– Tak naprawdę wszystko zależy od nas. Jeśli mamy do świata nastawienie lękowe, to moim zdaniem przyciągamy to, czego się boimy – przekonuje Dominika Sidorowicz, która m.in. kilka miesięcy wędrowała przez Azję. Jej pasją są podróże, w które wybiera się samotnie. Namawia kobiety, aby odważyły się robić to co ona.
Czy podczas swoich wypraw spotkałaś Polaków? Czy Polacy lubią podróżować?
Polaków faktycznie spotykałam niewielu. Dużo liczniejsza jest reprezentacja Niemców, Anglików, Skandynawów, co pewnie wynika z zamożności tych nacji, a nie z jakieś szczególnej żądzy poznania globu. Chociaż Polacy, według mnie, lubią podróżować.
Tak? Gdy słyszę ich krzyki, że świat na zewnątrz jest zły, a Polska pępkiem świata to wydaje mi się, że nie. Poparli w wyborach PiS.
Świat się bardzo radykalizuje, może jak się patrzy z perspektywy UE to tego tak wyraźnie nie widać. Polska nie była ostatnio jakoś idealnie zarządzana i być może jest tak, że teraz doświadczamy konsekwencji tych błędów i fali frustracji. Nie chciałabym rozmawiać o polityce, bo to jest temat na pewno złożony, w Polsce konfliktowy, a przede wszystkim moje podróże nie są polityczne, ale kulturoznawcze. Podróżuję, żeby poznawać ludzi i ich historie. Inspirować się światem.
Jeszcze jednak podrążę. Może oni mają rację. Przyznałaś, że najbardziej niebezpieczną sytuację przeżyłaś we Francji w dzielnicy arabskiej.
Takich sytuacji we Francji miałam kilka. Nauczyłam się je omijać i sobie z nimi radzić. Problemem Francji jest jej utracona świetność, przynajmniej kulturowo. Wydaje mi się, że stwierdzenie, że we Francji jest rasizm jest tak samo krzywdzące, jak powiedzenie, że w Polsce jest nacjonalizm. Polska oprócz tego, że jest krajem katolickim, jest krajem bez doświadczeń przyjmowania emigrantów. To Polacy zawsze emigrowali. Natomiast widzę dużą otwartość wobec uchodźców z Ukrainy. Mimo historycznych konfliktów Polacy bardzo dobrze ich przyjmują, bo podejrzewam, że bezproblemowo mogą się postawić w ich sytuacji.
To bać się obcych...
Poczucie obcości bierze się z koncentracji na różnicach: my – oni. Różnice mogą być fascynujące, można się ich również bać. Moim zdaniem lęki wynikają z obaw, że człowiek będzie musiał walczyć o swoje i może nie podołać.
Na swojej drodze spotkałaś więcej dobrych.
Ewidentnie tak. Tak naprawdę wszystko zależy od nas. Jeśli mamy do świata nastawienie lękowe, to moim zdaniem przyciągamy to, czego się boimy. Materializują się obawy. Ja wychodzę do ludzi z sercem i to do mnie wraca.
Samotne wyprawy kobiet, które promujesz, to jednak przegięcie.
Absolutnie nie. Najważniejsze w samotnej wyprawie to znać swoje możliwości i być rozsądnym, a przede wszystkim świadomym i elastycznym. Ja nie kusiłam losu. Nie szarżować, ale obserwować.
I takie moje spostrzeżenie: jeśli emanujemy mocą, jesteśmy pewne siebie, to inni to wyczuwają. Jesteśmy mniej narażone na nieprzyjemne sytuacje. No i zwykła sprawność fizyczna też się przydaje.
Nie kusiłaś losu? Czyli nosiłaś burkę?
W swoich podróżach po krajach islamskich widziałam może kilka, kilkanaście kobiet w burkach, ale nie byłam w żadnym państwie stosującym prawo szariatu. To nie chodzi o konkretny przykład zachowania, ale o cały zespół zachowań. Doświadczenie, nabywa się w drodze i poznając kulturę, w której się poruszamy, jej zasady. W buddyjskim Laosie tabu są ramiona kobiety, nogi mogą być odkryte. Nie chodzi się z odsłoniętymi ramionami, bo może to oznaczać łapanie za ręce i siniaki. Nie dotyka się też głowy innych ludzi. Mnich w ogóle nie może być muśnięty przez kobietę. Kobieta poruszająca się w pojedynkę w Indiach postrzegana jest, jako osoba, która szuka wrażeń. Warto więc mieć obrączkę i upierać się, że mąż jest w pobliżu. W niektórych sytuacjach trzeba być bardzo asertywnym i kreatywnym. Kobieta podróżująca w pojedynkę w tradycyjnych kulturach bywa negatywnie oceniana i trzeba się od tego umieć odciąć. To jest bardzo dobra szkoła charakteru. Warto odstawić na półkę swoją europejską, wielkomiejską tożsamość i dostosować się do okoliczności.
