– Warszawa jest przepiękna – mówi Joanna Posoch, która kilka lat temu opuściła stolicę, aby wprowadzić w życie plan od czasu do czasu chodzący po głowach większości mieszczuchów: rzucić „to” wszystko, zaszyć się na wsi i nigdy nie wrócić. Joanna nie tylko zdołała ten utopijny scenariusz zrealizować, ale również rozwinąć go o jeszcze jeden zaskakujący punkt: uprawę lawendy. Czy mieszkając w jednym z najpiękniejszych zakątków Polski można chcieć wracać do Warszawy? Owszem, jeśli tak jak gospodyni Lawendowego Pola wcale się z niej nie uciekało.
– Nie uciekałam. Ja po prostu postanowiłam zmienić swoje życie. To była świadoma decyzja: kończę etap miejski i zaczynam jakiś inny, bo dłużej w mieście nie dam rady, ale nie dlatego, że było mi tam jakoś szczególnie źle – zapewnia. Joanna nie wpisywała się w stereotyp rozczarowanego rzeczywistością pracownika korporacji: nie narzekała na zblazowanych znajomych, czy nierozumiejącego jej potrzeb męża. Nie utyskiwała również na zdradliwą naturę wysysającego z ludzi wszystkie siły witalne miejskiego molocha. Szczerze przyznaje, że dotychczasowy styl życia przestał jej zwyczajnie odpowiadać. – Uznałam, że człowiek mający świadomość, powinien móc podjąć taką decyzję. Postanowiłam zrobić eksperyment – dodaje.
Jak zareagowali znajomi, słysząc, że od tej pory aby wypić z Joanną kawę, zamiast do pobliskiej klubokawiarni będą musieli wybrać się w podróż na Warmię? – Potraktowali mnie niepoważnie. Wszyscy byli bardzo zdziwieni, że to się wydarzyło naprawdę – przyznaje, ale zaraz uściśla, że kiedy minął pierwszy szok, wszyscy zgodnie zaczęli jej kibicować. Ale tego już pewnie Joanna z tak daleka nie słyszała? – Przeciwnie. Odległość sprawiła, że te znajomości nabierają głębi. Prędzej czy później, ci wszyscy moi przyjaciele do mnie przyjeżdżają. Szczęśliwie jestem na trasie nad morze, więc kiedy chcą wypocząć, mają po drodze – przekonuje.
Praca ukorzenia
– Kiedy sprowadziłam się z miasta nie miałam żadnych scenariuszy – mówi Joanna, kiedy pytam, jak planuje się wyprowadzkę z miasta na wieś, nie mając, dodajmy, wiejskich „korzeni”. Jej zdaniem sprawa jest prosta – trzeba to po prostu zrobić. Nie martwić się resztą, zapomnieć o problemach, odpoczywać i chłonąć nieskażona miejskim zgiełkiem atmosferę. Oczywiście do czasu, aż słodkie „lenistwo” zacznie się nam nudzić.
– Po roku poczułam, że odpoczęłam i że jednak chciałabym mieć jakąś pracę – przyznaje Joanna. – Człowiek czuje się, jakby był cały czas takim mieszczuchem na wakacjach, a to bardzo mało rozwojowe. Wiedziałam, że muszę się w tym nowym życiu ukorzenić, bo jeśli tego nie zrobię, to już zawsze pozostanę w rozkroku pomiędzy wsią, a miastem – dodaje.
Wychodząc z założenia, że pełne uczestnictwo w wiejskim życiu da się osiągnąć jedynie poprzez pracę, zaczęła szukać odpowiedniego dla siebie zajęcia. Zamiast produkować modne ekologiczne sery, czy ubijać masło, Joanna zdecydowała, że założy uprawę lawendy. – Lawenda ma bardzo długie korzenie, więc pomysł żeby się dzięki niej „ukorzenić” był moim zdaniem trafiony – tłumaczy.
Trudno odmówić temu argumentowi logiki, jednak równie trudno uwierzyć, że spośród setek innych możliwości, Joanna na chybił-trafił wybrała właśnie uprawę lawendy, ale właśnie tak ponoć było. – Starałam się wybierać spośród roślin, które niosą ze sobą jakąś opowieść, historię, które mają jakiś charakter i to coś, co pozwoli mi dalej na tym bazować – dodaje.
Lawendowe opowieści
Jaką opowieść można stworzyć na bazie lawendy? – Kiedy rozpoczynałam tę moją przygodę, kojarzyła mi się ona z takim „starym światem”, okresem przedwojennym – mówi Joanna twierdząc jednocześnie, że kiedy obmyślała, jak by ta uprawa miała wyglądać, przed oczami ani na moment nie pojawił jej się charakterystyczny, wyściełany fioletowymi „dywanami”, krajobraz Prowansji. – Ja na południu Francji, ani na żadnej plantacji lawendy nigdy nie byłam – mówi z rozbrajającą szczerością.
Być może to właśnie brak wygórowanych oczekiwań i chęci dopasowania się do zagranicznych wzorców sprawił, że zasadzona na warmińskim polu lawenda przyjęła się bezproblemowo. Nie bez znaczenia był pewnie też romantyczny, zdaniem Joanny, charakter rośliny. – Lawenda jest ze wszech miar piękna. Kiedy zaczynałam uprawę, w zasadzie nie zdawałam sobie sprawy, jak ona wygląda – zdradza Joanna.
