Reforma edukacji, której kluczowym elementem jest likwidacja gimnazjów, budzi sprzeciw. To, że od miesięcy protestują nauczyciele, związkowcy i część rodziców nie jest żadną tajemnicą. Do obozu przeciwników reformy dołączają jednak nawet ministrowie rządu Beaty Szydło. Wizja zmian w systemie polskiej edukacji oddala się coraz bardziej. I niedługo jej zwolenniczką zostanie już chyba tylko sama minister.
Likwidacja gimnazjów była wyciągnięta na sztandary jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej w zeszłym roku. Politycy związani z PiS, a także działacze społeczni, jak na przykład słynne małżeństwo państwa Elbanowskich, przekonywali, że gimnazja to zło, patologia, że dzieci na likwidacji gimnazjów mogą tylko zyskać. Przy okazji walczono także z ideą posyłania 6-latków do szkół, szczególnie Elbanowscy twierdzili, że szkoły podstawowe nie są przygotowane na przyjęcie takich maluchów.
Zaraz po wyborach PiS ustami minister Anny Zalewskiej zapowiedział szybkie przeprowadzenie reformy. Już od następnego roku szkolnego dzieci mają iść do 8-letnich szkół podstawowych, po których będą mogły kontynuować naukę w 4-letnich liceach. Tak miało być. A czy będzie? Patrząc na serię protestów i słów krytyki, to coraz bardziej wątpliwe.
Nauczyciele na bruk?
Przede wszystkim protestują nauczyciele i ZNP. Związkowcy dowodzą, że reforma pociągnie za sobą zwolnienia wśród nauczycieli. Co ciekawe, do tego zdania przychyla się Rządowe Centrum Legislacji, które informuje, że projekt reformy wcale nie daje gwarancji zatrudnienia nauczycielom likwidowanych gimnazjów. Początkowo MEN przekonywało, że żadnych zwolnień nie będzie, ale ostatnio minister Zalewska przyznała, że jakiś procent nauczycieli rzeczywiście może stracić zatrudnienie. Problem w tym, że ten „procent” może oznaczać, że na bruku znajdzie się nawet 10 tysięcy nauczycieli.
Lub więcej. Ministerstwo na przykład ani słowem nie zająknęło się na temat tego, co się stanie z nauczycielami przyrody, których w Polsce jest 19 tysięcy. Według założeń reformy, już od piątej klasy podstawówki przyroda ma zostać zastąpiona geografią, biologią, fizyką i chemią. Dziś te przedmioty wprowadzane są dopiero w gimnazjum, po reformie przyroda będzie nauczana dwa lata krócej. Część nauczycieli tego przedmiotu będzie musiało odejść z pracy lub zrobić nową specjalizację. Tyle tylko, że do końca roku szkolnego nie zdążą nabyć uprawnień do nauczania jednego z czterech nowych przedmiotów.
Zwolnienia to jedno, ale koszty reformy to nie tylko skutki społeczne. Także pieniądze, jakie trzeba będzie wydać na pomysły minister Zalewskiej. Ministerstwo edukacji jakoś nie może sobie poradzić z oszacowaniem kosztów. Minister założyła, że trzeba będzie wydać 129 milionów złotych. Skąd taka kwota? Nie wiadomo.
Ogromne pieniądze
Tymczasem Szef Komitetu Stałego Rady Ministrów Henryk Kowalczyk twierdzi, że koszty muszą być jeszcze raz przeliczone, tym razem dokładniej. Jego zdaniem MEN nie wymieniło wszystkich skutków wprowadzanej regulacji, w tym skutków dla samorządu terytorialnego.
Wiadomo, że część kosztów poniosą samorządy. Jak podkreślał w rozmowie z dziennikarzem "Faktu" Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich, samorządy będą musiały zapłacić za pomysły ministerstwa edukacji nawet miliard złotych. Zawrotna kwota, zwłaszcza w porównaniu ze wstępnym kosztorysem przedstawionym przez MEN.
Do krytyków reformy przyłączyło się także ministerstwo finansów. Zdaniem specjalistów od liczenia pieniędzy resort edukacji nie wziął pod uwagę wszystkich kosztów. Zwracają uwagę na przykład na to, że trzeba będzie uczniom zapewnić nowe darmowe podręczniki. Trudno przypuścić, żeby ktoś z rządu PiS chciał wycofać darmowe podręczniki ze szkół, przez dwa lata rodzice do zdążyli się do nich przyzwyczaić.
Zaczyna brakować czasu
Nowe podręczniki będą niezbędne, problem w tym, że nikt jeszcze nie wie, jaka ma być podstawa programowa. Bez podstawy programowej nikt nie napisze nowych podręczników. Drukarnie też potrzebują trochę czasu, by wydrukować nowe książki i ćwiczenia dla uczniów. Wszystko odwleka się w czasie, którego już właściwie nie ma.