Przejechałaś Europę, Australię, a teraz Malezję, Tajlandię, Indie, i tak dalej. Po co?
Żeby poznać inne rzeczywistości i rozszerzyć swój kontakt ze światem. Kieruje mną ciekawość poznawcza. Lubię obserwować, uczyć się, inspirować, spotykać ludzi i ich historie. Swoje doświadczenie z drogi przekazuję dalej. Prowadzę miedzy innymi blog – hamaklife.
Co taki rolnik z Laosu miałby do przekazania przeciętnemu Polakowi?
– Po co ci tyle rzeczy – to po pierwsze. Choć żaden mi tego nie powiedział. Nie ma tam supermarketów. To magiczne doznanie. Oni nie gonią za pieniędzmi, jeszcze. W przeciwieństwie do mieszkańców Bali, gdzie jest dziki materializm, niestety według mnie zaszczepiony przez turystów.
Czy podróżowanie obecnie nie stało się rodzajem konsumpcji? Dochodzę do takich wniosków po obejrzeniu kolejnych blogów podróżniczych z selfii na tle słoni albo jakieś świątyni.
Być może. Spotykając backpackersów pod różnymi szerokościami geograficznymi rzeczywiście zastanawiam się nad fenomenem tego zjawiska. Sama wolę fotografować innych. Jak dotąd nie przywiozłam z żadnej wyprawy choćby jednego selfie, ale to się pewnie zmieni.
Ostatnio w internecie trwa dyskusja, jaka jest różnica między podróżnikiem, a turystą — dobry temat dla socjologów, kulturoznawców, psychologów. Moim zdaniem dopiero po kilku miesiącach podróży przechodzimy w inny stan świadomości. Widzimy świat wokół nas głębiej. Uważam, że podróżnik, to osoba, która wchodzi w głębokie relacje z miejscowymi. Odstawia swoją tożsamość albo percepcję na bok, tak żeby nie zasłaniały jej widoku.
Dla mnie oznaką zażyłości jest, gdy druga osoba zaczyna pokazywać to, co jest dla niej ważne. Czym tobie chwalili się ludzie?
Myślę, że chwalą się Europejczycy czy Amerykanie. W innych kulturach to jest raczej duma, coś, czym chcę się podzielić. W Indiach udanym „dilem”. Bantowie to handlowcy, ci biedniejsi zakładają spółki i tworzą wspólnie hotele albo restauracje dla turystów, a zaczynali jako kelnerzy. Bogacili się głównie na handlu marihuaną albo alkoholem, na co jest bardzo duży popyt wśród Rosjan na Goa i w Kerali. Zresztą odkąd rubel notuje spadki i Rosjanie mniej się rozbijają po świecie, to turystyka indyjska zalicza ostry kurs w dół. Trochę przypominają swego czasu naszych badylarzy. Uwielbiają handel i opowiadać o swoich biznesach. Natomiast laotańską dumą są dzieci i odwrotnie niż u nas, wykształcenie. Napotkałam właściciela wypożyczalni rowerów, który mówi, że ukończył uniwersytet. To dla nich ogromnie ważne. A Malezyjczycy zapraszają do siebie, są bardzo rodzinni, niezwykle ciepli, otwarci.
Za chwilę ruszasz na wyprawę do Ameryki Południowej. Na długo wyjeżdżasz i jaki plan?
Nie wiem. Nie planuje precyzyjnie, kiedy wrócę. W dużej mierze to zależy od ceny biletu. Dostałam właśnie informację, że uda się kupić w miarę tanio. A plan? Nie korzystam z przewodników. Rozmawiam z ludźmi, którzy tam mieszkają lub mieszkali. Układam sobie wyprawę według reportaży. Na mojej trasie raczej mało jest atrakcji turystycznych. Wolę, zdać się na ludzi i na spontaniczność. Tak trafiłam w Malezji na piękny wodospad w środku dżungli, który znali tylko lokalni mieszkańcy. Czy na dzikie plaże w Indiach, albo knajpki typowo indyjskiej, gdzie obsługa nie mówiła po angielsku, a ceny były niższe o jedno zero lub więcej.
Właśnie kwestia pieniędzy! Ile zarabiasz, skoro stać cię na długie wyjazdy?
No właśnie mówię o sposobach na wyjście z obiegu turystycznego. Wbrew pozorom długie wyprawy nie są drogie. To głównie kwestia biletu lotniczego. Na początku, w momencie wnikania w miejsce, człowiek się go uczy i zawsze jest gringo, więc dostaje cenę dla gringo. Potem posługuje się już językiem nowej rzeczywistości, nie nosi już tej naklejki na czole: jestem farangiem. I porusza się przed siebie, chociażby na stopa albo tanią lokalną komunikacją. W Malezji na przykład zabierały mnie kobiety. Pierwszy szok, że w kraju muzułmańskim kobieta prowadzi samochód i zabiera autostopowiczów, w tym obcego mężczyznę, bo towarzyszył mi przez chwilę Anglik, który też podróżował przez Maleje.
