Hyundai Santa Fe to auto, które w Europie dużej konkurencji nie ma. SUV-y "dla ludu" są raczej mniejsze, a auta tego rozmiaru najczęściej dostarczają marki bardziej prestiżowe i znacznie droższe. Tymczasem po kilku dniach z tym autem mogę powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę. Nowy Santa Fe to samochód, w którym aż chce się być.
Pamiętacie jeszcze poprzednika? Santa Fe minionej generacji był oferowany w dwóch wersjach - właśnie jako Santa Fe oraz Grand Santa Fe. Tego drugiego miałem okazję testować i pamiętam, że uwiódł mnie swoimi rozmiarami i możliwościami. Choć był trochę plastikowy.
Teraz jest trochę inaczej, bo Grand Santa Fe był jednak naprawdę za duży na Europę. Dlatego nowy Santa Fe to po prostu Santa Fe. Jest większy od starego "małego", ale jednocześnie trochę mniejszy od dawnej wersji Grand. Choć wciąż można go zamówić w wersji z siedmioma siedzeniami. W takiej konfiguracji stanowi on konkurencję choćby dla Skody Kodiaq, choć w moim odczuciu to auta pomyślane zupełnie inaczej.
Hyundaie zaczynają naprawdę wyglądać
Koreańskie auta przed laty raczej nie imponowały swoim wyglądem. Od kilku lat coś się zmienia i prawdę mówiąc nowy Santa Fe jest naprawdę... ładny. Nie każdy go zapewne doceni, ale według mnie to kawał przystępnego w odbiorze auta. Same wymiary auta są już imponujące, bo Santa Fe ma niemal 4,8 metra długości. Wrażenie wielkości potęguje duży grill, który kontrastuje z wąskimi, poziomymi reflektorami, które zresztą nawiązują do znacznie mniejszej Kony. Oczy cieszą też duże felgi, podwójny wydech czy wstawki w innym kolorze niż lakier.
Ogółem auto wygląda naprawdę zgrabnie i nie jest kolejny przysadzistym SUV-em. Najwięcej zmian względem poprzednika widać jednak w środku. Po pierwsze: materiały. Od foteli, przez obszycie deski rozdzielczej, aż po podsufitkę - wszystko jest naprawdę przyjemne w dotyku. Kierownica jest obszyta mięsistą skórą (nie, jak w niektórych markach, taką dość papierową w odbiorze), a prędkościomierz jest cyfrowy, dzięki czemu możemy tam wyświetlić wiele informacji o aucie. Obrotomierz i pozostałe wskaźniki pozostają analogowe.
W oczy rzuca się jeszcze rodzinny charakter Santa Fe. Ktoś naprawdę przemyślał to wnętrze. Schowków jest tutaj od groma. Kieszenie w drzwiach są zróżnicowane i dopasowane do różnych kształtów, od strony pasażera nad schowkiem znalazła się jeszcze półka na drobiazgi. Złącz USB do ładowania sprzętów elektronicznych jest równie dużo, a jak komuś mało, to jeszcze jest półka do ładowania indukcyjnego, a z tyłu pełnoprawne gniazdko elektryczne.
Szkoda tylko, że ekran na środku kokpitu nie jest trochę większy. Obsługa systemu jest bardzo intuicyjna, oprogramowanie jest wykonane w czytelny sposób, ale całość odrobinę ginie w ogromie kokpitu.
No i najważniejsza kwestia: miejsce. Jak się domyślacie, skoro Santa Fe można kupić z trzema rzędami siedzeń, przestrzeni nie brakuje. I dokładnie tak jest. Testowałem wersję pięcioosobową i nigdzie nie brakowało miejsca. Ani na ręce, ani na nogi, ani na głowę. Szczególnie imponuje ilość miejsca na kanapie. Nawet pomimo znaczącego odsunięcia fotela kierowcy do tyłu na miejscu za nim można dosłownie tańczyć.
