Gdyby specjaliści z Międzynarodowego Biura Miar i Wag zapragnęli stworzyć wzór stereotypowego pianisty, do Sèvres z pewnością nie wysłano by Tymoteusza Biesa. Obserwując jego profile na Facebooku i Instagramie jasnym staje się, że 20-letni uczestnik tegorocznego Konkursu Chopinowskiego nie jest typem wydelikaconego melomana, samotnie szukającego w nutach sensu życia. Kiedy jednak dzielę się z nim swoim spostrzeżeniem stwierdza skromnie: – Każdy muzyk musi być trochę samotny – a ja jestem przekonana, że gdybyśmy nie rozmawiali przez telefon, właśnie puszczałby do mnie oko.
Nie pamięta kiedy pierwszy raz zobaczył pianino. Jak sam mówi, muzyka była obecna w domu od zawsze, a sam instrument stał się na tyle wyrazistym elementem „domowego krajobrazu”, że na pytanie, dlaczego akurat jego z piątki starszych braci posłano do szkoły muzycznej, niespecjalnie umie odpowiedzieć. – Na pewnym etapie rodzice po prostu uznali, że może wypadałoby chociaż część z nas zacząć w tym kierunku kształcić – stwierdza.
Choć do pianina przysiadało się kilku z nich, kiedy przyszło do określenia, kto profesjonalną edukację odbierze, wyselekcjonowano dwójkę - w tym Tymoteusza. Koniec końców, wybór okazał się trafiony, jednak o tym zarówno Tymoteusz, jak i jego rodzice mieli przekonać się dopiero całkiem niedawno, bo jak twierdzi sam pianista, był „trudnym przypadkiem”.
Nie chcę, to nie muszę
Nie zliczy, ile razy z rodzinnego Mikołowa dojeżdżał na zajęcia do szkoły muzycznej – pewnie tysiące, bo jak to z edukacją muzyczną bywa, zaczynał bardzo wcześnie: – Byłem wtedy małym dzieckiem i wszystko, co się dookoła działo, odbierałem jako coś naturalnego – mówi o swojej pierwszej lekcji. W pamięć wryła mu się jej dokładna data, ponieważ zbiegła się z atakiem na World Trade Centre. Nosząc nazwisko Bies trudno być przesądnym, ale być może właśnie ten fakt był zapowiedzią późniejszych „schodów”: – Na początku bardzo trzeba mnie było przymuszać. Miałem też taki okres na początku gimnazjum, kiedy zbuntowałem się kompletnie i przestałem ćwiczyć. Trochę to była droga przez mękę – przyznaje szczerze.
Okres, kiedy zbuntowanego nastolatka do nauki czy ćwiczeń nie dało się zaciągnąć wołami, Tymoteusz przetrwał, dzięki jak sam twierdzi, „talentowi”: – Byłem na tyle zdolny, że jakiś tam poziom udawało mi się utrzymać, ale rozwój był znikomy – przyznaje szczerze i dodaje, że z radością po nuty sięgnął ponownie dopiero w liceum. Nie obyło się oczywiście bez czynnika motywującego, którym w przypadku Tymoteusza okazał się jego profesor Zbigniew Raubo.
– Profesor nie uczy generalnie w szkołach średnich i wymaga akademickiego profesjonalizmu, do czego na początku nie potrafiłem się przystosować. Było jednak parę takich spotkań, na które przyszedłem nieprzygotowany, więc profesor wyrzucał mnie z sali. Albo mówił, że to moja sprawa – gram dla siebie, nie dla niego, więc jak nie chcę, to przecież nie muszę. Stawiał sprawę jasno i to mi dało dużo do myślenia – tłumaczy.
Zwalczenie młodzieńczych „burz i naporów” opłaciło się – Tymoteusz zaczął godzić się z faktem, że chcąc, nie chcąc, muzyka została wpisana w jego osobowość i, pomimo usilnych prób, wykorzenić się jej raczej nie da. Wtedy zaczęły przychodzić sukcesy, na czele z niedawnym uczestnictwem w Konkursie Chopinowskim.
Zawieszony pomiędzy światami
„Codziennie, od ponad dwóch lat, chodzę do tej samej żabki przy ulicy Wojewódzkiej, gdzie zawsze obsługuje mnie ta sama ekspedientka. […] – Dzień dobry – mówię od dwóch lat tak samo – poproszę el emy forwardy; – Cienkie, czy grube? – tak samo od dwóch lat pyta ekspedientka” – tak rozpoczyna się notka, opublikowana przez Tymoteusza na Facebooku po konkursowym wystąpieniu, która chyba najlepiej oddaje wspomnianą „nieszablonowość” młodego pianisty. Okazuje się bowiem, że aby ze zwykłego klienta stać się stałym bywalcem wystarczy... wziąć udział w Konkursie Chopinowskim. „Dzień dobry - mówi, a na jej twarzy pojawia się obrzydliwy grymas, który prawdopodobnie ma być czymś w rodzaju uśmiechu - dla pana to co zwykle, panie Tymoteuszu? ⁃ Tak - odpowiadam zdumiony. […] ⁃ Trzymamy kciuki - mówi ekspedientka przez łzy - niech pan pokaże tym skośnookim jak się gra, panie Tymoteuszu”. Wpis kończy się słowami: „Dziękuję Ci, konkursie Chopinowski”.