Skok na głęboką wodę? Raczej bajeczka
Na pytanie o najtrudniejsze momenty i problemy, z jakimi spotkała się na początku swojego wiejskiego życia, Joanna najpierw dłuższą chwilę się zastanawia, a potem stwierdza, że wiejskim życiem była od początku zachwycona, więc codzienne problemy przestawała traktować w kategorii trudności. Nie dowierzam. – Miałam taki moment olśnienia, że oto jestem na tej wsi i... kompletnie nic nie umiem – wyznaje wreszcie, ale ton głosu ani na chwilę nie sugeruje, żeby owo odkrycie miało wydźwięk negatywny: – Każda trudność, każdy problem mnie mobilizował – utrzymuje.
Co może więc „mobilizować” (bo przecież nie przerażać), mieszczucha, który nagle musi odnaleźć się na wsi: – Banalne sprawy: nie za bardzo umiałam palić w piecu na przykład. Dopiero po jakimś czasie nauczyłam się, że drewno trzeba trochę oszczędzać. Ja się tak pomalutku wdrażałam, aż zaczęłam sama robić piece – twierdzi. To by było na tyle o problemach. Tym, którzy mimo to wątpią czy byliby w stanie w przetrwać w sytuacji wiejskiej, Joanna odsyła do swojej książki: „Lawendowe Pole, czyli jak opuścić miasto na dobre”, fabularyzowanego poradnika stworzonego właśnie z myślą o zatwardziałych mieszczuchach.
Zamiast przedstawiać listę skarg i zażaleń, Joanna zdradza, skąd czerpie swój optymizm: – Ja się tym wszystkim interesuję – tłumaczy. – Moja wiejskość nie jest wiejskością kogoś, kto się na wsi urodził, ale ta bajeczka, którą sobie tutaj wytworzyłam ogromnie mnie cieszy. Gdzie się człowiek nie ruszy – przygoda. W mieście pracowałam głównie głową i palcami, tutaj satysfakcja z wykonanej pracy jest namacalna – mówi z entuzjazmem, który sprawia, że człowiek już teraz, natychmiast chcę się znaleźć w tej „bajeczce” i w lawendowym wianku na głowie kopać grządki.
Raj weekendowych uciekinierów
To marzenie, wbrew pozorom, jest do zrealizowania. Wychodząc naprzeciw równie zalatanym co ona kiedyś, ale nie tak odważnym mieszczuchom, podwoje Lawendowego Pola otworzyły się na przyjezdnych. Pobyt w prowadzonym przez Joannę gospodarstwie nie ogranicza się do "aromatycznego" obcowania z naturą. Była warszawianka prowadzi na przykład warsztaty alchemiczne, na które pomysł również zrodził się w wyniku jej wrodzonej chęci do eksperymentów. – Chciałam jakoś zachować lawendę - jej zapach,właściwości. Po pewnym czasie wdrożyłam się w te eksperymenty na tyle, że postanowiłam się tym podzielić – tłumaczy.
Można by się spodziewać, że po powrocie do miasta trudno będzie nam zastosować alchemiczną wiedzę w praktyce. Nic bardziej mylnego – warsztaty ukierunkowane są bardzo pragmatycznie. – Samowystarczalność to jest bardzo fajna rzecz, a umiejętność zrobienia sobie kosmetyków czy przetworów z rozmaitych ziół, nie tylko z lawendy, jest niezwykle cenna. Na warsztatach robimy lawendowe wino, kremy, olejki eteryczne, takie różne rzeczy fajne – informuje Joanna.
No dobrze, ale gdzie tu magia? – Jest takie alchemiczne hasło, które brzmi: "Solve et coagule", czyli rozpuszczaj i łącz. To twierdzenie dotyczy roślin, z których pobieramy substancje lecznicze, rozpuszczamy je w jakichś nośnikach, a potem łączymy w miksturę –tłumaczy. Łacińska sentencja ma jednak również drugie dno: – Mówi o naszej osobowości: alchemia i poszukiwanie kamienia filozoficznego to przenośnia wewnętrznej drogi do bycia lepszym człowiekiem. Perspektywa, która się otwiera po użyciu słowa "alchemia" jest tak ogromna, że ja z przyjemnością odważyłam się jej użyć – tłumaczy.
Niestety, poszukiwania „życiowego” kamienia filozoficznego nie zostały uwzględnione w programie warsztatów – trzeba je prowadzić na własną rękę. – To jest proces. Wszyscy go szukają, mało kto znajduje – ostrzega jednak Joanna. Z punktu widzenia zabieganego mieszczucha takie stwierdzenie nie brzmi zbyt optymistycznie. Może chociaż kilka wskazówek, gdzie szukać? – Jest w życiu parę rzeczy, które są ważne. Zawsze warto się zatrzymać i spróbować popatrzeć na swoje życie, relacje z ludźmi trochę z góry i ocenić, co jest priorytetowe. Wtedy wybór pomiędzy tym, czy walczyć o urlop i jechać z rodziną w jakieś miłe miejsce, czy też harować jak wół, staje się łatwiejszy – podpowiada.
Czy plany swojej własnej ekspedycji poszukiwawczej skieruje jeszcze kiedyś na warszawskie szlaki? Na to pytanie pada bardzo dyplomatyczna odpowiedź. – Jest tam tyle fajnych miejsc, wegańskich knajpek... W porównaniu z miastem, które opuściłam kiedyś, dostrzegam progres i bywam tam z przyjemnością. Ale wyłącznie turystycznie – zastrzega.