„Prosto na nas leciała lawina kamieni, a ja dyndałem w powietrzu”. Mimo to kocha góry. Czy z wzajemnością?
Nino Dżikija
16 października 2015, 14:08·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 16 października 2015, 14:08
Tylko Ty, stroma skała i szczere niebo. A co, jeżeli osunie się noga albo urwie się hak? Przecież nikt nie ma gwarancji. Odpędzasz te myśli, tłumisz strachy, pocisz się, od napięcia drżą mięśnie. Ale i tak brniesz dalej. – Jeżeli raz doświadczysz tej euforii, która następuje po, zrozumiesz każdego wspinacza – tłumaczy Włodek Kierus, z zawodu grafik komputerowy, z powołania miłośnik gór i instruktor wspinaczki. Dzięki swojej pasji zwiedził pół świata. Najtrudniejszy moment? – Atak terrorystów na bazę wspinaczy pod Nanga Parbat – mówi. Od obozu bazowego, gdzie w nocy z 22 na 23 czerwca 2013 r. grupa uzbrojonych Talibów zabiła 11 osób, Włodka dzieliło jakieś 1500 metrów.
Reklama.
Na swoim koncie ma wiele szczytów: m.in. sześciotysięcznik Aconcagua w Andach, Elbrus w Rosji czy Matterhorn w Szwajcarii. Wspinał się w Etiopii, Iranie, Nepalu, Pakistanie, Gruzji, Islandii, Norwegii. Jednak to polskie Tatry grają w jego sercu pierwsze skrzypce. – Tam się wszystko zaczęło – wspomina Włodek. – Byłem nastoletnim żółtodziobem. Wraz z bratem przyjechaliśmy na kilkudniowy obóz wędrowny po Tatrach. Wtedy zobaczyłem prawdziwych wspinaczy i przepadłem. Też chciałem docierać w miejsca niedostępne dla zwykłych turystów – dodaje.
Zaczął więc regularnie trenować. Na sztucznych ścianach wspinaczkowych, w skałkach i Tatrach. – Wyjeżdżałem w góry zarówno latem, jak i zimą – mówi Włodek. Warunki wspinania potrafią diametralnie się różnić w zależności od pory roku. Np. zimą potrzebny jest dodatkowy sprzęt – raki ( metalowe kolce mocowane do butów czy czekan – przyp. red.). Jest śnieg, a więc można poruszać się szybciej niż latem.
Największa trudność to strach. Przeraża przestrzeń, wysokość, zerwy skalne. Każdy brzęk to zwiastun zbliżającej się katastrofy. Niedoświadczonym wspinaczom wydaje się, że góry na każdym kroku zastawiają na nich swoje sidła. – Trzeba te lęki okiełznać. Przejąć nad nimi kontrolę. O to właśnie chodzi nie tylko w drodze na szczyt, ale i całym życiu – przekonuje Włodek.
Jak twierdzi, strach nigdy nie zniknie. Jest potrzebny, bo stanowi ważny element instynktu samozachowawczego, przestrzega nas przed niebezpieczeństwem. Nie wolno się jednak mu poddawać. – Ma podłoże irracjonalne. Weźmy lęk wysokości. Nie ma żadnego sensu, bo upadek z wysokości 100 metrów kończy się tak samo, jak ten z 10 metrów – przekonuje. Do każdej szczeliny stara się więc podchodzić racjonalnie: szacuje, jaka jest odległość skoku, ocenia miejsce wybicia czy lądowania. – Jeżeli wszystko się zgadza, to skaczę, niezależnie od tego, jak wysokie jest urwisko – dodaje.
Dziś nie wyobraża swojego życia bez gór. Twierdzi, że wspinaczka mocno uzależnia. – Człowiek odcina się od całego świata, franka szwajcarskiego i rat kredytowych. Jest tylko tu i teraz. Jedyne myśli to, jak ułożyć lewą rękę, gdzie chwycić prawą. Jak założyć przelot asekuracyjny. Dla mnie to rodzaj medytacji – tłumaczy Włodek.
Jak się czuje człowiek, gdy po wielu dniach wspinaczki wchodzi na szczyt? Wszystkie emocje można zamknąć w jednym słowie – euforia. – Patrzysz na świat ze szczytu, rozumiesz, jaką ciężką drogę pokonałeś, jesteś dumny z siebie, a w nagrodę za trudy dostajesz endorfinowy haj – tłumaczy Włodek. – Będę wracał w góry do końca życia nie zważając na żadne kryzysy – dodaje. A takich nie brakuje.
Droga wspinaczy nie jest usłana różami. Włodka także. Po raz pierwszy otarł się o śmierć, gdy wraz z dwójką innych Polaków postanowił zdobyć pakistański ośmiotysięcznik Nanga Parbat. To tam w czerwcu 2013 r. grupa uzbrojonych talibów dokonała ataku terrorystycznego na bazę wspinaczy. – Mieliśmy szczęście w tym nieszczęściu. Dzień przed atakiem wyruszyliśmy do obozu położonego wyżej. Musieliśmy zaopatrzyć obóz, wnieść gaz i jedzenie. To nas uratowało – wspomina Włodek. Ofiarami terrorystów padli ci, którzy zostali na dole. – Głównie wspinaczy, którzy nie zdążyli się zaaklimatyzować albo nowo przybyli. Dzieliło nas jakieś 1,5 tys. metrów. W nocy słyszałem serię z kałasznikowa. O tym, co się wydarzyło, dowiedzieliśmy się rano przez radiotelefon – dodaje.
Chwile grozy wraz z dwójką innych wspinaczy przeżył też w Tatrach. Wejście na Kieżmarski Szczyt zajęło więcej czasu, niż zakładali. Po ciemku musieli więc zjeżdżać na linie. Robiło się nieprzyjemnie, zwłaszcza, że w okolicach sąsiednich szczytów szalała prawdziwa burza. – Nagle usłyszałem hałas. Zastanawiałem się, czy jest to dźwięk towarzyszący burzy, a może samolot. Po chwili dotarło do mnie, że hałas narasta, a to oznaczało tylko jedno: prosto na nas leci lawina kamienna – opowiada Włodek.
Powietrze nasiąkło charakterystycznym zapachem siarki, a dookoła zrobiło się jasno. To przez iskry, które pojawiają się gdy bryły spadającego granitu uderzają o skały. – Nie było żadnego ukrycia. Dyndaliśmy w powietrzu. Wcisnąłem się w skałę ile sił. To był ten jedyny raz, gdy pomyślałem: to ma być koniec? – wspomina.
Szczęście w nieszczęściu dopisało też tym razem. – Oberwaliśmy mniejszymi kamieniami. Potłuczenia były, ale znośne – mówi Włodek. Twierdzi, że żadne niebezpieczeństwo nie jest w stanie poróżnić go z górami, dlatego ani myśli porzucać wspinaczki. Góry dały mu wiele. Nieziemskie krajobrazy, poczucie wolności, przyjaciół na dobre i na złe i coś jeszcze. – Mało co przynosi taką ulgę, jak powrót do domu po ciężkiej podróży – dodaje.