani nie tworzy jego karykatury. I niby dobrze, bo żaden człowiek nie jest stuprocentowy dobry ani stuprocentowo zły. Jednak w tym przedstawieniu milionera brakuje czegoś mocniejszego i ostrzejszego.
"Wybraniec" nie odpowiada też na pytanie, kim i jaki jest tak naprawdę Donald Trump. Bezkompromisowo przedstawie jego historię, ale brakuje podsumowania, wniosków.
Jednak jak na film przed wyborami w USA "Wybraniec" to niezła petarda. Jazda bez trzymanki. Czy pomoże Trumpowi w reelekcji? Na pewno nie. Ale czy zaszkodzi? Też nie. Umówmy się, wiernych fanów Trumpa nic nie odstraszy od ich idola i to oni bombardują film autora "Holy Spider" jedynkami na IMDb czy Rotten Tomatoes. Nie wiem, co musiałby pokazać Abbasi, żeby zmienili swoją trumpową religię.
A ci niezdecydowani? Mogą wzruszyć ramionami. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że Trump to kapitalistyczny złol bez kompasu moralnego, który ma gdzieś maluczkich. A Abbasi niestety nie wszedł w analizę Trumpa głębiej. Zabrakło kropki nad "i", bo wniosek, że Trump jest Trumpem przez Roya Cohna i złą Amerykę to za mało.
Czytaj także: https://natemat.pl/564464,8-najlepszych-filmow-o-polityce-usa-lista