Fotele są oczywiście podgrzewane, chłodzone i po prostu wygodne. Brakuje tylko masażu, ale... to chyba jednak nie ta klasa auta. Sama przestrzeń w środku to efekt wytężonej pracy inżynierów Hyundai. Bo choć auto urosło względem poprzednika (zwykłego, nie Grand) o "tylko" siedem centymetrów, udało się zwiększyć także rozstaw osi. Bagażnik też jest przepastny - w wersji pięcioosobowej ma 625 litrów i, co ciekawe, ewentualny trzeci rząd bardzo go nie zmniejsza. Oczywiście po złożeniu siedzeń podłoga jest płaska.
Komfort ponad wszystko
Do Santa Fe jest więc miło wsiąść, ale jeszcze milej jest nim jechać. Jeśli miał bym określić ten samochód jednym słowem, to powiedziałbym, że jest spokojny. Komfortowy to trochę za mało - są auta z jednej strony drapieżne, ale z drugiej niezwykle komfortowe czy nawet luksusowe.
Santa Fe jest tymczasem spokojny. Testowany model był wyposażony w silnik diesla: 2.0 CRDi SCR o mocy 185 koni mechanicznych i momencie obrotowym rzędu 400 Nm. Jak jeździ? W zupełności wystarczająco. Santa Fe z taką jednostką rozpędza się do setki w nieco ponad dziesięć sekund, co jest wynikiem w zupełności zadowalającym. Nie ma problemów z przyspieszaniem czy osiąganiem prędkości autostradowych.
Nawet przy tych wyższych prędkościach w środku jest dość przyjemnie. Santa Fe, choć to kawał auta, jest zaskakująco dobrze wyciszony, a wiatr rozbijający się o potężny front auta wcale nie jest przesadnie dokuczliwy. Pomaga też ośmiobiegowa automatyczna przekładnia, która utrzymuje niskie obroty silnika. Choć trzeba zauważyć, że jest trochę zbyt leniwa w swojej pracy - bardzo często gubi się na podjazdach i "zapomina" zrzucić biegu. Tak działo się choćby w Tatrach - co widać na zdjęciach - czy... na wyjeździe z garażu podziemnego pod moim blokiem.
Leniwe zestrojenie skrzyni pomaga jednak w kwestii spalania. A to jest zniewalające. Santa Fe to naprawdę duże i prawie dwutonowe auto. A spalanie? W mieście udało mi się zejść poniżej 10 litrów, co już samo w sobie jest wydarzeniem. Natomiast w trasie z Warszawy do Zakopanego (czyli głównie drogami przyspieszonymi lub w... korkach) wykręciłem średnie spalanie 7,5 litra. W drugą stronę, czyli "z górki", wyszło 6,7 litra oleju napędowego na sto kilometrów!
W podróży pomaga też inteligentny (i jak widać nie podbijający spalania) napęd na cztery koła HTRAC z czterema trybami do wyboru. W zależności od ustawień moc jest różnie dystrybuowana na poszczególne osie. W trybie komfort większość mocy trafia na przednią oś, ale już w trybie Sport moc jest dzielona równo, co pomaga w dynamicznej jeździe przez zakręty. Ciekawy jest tryb Smart, w którym Santa Fe sam decyduje, co teraz może nam się przydać. Bo może akurat jedziemy w sznurku aut 80 km/h, a może akurat wyprzedzamy tira.
Mimo to sama jazda oczywiście nie wyzwoli w nikim jego wewnętrznego Kubicy. Santa Fe nie grzeszy precyzją układu kierowniczego, ale z drugiej strony nie ma tu żadnego dramatu w tej kwestii. Nadwozie zresztą w zakrętach nie ulega przesadnym przechyłom. Powiedziałbym wręcz, że samochód jak na swój charakter jest... zbyt twardy, zwłaszcza na nierównościach. Ale to bardzo dyskusyjna opinia, na pewno nie mogę powiedzieć, że w trakcie setek kilometrów jazdy Santa Fe mnie zawiódł.