A wracając do zarabiania. Nie pracujesz pewnie na etat?
Można pracować zdalnie i niekoniecznie do tego trzeba być programistą. Wystarczy wyjść mentalnie z koncepcji wyścigu szczurów i korporacyjnego młynka. Polacy wszędzie na świecie mają opinię solidnych, ciężko pracujących i za małe pieniądze pracowników. I w tej aureoli pochwał jest to dość smutne.
Zwłaszcza jeśli człowiek doświadczy pracy w międzynarodowych korporacjach w Polsce i poza nią. Różnica jest szokująca. Natomiast pytanie o pieniądze jest typowo polskie. Takich pytań się nie słyszy gdzie indziej. Ludzie raczej chcą cię poznać, twoje zainteresowania, motywacje do podróży. Pytają owszem, jak się żyje w Polsce, gdzie jest Polska, co się je, w jakim wieku się wychodzi za mąż? Ile ma się dzieci, albo ile zarabiają politycy.
Jaka osoba w trakcie twoich podróży najbardziej cię poruszyła?
Jedna? No nie! Przed chińskim „supermarketem” na obrzeżach Luang Prabang spotkałam emerytowanego parkingowego. W Laosie w przeciwieństwie do Indonezji są strzeżone darmowe parkingi w miejscach publicznych, oczywiście dla rowerów i skuterów. Zapytał się mnie, skąd jestem. Z Polski, odpowiedziałam. A on wtedy powiedział: – Dzień dobry! Witamy w Laosie! Zamurowało mnie. Porozmawiałam z nim chwilę, bo ten pan okazał się poliglotą i opowiedział mi, że dawno temu pracował jako kierowca polskiego ambasadora. Nie mogłam zrozumieć, jak się znalazł na obecnym „stanowisku”. Jestem już stary – odpowiedział i w jego spojrzeniu przeczytałam całą opowieść. Zresztą bardzo dobrze orientował się w sytuacji politycznej świata, w historii Polski. Chciałam się z nim umówić, dowiedzieć się więcej, ale powiedział, że nie możemy tak długo rozmawiać. Pojechałam tam następnego dnia, ale już go nie było…
No dobrze to jeszcze jedna osoba.
W Laosie dopadła mnie prawdopodobnie jakaś lekka odmiana tyfusu. Nie wiem, co to było, bo nie zdecydowałam się na laotański szpital na prowincji. W każdym razie spędziłam trzy doby w malignie, śpiąc w łazience, bo przezornie wynajęłam tani pokój z własnym WC. Pomyślałam sobie wtedy, że jak z tego wyjdę i będę jechała do Afryki w rejony malaryczne to na pewno nie sama, bo w takich sytuacjach druga osoba obok jest bardzo ważna, może nawet uratować życie. W chwili większej przytomności postanowiłam, że muszę jechać do szpitala. Oczywiście na rowerze. Właściciel wypożyczalni rowerów na mój widok krzyknął: – Gimi you hant. Zbadał mi puls, potem obejrzał tęczówkę, pomacał brzuch i...postawił diagnozę. Okazało się, że jest lekarzem, ale lekarz w Laosie bardzo mało zarabia, więc otworzył wypożyczalnię rowerów. Potem mnie leczył, oczywiście całkowicie za darmo. Straciłam 4 kg w ciągu 3 dni. Później lekarz w szpitalu powiedział, że jestem w czepku urodzona, bo normalnie jak trafia do nich obcokrajowiec, to mają obowiązek podać antybiotyk, a to bardzo złe rozwiązanie w sytuacji wyniszczonego organizmu. Co więcej, trzeba jeszcze długo czekać na wyniki badań krwi i nie można w tym czasie nic podawać!
Wrócisz jeszcze do któregoś z poznanych miejsc?
Oczywiście! To też jest wielki urok podróżowania: obserwować jak miejsca się zmieniają! Są takie kraje, które dały mi się poznać, pozwoliły wniknąć w siebie, nie stawiały oporu, np. Malezja, Turcja, Nowa Zelandia i myślę o nich z wielkim sentymentem. Tęsknię. Są też inne, z którymi się siłowałam, jak Indie, czy Indonezja i tu bym chciała wrócić, żeby zobaczyć, co się kryje za tą nieprzystawalnością. Są też takie, na które miałam za mało czasu: olbrzymie połacie Australii czy USA, gdzie przez kilka miesięcy można się tylko ślizgać po powierzchni pozornych podobieństw do europejskości.
Jest takie porzekadło: – Kto podróżuje, ten żyje dwa razy. Dalej jest aktualne?
Zdecydowanie. Czasem patrzę na swoje życie i zaskoczona stwierdzam: niemożliwe!
Napisz do autora: wlodzimierz.szczepanski@natemat.pl