Prezes Kaczyński skrytykował w weekend zachowanie sędziów, którzy jego zdaniem zachorowali na ojkofobię, czyli nienawiść do własnej ojczyzny. Na szczęście tym razem prezes sam podał definicję specjalistycznego terminu, którego użył, bo nie tylko wyborcy PiS mieliby problem z jego zrozumieniem. O obco brzmiącym słowniku szefa partii rządzącej naTemat rozmawia z prof. Jerzym Bralczykiem, językoznawcą, specjalistą w zakresie języka mediów, reklamy i polityki.
Chciałbym porozmawiać o języku Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS bardzo często zaskakuje w swoich wystąpieniach trudnymi, obcymi słowami. Ostatnio zarzucił sędziom ojkofobię. Mówił już także o "skomprymowanym państwie", "kompradorskich elitach", "dyfamacji". W swoich przeciwnikach widzi "elementy animalne". Taki język ma czemuś służyć?
Prof. Jerzy Bralczyk: – Zapewne, skoro jest używany. Można czasem podejrzewać u niektórych ludzi, że tego typu sformułowania, a są to często terminy naukowe, mogą służyć autoprezentacji. Ale nie sądzę żeby prezesowi było to potrzebne. Tego rodzaju sformułowania, niezupełnie jasne, ale których znaczenie z kontekstu jednak wynika - bo prezes albo podaje zaraz równoznacznik, albo umieszcza w takim otoczeniu, że wszyscy mniej więcej wiedzą o co chodzi - sprawiają, że i odbiorcy czują się trochę lepiej.
Oto mamy takie trudne słowa, a jednak je rozumiemy. Bywa to retorycznie uzasadnione, a nawet funkcjonalne. Rzecz jasna czasami prowadzi to na manowce. Bywa tak, że się nie jest rozumianym. Pamiętam tych "innych szatanów, którzy byli tam czynni”. Dla niektórych to określenie było świadectwem pewnej erudycji literackiej. Mnie to akurat odpowiadało, bo Kornel Ujejski należy do naszej tradycji literackiej. Ale inni przypisywali prezesowi jakieś inne intencje.
Skoncentrujmy się na chwilę na słowie ojkofobia, bo od razu pojawiły się komentarze, że to termin bardziej psychiatryczny niż politologiczny. Prezes w dobrym znaczeniu użył tego słowa?
W zasadzie tak. To jest termin i psychiatryczny, czy też zaczerpnięty z psychologii, ale też został stosunkowo niedawno odświeżony w politologii. On opisuje pewien syndrom, który polega na tym, że ludzie nadmiernie krytyczni wobec swojego ojczystego kraju mogą wpaść w pewien rodzaj niechęci już mało kontrolowanej. Bo te fobie oznaczają przecież coś nieumotywowanego wolą. Jeżeli ja mam agorafobię, czy klaustrofobię, to nad tym nie panuję, jestem poddany temu. I ta "ojkofobia” też mogłaby nie tyle wynikać z takiej kontrolowanej niechęci, ile z pewnego rodzaju przypadłości.
To co chciał powiedzieć Kaczyński?
Myślę, że prezes PiS chciał powiedzieć, że niektórzy sędziowie niechętnie patrzą na interesy swojego kraju, czy też uważają, że jakieś inne interesy są ważniejsze. Czasem interesy mniejszości, bo w takim sensie ta "ojkofobia” bywała używana, że preferowało się mniejszości, ale czasem też można to przenieść. Kto wie, czy nie miało to tutaj znaczyć, że ci którzy zwracają się do instytucji europejskich i w ten sposób występują rzekomo przeciwko interesom Polski, właśnie takimi ojkofobami są? Można to rozumieć na kilka sposobów. Ale jeśli myślimy o środowisku sędziowskim, to kto wie czy nie chodziło o wywołanie wrażenia, że oto obcy będą o nas decydowali?
Podobnie było chyba z tymi "kompradorskimi elitami”, czyli pomocnikami obcych, w domyśle zapewne Niemców.
Tak, ale niektóre słowa są bardzo ryzykowne. Na przykład słowo "dyfamacja”, czyli oszczerstwo, zniesławienie, jest zupełnie ryzykowne ponieważ przypomina się lektura Victora Klemperera, który opisywał, że było to jedno z ulubionych słów Adolfa Hitlera. On używał często tej "dyfamacji”, a w języku niemieckim nie było to wtedy słowo częste.
A czy to nie jest tak, że osoby, które używają trudnych słów, takich - jak się złośliwie mówi - zaczerpniętych ze słownika wyrazów obcych, nie wzbudzają zazwyczaj naszej sympatii? Nie lubimy ich, bo nie dość, że ich nie rozumiemy, to wydają nam się przemądrzałe?
Nie przesadzajmy. Trochę tak jest. Ale ważne jest to, co powiedziałem na początku, że umieszczanie trudnych słów w kontekście, który pozwala je zrozumieć, niejako nobilituje odbiorcę. A poza tym wydaje się, że ktoś kto zastosuje termin precyzyjny, czy użyje słowa naukowego, ma podparcie nie w intuicji, ale w jakichś badaniach, stwierdzeniach. W ten sposób człowiek się uwiarygodnia.
To jest tak jak z lekarzem. Lekarz może używać słów bardzo potocznych, ale może też używać nazw chorób czy zjawisk zachodzących w organizmie, które wskazując na jego kompetencje, jednocześnie by go uwiarygodniały. Najlepsza byłaby tutaj taka formuła, w której najpierw używamy słowa potocznego, a potem przekładamy to na język specjalistyczny. W ten sposób niejako zapraszamy naszych rozmówców czy słuchaczy do lepszego rozumienia.
Pan lubi słuchać Kaczyńskiego?
Jarosław Kaczyński należał kiedyś może nie tyle do moich ulubionych mówców, ale do mówców, którzy potrafili opisywać rzeczywistość w sposób może skomplikowany, ale jednocześnie dość klarowny. Ale to było lata temu. Póżniej wkradła się do jego wypowiedzi agresywność, ta agresywność je zdominowała. Widocznie uznał, że jest to funkcjonalne. A ja przestałem lubić go słuchać.
To akurat było jeszcze coś innego. Tutaj wiarygodność mówcy polegała na takiej emocjonalności na granicy kontroli, a może nawet poza kontrolą. Wielu ze słuchaczy jest skłonnych wybaczyć przekroczenie granic, jeśli emocje są nadmierne, ale znowu dla wielu innych było to absolutnie kompromitujące.
To jakby pan podsumował ten archaiczny język Kaczyńskiego i jego funkcje?
Wszystko to ma się składać na pewien obraz postaci. Ta postać, którą do jakiegoś stopnia kreuje, albo w znacznej mierze jest prezes Kaczyński, jest dosyć spójna. Jest to inteligent starszego pokolenia, któremu nieobce są także słowa ze słownika wyrazów obcych. Przy czym nie bierze ich bezpośrednio stamtąd, tylko bierze je ze swojego zasobu naturalnego, bo tak się wychował.
Wychował się jako inteligent z Żoliborza, który jest jednocześnie patriotą, tradycjonalistą. On ten wizerunek dość udatnie podtrzymuje i w nim akurat mieszczą się tego rodzaju elementy leksykalne. Sam teraz powiedziałem elementy leksykalne zamiast słowa, bo jestem profesorem i tak powinienem mówić (śmiech).