Szkołę ciętej riposty i twardego stąpania po ziemi dali Tymoteuszowi starsi bracia, oraz znajomi ze szkolnej ławy, bo w przeciwieństwie do wielu młodych artystów, popołudniową szkołę muzyczną łączył z nauką w „zwykłym” gimnazjum. – Zawsze byłem trochę zawieszony pomiędzy tymi skrajnymi światami. Poza tym bardzo ukształtowało mnie starsze rodzeństwo, które oprócz jednego z braci – Filipa, z muzyką klasyczną nie jest związane zawodowo – tłumaczy.
Egzystowanie jednocześnie w świecie muzycznym i niemuzycznym wydaje się więc być receptą na normalność, w związku z czym na usta aż ciśnie się pytanie, dlaczego tak niewielu podobnych Tymoteuszowi artystów w okresie dorastania z niej korzysta. – Nie wiem, dla mnie to było oczywiste. Kluczem jest umiejętność zorganizowania się. Muzyka pochłania większość mojego dnia, to są dziesiątki godzin spędzonych przy instrumencie, ale ważne jest, żeby znaleźć ten balans bo nastawianie się tylko na grę prowadzi do takiego egocentrycznego zamykania się na świat, co jest bardzo niedobre. Jeśli na przykład ćwiczę 6 godzin, od rana do południa, to potem nie widzę problemu, żeby wrócić do domu i wieczorem wyskoczyć na cztery piwka gdzieś do knajpy – tłumaczy.
Nie bez znaczenia jest fakt, że oprócz klasyki, Tymoteusz daje się wciągnąć również innym nurtom. – Udzielam się aktywnie w muzyce jazzowej, hobbistycznie w produkcji muzyki elektronicznej, słucham każdego gatunku muzyki – deklaruje, a na pytanie czy nie boi się, że te wpływy „zepsują go” jako pianistę odpowiada stanowczo: – Istnieje taki stereotyp, że granie muzyki rozrywkowej może prowadzić do braku profesjonalizmu w graniu muzyki klasycznej, ale ja się z tym kompletnie nie zgadzam. Mało tego – uważam, że granie muzyki rozrywkowej bardzo pomaga. Sam byłem świadkiem sytuacji, kiedy, wydawałoby się świetny, pianista bez nut kompletnie sobie nie radzi, staje się bezbronny wobec instrumentu. Nie wyobrażam sobie, jak można mieć dobry kontakt z instrumentem, jeśli potrafi się tylko odtwarzać. To zaprzecza istocie wykonywania muzyki – tłumaczy.
Chciałoby się myśleć, ale nie można
Lawirowanie pomiędzy rzeczywistością profesjonalnego muzyka i typowego nastolatka oraz chłonięcie wszelkich możliwych muzycznych inspiracji, zdało egzamin. Tymoteusz zakwalifikował się do Konkursu Chopinowskiego. I tu kolejne zaskoczenie – wcale nie potraktował tego faktu jako spełnienia marzeń. Przynajmniej nie na początku.
- Mój udział w tym konkursie był rzeczą trochę naturalną. Pewnego dnia profesor stwierdził, że może byśmy nagrali płytkę, może byśmy ją wysłali, co też zrobiliśmy. Okazało się, że jest akceptacja. Zaczęła się ciężka praca – przygotowania do eliminacji, potem do koncertu, więc nawet nie było czasu, żeby myśleć w tych kategoriach – tłumaczy i dodaje, że świadomość spełnionego marzenia przyszła w ostatnim możliwym momencie: – Dopiero jak wyszedłem na scenę, przypomniałem sobie siebie sprzed 10 lat, kiedy siedziałem po drugiej stronie i myślałem że kiedyś może będę miał szansę tam wystąpić. To było niesamowite – przyznaje.
Co się myśli wychodząc na scenę tak prestiżowego konkursu? – Problem jest taki, że chciałoby się myśleć wiele rzeczy. Widok jest niesamowity – ogromna sala Filharmonii Narodowej, prawie zapełniona publicznością, w komisji – największe żyjące ikony pianistyki... Wrażenia są niesamowite, ale żeby dobrze się zaprezentować, nie można o takich rzeczach w ogóle myśleć. Kluczowe jest nastawienie zadaniowe. Kiedy wchodzę na scenę, nie mogę myśleć o tym, że zaraz zagram nokturn, tylko o tym, że w takim i takim nokturnie muszę zagrać to i to oraz skupić się bezpośrednio na tym, co chcę przekazać publiczności, a nie na samym wrażeniu – tłumaczy Tymoteusz-normalny facet. Kiedy jednak pytam o to, czy wyobraża sobie życie bez muzyki, odpowiada mi Tymoteusz-artysta: – Nie ma takiej szansy. Nic innego nie potrafię robić. Gdyby zabrać mi fortepian, byłbym kompletnie bezsilny i bezbronny.