Fajne gadżety
Santa Fe jest też całkiem inteligentnym SUV-em, choć momentami szalenie irytującym. Na pokładzie jest od groma asystentów - od tego, który odpowiada za utrzymanie pasa ruchu, przez monitor martwego pola, po system ostrzegania przed kolizją z funkcją awaryjnego hamowania. Santa Fe wykrywa też pieszych - dodajmy.Większość z tych systemów działa świetnie. Warto zauważyć, że jeśli jakiś pojazd zacznie się do was zbliżać, w trakcie postoju nie będzie możliwe otwarcie tylnych drzwi. Przecież wiecie, do ilu wypadków dochodzi w ten sposób. Pasażerowie kanapy nie mają lusterek do dyspozycji.
Inny świetny bajer? Jeśli "coś" znajduje się na tylnej kanapie, komputer pokładowy przypomni o tym kierowcy przy wysiadaniu z auta. Hyundai pomyślał to tak, żeby nikt przypadkiem nie zostawił w samochodzie swoich... dzieci. Serio. Niemniej jednak system reaguje nawet na damską torebkę, co w sumie jest równie istotne. O małych rzeczach łatwiej zapomnieć.
Dwie rzeczy doprowadzały mnie jednak do szału. Pierwsza to asystent utrzymania pasa ruchu. Działa tak sprawnie, że właściwie można puścić kierownicę. Santa Fe sam pojedzie chyba przez każdy zakręt (choć zaraz przypomni o trzymaniu wieńca kierownicy), ale system jest nadwrażliwy. Na zasadzie: ja jeszcze nie złamałem się w zakręt, a on już mi wyszarpuje kierownicę z rąk i skręca. Serio. Jest tak uparty, że w końcu musiałem go wyłączyć, żeby komfortowo jechać.
Druga kwestia to system kontroli poziomu uwagi kierowcy. Santa Fe jak wiele nowoczesnych aut zaproponuje po kilku godzinach jazdy przerwę. Ale jeśli wyłączysz alert, po sekundzie on się znowu włączy. I jak go znowu wyłączysz, to... tak, on znowu się włączy! Poddał się dopiero po czterech próbach.
To nawet nie chodzi o to, że ja nie chcę przerwy. Załóżmy, że chcę się zatrzymać - ale przecież muszę dojechać w trasie do jakiegoś parkingu, nie stanę na środku drogi. A system będzie się dalej na mnie drzeć. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli - to są drobiazgi. Santa Fe w trasie jest po prostu wymarzonym środkiem lokomocji.
Konkurencja jest tańsza
Wreszcie dochodzimy do ostatniej istotnej kwestii: Hyundai wcale nie próbuje wyróżnić Santa Fe ceną na tle konkurencji. Co więcej, on jest od niej po prostu droższy. Santa Fe cennikowo zaczyna się od około 150 tysięcy złotych, ale w tej cenie mamy napęd na przód, tylko 150-konny silnik benzynowy i manualną skrzynię biegów, która zupełnie nie pasuje do tego auta. Po prostu.
Natomiast taki model jak w teście to już koszt prawie... 220 tysięcy złotych. Nagle wchodzimy mocno w rewiry premium, choć trzeba powiedzieć uczciwie, że Santa Fe w takiej konfiguracji naprawdę nic nie brakuje. Od wykończenia, przez inteligentne rozwiązania, po panoramiczne okno dachowe. Swoją drogą świetne.
Konkurencja, czyli choćby Skoda Kodiaq, Mitsubishi Outlander czy Peugeot 5008, jest jednak nieco tańsza. Ale Santa Fe sprawia wrażenie bardziej dopracowanej konstrukcji. Naprawdę przekonał mnie do siebie.
Hyundai Santa Fe na plus i minus:
+ Komfort podróży + Dobre osiągi + Świetne spalanie + Ciekawy design + Dobre wykończenie wnętrza - Zbyt ospała przekładnia - Momentami irytująca praca asystentów kierowcy - Cena wyższa niż konkurencji