Zamiast o podstawie programowej mówi się natomiast o nowym rodzaju matury, tak zwanej maturze branżowej. Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego Jarosław Gowin już stał się przeciwnikiem tego pomysłu. Argumentuje, że po pierwsze daje ona prawo do studiowania tylko na kierunkach licencjackich, a i to wyłącznie takich, które są związane z przedmiotami na maturze branżowej. Co więcej – taka „gorsza” matura nie daje żadnych szans na kontynuowanie nauki na zagranicznych uczelniach, gdzie dokument będzie wyłącznie świstkiem papieru.
Uczniowie mogą mieć trudności, żeby dostać się na najlepsze uczelnie w Europie, ale to nie jedyny problem, jaki po przeprowadzeniu reformy będziemy mieli z prawem unijnym. Zwraca na to uwagę Ministerstwo Rozwoju, które także dołączyło do grona krytyków. Chodzi o granty i dofinansowanie ze środków unijnych.
Wiceminister Rozwoju Jadwiga Emilewicz wskazuje na to, że każdy beneficjent środków unijnych jest zobowiązany do zapewnienia trwałości dla zakupionych w ramach projektu infrastruktury środków trwałych. Za tą mądrą i skomplikowaną wypowiedzią kryje się to, że jeśli zostały przez gimnazjum zakupione pomoce dydaktyczne z pieniędzy unijnych, to gimnazjum musi o nie należycie dbać i wykorzystywać zgodnie z przeznaczeniem. Ta potrzeba nie zniknie wraz z gimnazjami.
Mogą za to zniknąć pomoce dydaktyczne albo, co bardziej prawdopodobne – trzeba będzie Unii Europejskiej zwrócić otrzymane pieniądze. Ministerstwo Rozwoju postuluje wprowadzenie przepisów przejściowych, które jakoś uregulują tę kwestię i jeśli chodzi o pomoce naukowe, pewnie da się je „przerzucić przez płot” do sąsiedniej szkoły podstawowej lub liceum. Pytanie, jak się rozwiąże problem budynków gimnazjalnych, których także wiele zbudowano z wykorzystaniem środków unijnych.
Co ciekawe, krytyka założeń reformy spadła na ministerstwo edukacji jeszcze z jednej, niespodziewanej strony. Otóż wiceszef MON Bartosz Kownacki wyraził obawę, iż poziom wykształcenia szeregowych żołnierzy zawodowych spadnie poniżej oczekiwań armii. Dziś wymagane jest ukończenie gimnazjum, czyli zaliczenia 9 lat edukacji. MON jest przeciwny temu, by do wojska można było powoływać żołnierzy, którzy ukończyli wyłącznie 8 klas szkoły podstawowej.
Krytykują nawet Elbanowscy
Uwagi do reformy opublikowało także Stowarzyszenie i Fundacja Rzecznik Praw Rodziców, założone przez Tomasza i Karolinę Elbanowskich. Punktują założenia reformy, wskazują to, co ich zdaniem jest niedopracowane. Twierdzą, że w razie wprowadzenia reformy będziemy mieli do czynienia z patologiami w przedszkolach, gdzie dzieci z biednych rodzin nie będą miały zapewnionej właściwej opieki. Elbanowscy twierdzą też, że wygaszanie gimnazjów jest tylko pozorne, a w praktyce dzieci będą trafiać do gimnazjów dwa lata wcześniej.
Jak to możliwe? Elbanowscy przekonują, że dzieci po prostu trafią pod opiekę nauczycieli, którzy przejdą z gimnazjów do podstawówek. Zdaniem założycieli fundacji zmiany w systemie edukacji będą pozorne, gdy tymczasem oni od lat postulowali głęboką, przemyślaną i kompleksową reformę. Zupełnie przy okazji Elbanowscy w swoim raporcie skrytykowali jeszcze jeden pomysł ministerstwa, wprowadzający rejonizację dla edukacji domowej.
Coraz liczniejsze głosy krytyczne zdają się sprawiać, iż trudno dziś uwierzyć w to, by reformę edukacji udało się przeprowadzić w ciągu najbliższego roku. Przeciwnicy reformy zwracają uwagę na to, że plany ministerstwa nie są do końca przemyślane, zmiany są wprowadzane zbyt szybko, a konsekwencje tego pośpiechu będą bardzo kosztowne. Dla wszystkich. Dla samorządów, nauczycieli, rodziców i dzieci. I tylko minister wciąż się upiera, że reformę trzeba przeprowadzić jak najszybciej.
A jeszcze kilka lat temu o gimnazjach mówiła coś zupełnie innego. Dobrze, że zachowało się nagranie.